Karty Postaci - To było wtedy, a teraz jest teraz.
Anonymous - 5 Grudzień 2010, 12:51 Temat postu: To było wtedy, a teraz jest teraz. Powieki otwierają się.
Powoli i niepewnie, najpierw lewa, potem prawa; lekko drżą, w końcu unoszą się po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna. Szarawe, stłumione światło delikatnie łechce rogówkę, wmyka się ukradkiem przez źrenicę, przechodzi przez soczewkę, ciało szkliste, siatkówkę, mknie nerwem wzrokowym i w końcu tryumfalnie wbiega do mózgu, ogłaszając wszem i wobec: oto jestem. Wtedy do oka dociera, że słońce, choć szare, słabe i anemiczne, drażni je, że jest go zbyt dużo, zbyt jasno, zbyt nagle, i powieki opadają z powrotem niczym przedwcześnie podniesiona kurtyna, ale stało się. Wszystko to zajęło raptem ułamki sekund, ale zdarzyło się.
Po oczach budzą się płuca. Pierwszy oddech jest dziwny, niemal bolesny, powietrze w płucach obce - ile czasu minęło, odkąd znalazło się tam celowo, świadomie? Kolejne wdechy i wydechu są prostsze, im dalej, tym łatwiej, aż w końcu klatka piersiowa zdaje się unosić i opadać sama z siebie i można zająć się czym innym. Wsłuchać się w rytm oddechu, szemranie serca. Podnieść prawą rękę i powoli, ostrożnie przesunąć ją ku lewej. Co to jest to coś miękkiego? To chyba skóra, i kości pod nią, tak, to biodra chyba czy inna miednica. Czyje? Własne? Strasznie chude... W końcu jedna dłoń trafia do drugiej, kciuk opiera się na nadgarstku; pod spodem pulsuje krew, czuć tętno. Słabe, ale stałe i równe.
Dalej jest z górki. Można otworzyć oczy po raz kolejny, zmrużyć je, lecz nie zamykać, wydzielać sobie światło jak gorzki syrop na kaszel, aż w końcu jest się w stanie przyjąć wszystko, co słońce ma dziś do zaoferowania. Nie jest to wiele, ale akurat jak na ledwo otwarte oczy.
Potem można wstać, więc wstaje się, a raczej próbuje podnieść do pozycji siedzącej. Za pierwszym razem się nie udaje i opada się z powrotem na łóżko? stół? podłogę? Nieważne, ważne jest to, że uderzenie na moment wypiera powietrze z płuc, ale zaraz wciąga się je tam z powrotem, zagryza się wargi (język ciąży w ustach jak jakieś ciało obce; dopiero co zaczęło się go czuć, jeszcze się się nie przyzwyczaiło) i próbuje się znów. Mięśnie brzucha nie są zadowolone, nawet ten minimalny wysiłek je drażni, ale współpracują i siada się w miarę prosto. Zmiana pozycji rozstraja błędnik i potrzebuje się chwili, by opanować zawroty głowy, ale nie rozczula się się nad sobą. Wstaje się niemal od razu, energicznie, z impetem. Się zatacza się przez chwilę, przytrzymuje się krawędzi tego, na czym się leżało (to stół, teraz już się to wie) i stoi się prosto, mruga się oślepionym, oszołomionym, zachwyconym...
I nagle coś pęka w umyśle i na wolność wyrywa się tożsamość, już nie jest się kimś, kimkolwiek, byle kim, już się pamięta, teraz nazywa się Travis, ma dziewiętnaście lat i od trzech miesięcy bierze udział w wojnie, w którą normalnie nigdy by nie uwierzył... A tak właściwie, to gdzie teraz jest?
Rozgląda się dookoła nieprzytomnym wzrokiem. Jest w pomieszczeniu, to na pewno, w dodatku z dość niskim sklepieniem; gdyby stanął na palcach i wyprostował się, zapewne bez problemu dotknąłby go czubkiem głowy. Pomieszczenie jest białe, ale nie jest to ciepła, uspokajająca biel, odrobinę wpadająca w kremowy, écru czy jakże tam się ten kolor nazywa; to chłodna, sterylna biel porcelany, odstraszająca, jakby mówiła ‘nie dotykaj mnie, bo pobrudzisz’. Tego koloru są sufit, ściany i framugi dziwnych, sięgających prawie do sufitu okien. Nie widać klamek, więc dziewiętnastolatek prawie odruchowo spogląda niżej, szukając ich wzrokiem.
Spojrzenie ześlizguje się niżej, niżej, niż kiedykolwiek było to możliwe, ostatnio ziemia zdawała się tak odległa, gdy stał na drabinie, ale teraz przecież stoi na podłodze, może to przezroczysta podłoga, a on patrzy przez nią...? Ale nie, to skojarzenie jest zupełnie bez sensu, wszak widzi swoje nogi, długie, długie, zawsze miał długie i chude nogi, ale teraz jego stopy są tak odległe, tak cholernie odległe, chwieje się, jakby stał na szczudłach, boże, co się z nim dzieje, co się z nim dzieje?! To na pewno halucynacje, tak, nie ma innego wyjścia, a może to w ogóle szpital dla psycholi...? Cofa się o krok, a potem jeszcze o jeden, chwieje się, traci równowagę, chwyta się czegokolwiek, w mięśniach nagle nie ma ani odrobiny siły, palce ledwo zaciskają się na tym, co złapał, nieważne, co to w ogóle jest, podłoga wzlatuje mu na spotkanie, uderza w nią potylicą, no, a potem jest już ciemno.
- Nie uchodzi - mruczy jakiś głos, przerywając tym samym jego głęboki, pozbawiony marzeń sen. - Nie uchodzi, żeby praktycznie dorosły mężczyzna się tak zachowywał. Po prostu nie wypada i tyle. Nie można się tak miotać! Przewracać się! Bez sensu! Bez sensu! Trzeba wstawać! Pogodzić się! Żyć dalej! Mimo wszystko! I tak dalej! No już, łapserdaku, wstawajże!
Cuchnący dymem papierosowym mężczyzna (co do tego głos nie pozostawia żadnych wątpliwości) pochyla się nad nim, zamyka swoje szorstkie palce dookoła jego nadgarstka, bezlitośnie ciągnie go w górę, nie pozwalając mu leżeć ani chwili dłużej. Czasem matka wyciągała go w ten sposób z łóżka, gdy był bliski zaspania do szkoły.
Matka...
- Wstawaj! Nie można się rozczulać! Żadnego smęcenia! Żadnych smutków! A diabli cię nadali, wstawajże no wreszcie!
Pozwala się podnieść, najpierw do pozycji siedzącej, a potem stojącej, mechanicznie, bezwiednie. Matka. Miał wysłać jej list. Tak, miał do niej zadzwonić. Ta myśl tłucze się w opustoszałej głowie, obija o czaszkę niby natrętna mucha. Zadzwonić. Do matki.
Nie zwraca przesadnej uwagi na to, co się z nim dzieje, myślami będąc zupełnie gdzie indziej; dopiero lodowaty dotyk na skórze pośladków przywraca mu jako-taką przytomność. Mężczyzna, który wcześniej do niego mówił - wysoki, postawny, łysiejący, o wąsach i brodzie pożółkłych od dymu tytoniowego - uśmiecha się pobłażliwie i poprawia okulary na nosie, podczas gdy Travis rozgląda się ze zdumieniem. Posadzono go na krześle, bardzo wysokim, wyższym od stołków barowych, a mimo to nadal musi podciągać kolana blisko brody, jeśli nie chce wyciągać stóp przed siebie. Przygląda im się w zamyśleniu, tym swoim dziwnym, dużym stopom, nienaturalnie długim nogom, w czasie, gdy pielęgniarka, ubrana na biało kobieta, której nie zauważył wcześniej, fachowo i prawie bezboleśnie pobiera mu krew, po czym wychodzi, zamykając za sobą drzwi. Mężczyzna tymczasem przysuwa sobie drugie krzesło, znacznie niższe - normalne, myśli Travis - i rozsiada się na nim wygodnie. Potem spogląda dziewiętnastolatkowi w oczy, uważnie, głęboko.
- Wiesz, kim jestem? - pyta. Travis nie wie. Kręci głową.
Mężczyzna odchrząkuje i zaczyna mówić.
Jakieś cztery kubki herbaty, dziewięć papierosów, trzy przerwy na nabranie oddechu, sto trzydzieści dziewięć niedowierzających spojrzeń, szesnaście łez i czterdzieści pięć minut później, Travis gestem daje mężczyźnie - doktorowi Abrahamsonowi, jak się okazało - gest, że już wystarczy. Kręci mu się w głowie. Doktor wygląda, jakby rozumiał, bo posyła mu zmęczony uśmiech, ledwo widoczny zza wąsów i brody, i każe się przespać, a potem wychodzi. Travis kręci się przez chwilę po pomieszczeniu - laboratorium? - przyglądając się sprzętom i aparatom medycznym, ale w końcu zmęczenie daje o sobie znać i kładzie się na stojącej pod ścianą rozłożonej kanapie, podciągając kolana pod samiusieńką brodę, by stopy nie wystawały mu za krawędź. Wie, że nie będzie spał, więc postanawia sobie to wszystko przemyśleć. I poukładać. O tak.
Po kolei zatem. Czego się dziś dowiedział?
Że bynajmniej nie ma już dziewiętnastu lat, to po pierwsze. Teraz zostały raptem dwa miesiące do jego dwudziestych urodzin, co po kilku szybkich obliczeniach dawałoby około trzech miesięcy wyjętych z życia, trzech miesięcy spędzonych praktycznie cały czas pod narkozą z rzadkimi epizodami przytomności, trzech miesięcy w tym przeklętym laboratorium z tymi przeklętymi naukowcami... Ale nie uprzedzajmy faktów.
Co dalej? Nogi. Tak, jego nogi istotnie były teraz takie długie i nic nie wskazywało, by ten stan rzeczy miał się kiedykolwiek zmienić. Wspomnienie obojętnego tonu, jakim powiedział to Abrahamson, sprawiało, że dłonie Travisa praktycznie same z siebie zaciskały się w pięści. Nie masz pojęcia, ile to wymagało pracy, mówił. Operacja trwała prawie trzydzieści godzin, mówił. Do ostatniej minuty nie byliśmy pewni, czy się uda, mówił, a Travis marzył tylko o tym, by go uderzyć, zetrzeć mu z twarzy ten wyraz ledwo skrywanej dumy, wydrzeć nutę zadowolenia z jego ochrypniętego głosu. Nie zrobił tego jednak.
Po co właściwie to zrobili? Odpowiedzi na to pytanie również mu nie oszczędzono, o nie. Potrzebowaliśmy czegoś lepszego niż zwykły człowiek, przyznał Abrahamson ze szczerością, która byłaby rozbrajająca, gdyby nie była tak piekielnie bolesna. Ludzie się nie sprawdzali. Do walki z tym, co napotkali w Krainie Luster, trzeba było czegoś więcej. Czegoś silniejszego, szybszego, większego. Czegoś takiego jak ty, Travis. To wielka szansa. Pewnie tego jeszcze nie widzisz, ale zobaczysz. Zobaczysz.
A teraz leży na tej przeklętej kozetce, rozpamiętując wszystko, czego się dowiedział, bezskutecznie sięgając w głąb swojej głowy, próbując przypomnieć sobie cokolwiek z tych trzech ostatnich miesięcy... Ale oczywiście nic nie przychodziło mu do głowy. Ani jedno słowo, ani jeden obraz. Najmniejsza podpowiedź, gdzie mógłby być. Nic.
Nie ma potrzeby opisywać kolejnych pięciu miesięcy spędzonych w tym przeklętym miejscu - zresztą po co, skoro każdy dzień wygląda tak samo? Pobudka, śniadanie, gimnastyka, trochę ćwiczeń na wytrzymałość, potem siłowych, obiad, jeszcze trochę ćwiczeń, i może jeszcze trochę, kolacja, spać. Powtórz razy sto pięćdziesiąt. Po pewnym czasie dni zaczynają się ze sobą trochę zlewać, ciut później ma problemy z odróżnianiem ich od siebie, aż w końcu w ogóle przestaje je liczyć. Nie żyje, nie tak naprawdę. Egzystuje. Wegetuje. Wmusza w siebie jedzenie, pozbawione smaku papierowe kalorie, pozbywając się ich w czasie ćwiczeń, i tak w kółko. Jedyne, co się tak naprawdę zmienia, to ciało. Powoli, niemrawo, na tych chudych patykowatych kończynach pojawiają się mięśnie; żadne gigantyczne muskuły, o nie, ale ich delikatne zarysy pod jasną skórą. Wraca też, co ma wrodzone, z czym się prawdopodobnie już urodził - wyczucie równowagi, zwinność i szybkość, które w końcu okazują się bardziej znaczące i bardziej warte uwagi niż siła; choć, by być zupełnie szczerym, i na nią nie może narzekać. Przez pewien czas sprawiała mu niejaki problem - wtedy, gdy odkrył, że półlitrowy kubek, z którego pił herbatę Abrahamson, zdaje się ważyć mniej niż piórko, a kozetka, na której spał, daje się przesunąć właściwie bez wysiłku - ale rychło się do niej przyzwyczaił i teraz nawet nie zwraca na nią uwagi - tak samo zresztą jak na cały swój pobyt tu. Nie podoba mu się, ale się przyzwyczaił. Jak przez mgłę pamięta poprzednie - normalne - życie. Czy chciałby do niego wrócić? Nie umiałby na takie pytanie odpowiedzieć.
- Nie spodoba ci się to, co powiem - oświadcza Abrahamson pewnego poranka, po cichu zamykając za sobą drzwi pomieszczenia, które niegdyś pełniło funkcję laboratorium, a obecnie jest tak blisko bycia pokojem Travisa, jak to tylko możliwe. Chłopak - już właściwie mężczyzna - stoi właśnie przy pozbawionym klamki oknie, przyglądając się stertom rudobrązowych liści na trawniku kilka pięter niżej i nieświadomie pocierając podbródek. Na dźwięk głosu doktora obraca głowę, patrzy na niego przez ramię, wyraźnie wyrwany z zamyślenia; z jego twarzy nie da się wyczytać żadnych uczuć. Lekarz przez chwilę przygląda mu się w milczeniu, potem odchrząkuje, kilka razy zaciska i rozluźnia palce, by dodać sobie odwagi, po czym podchodzi bliżej. Przez ostatnie miesiące równowaga w ich stosunkach drastycznie się zmieniła; wcześniej to Abrahamson był tym pewnym siebie, a Travis tym uległym, nie do końca obeznanym w sytuacji. Obecnie jest niemal odwrotnie. Doktor czuje się coraz mniej pewnie, przekraczając próg niegdysiejszego laboratorium, chłopak z kolei wydaje się czuć się tu jak u siebie w domu. Także jego własne ciało nie sprawia mu już problemów, balansuje na absurdalnie długich nogach z taką łatwością, jak Abrahamson na swoich własnych, poprawiła się także jego ogólna kondycja, szybkość i zwinność, zaczął też panować nad swoją niebywałą siłą - ale o tym ostatnim doktor przekona się dopiero za chwilę. Nie zdąży niestety z nikim podzielić się swoim odkryciem - a szkoda. Chociaż z drugiej strony, pewnie i tak nikt nie chciałby słuchać.
- Twoja matka nie żyje - rzuca zamyślonym tonem i to on właśnie będzie kosztował go życie. Jego myśli na moment umknęły od wiadomości, którą miał przekazać, zapomniał, że powinien oblec ją we współczujący ton. Że nie można zabrać komuś najbliższej osoby jednym krótkim zdaniem. Że jego podopieczny / pacjent / ofiara (niepotrzebne skreślić) ze swoimi długimi nogami będzie w stanie pokonać te kilka dzielących ich metrów szybciej, znacznie szybciej niż Abrahamson dopadnie drzwi. Że kilkanaście godzin operacji i długie miesiące ćwiczeń przyniosły rezultaty, których się nie spodziewał.
Że jego podopieczny / pacjent / ofiara będzie w stanie w kilku krokach dopaść do niego, bez wysiłku podnieść go, skręcić mu kark i upuścić go na podłogę jak szmacianą lalkę, a potem drżącymi ze wściekłości rękoma ubrać się, wybić krzesłem szybę w oknie, wyskoczyć, z głuchym, wilgotnym odgłosem wylądować w stercie liści, podnieść się, otrzepać, rzucić pożegnalne, nienawistne spojrzenie na biały budynek za plecami, a potem pobiec, już nie oglądając się za siebie.
Ostry, jesienny wiatr szarpie włosy i ubrania, mrozi skórę, suszy łzy. Zdaje się ciągnąć go do tyłu, gwiżdże do ucha ‘wracaj, wracaj, wracaj, wracaj’, ale teraz nikt i nic nie byłoby w stanie go zmusić, by zawrócił. Po kilku kilometrach mięśnie krzyczą, krew w żyłach pali jak żywy ogień, a każdy oddech boli jak nigdy, ale Travis nie zamierza się zatrzymywać. W jego umyśle zmęczenie walczy z euforią, adrenalina pcha do przodu, a każdy rozpaczliwy wydech jest też okrzykiem triumfu.
Biegnie.
Słońce chyli się już ku zachodowi, gdy półprzytomny z wyczerpania w końcu zamiera w bezruchu. Biec przestał już kilka godzin temu; od tej pory kolejno truchtał, maszerował, szedł, wlókł się i czołgał - aż do teraz. Jego gardło jest suche jak pieprz, krew pulsuje w skroniach, serce wali, jakby chciało wyskoczyć z piersi. W głowie, pomiędzy lepkimi pasmami zmęczenia, kołacze się myśl o śmierci. Brzmi kusząco. Bardzo kusząco. Poddać się, zostawić za sobą zmarłą matkę, trupa Abrahamsona, zmęczenie i ból, zamknąć oczy i już nigdy ich nie otworzyć... Może jednak...?
Żołądek wykonuje salto mortale, a mięśnie krzyczą w proteście, gdy z trudem podnosi ciężką głowę i spogląda za siebie. Biały budynek został gdzieś daleko, nie widać go poprzez rosnące dziko trawy i krzewy; a zresztą nie widziałby go nawet, gdyby ziemia była goła. Za duża odległość dzieli go od miejsca, gdzie spędził ostatnie miesiące.
Zamyka oczy i bez protestów pozwala, by ogarnęło go rozkoszne omdlenie, chociaż, usypiając, wie, że jeszcze się podniesie.
Budzi się z ciepłą, znajomą, przemiłą myślą, że miał rację. Rozpiera go duma, gdy otwiera oczy, choć cieszy się nią raptem jakieś pół sekundy, bo potem bierze pierwszy wdech i dumę natychmiast zastępuje pragnienie, by własnymi rękoma wyrwać sobie płuca. Odruchowo podnosi nawet ręce - a raczej próbuje, bo dwójka wyrostków, może piętnastoletnich, a może jeszcze młodszych, siedząca mu na nadgarstkach skutecznie uniemożliwia jakiekolwiek ruchy. Na chwilę ogarnia go zdumienie pomieszane ze strachem, ale potem nadchodzi uspokajająca myśl, że gorzej przecież nie będzie. Przez chwilę kłuje go w serce tęsknota za matką, ale rychło znika, zastąpiona oszołomieniem, które rozkwita mu w głowie, gdy tylko rozgląda się po okolicy.
Leży na ubitej, chłodnej ziemi; pod palcami prawej dłoni czuje niewielką kępkę trawy, pod lewym łokciem kamyk. W zasięgu wzroku jest koło siedmiu czy ośmiu osób, niepodobnych jednakowoż do nikogo, kogo by w życiu widział. Chociaż nie, zaraz... Z trudem wyciąga z otępiałej głowy stare wspomnienia. Był parę razy z matką w cyrku - ile mógł mieć wtedy lat, osiem? dziewięć? nieważne, ważne, że ludzie, których tu widzi, do złudzenia przypominają cyrkowców, którzy wtedy tak go zachwycili. Jest tu kobieta w obcisłym stroju, o długich rudych włosach, które czesze właśnie szczotką trzymaną w palcach lewej stopy. Jest mężczyzna o posturze godnej bajkowego olbrzyma, z muskułami, których Travis zapewne nie byłby w stanie objąć, nawet obiema dłońmi. Jest połykacz ognia; chyba będzie niedługo występował, bo sprawdza całe swoje wyposażenie, metodycznie, spokojnie i dokładnie. Jest dwóch młodych mężczyzn, chyba trochę młodszych od niego, jeden w makijażu czarno-białym, spokojnym, niemal smutnym, drugi w kolorowym, dzikim i wesołym - esencja każdego cyrku, mim i klaun. Dwaj chłopcy, którzy jeszcze przed chwilą siedzieli mu na rękach, a teraz podnieśli się i przyglądają mu się z przyjaznym zainteresowaniem wypisanym na twarzach, to bliźnięta syjamskie - zrośnięci rękoma aż do łokci, identyczni w mowie, głosie i gestach. Nad nim pochyla się karzeł o pomarszczonej twarzy, jego siwa broda łaskocze Travisa w szyję.
- Nie bój się - szepcze cichym, głębokim głosem starego boga i Travis odruchowo zamyka oczy. Mógłby słuchać tego głosu do końca życia. - Zajmiemy się tobą.
W tym momencie zwykle urywa opowiadanie swojej historii, dopija piwo i rozpiera się w krześle, jak gdyby delektując się zdumionymi minami swoich słuchaczy.
- Co było dalej? No gadajże! Nie możesz tak sobie teraz przerwać, dopiero co trafiłeś do Krainy Luster! A gdzie następne dziesięć lat? Gdzie twoje nowe imię? Gdzie bunt cyrkowców? Gdzie twój Wędrujący Cyrk? A twoja córka? Twoja umowa z Chryspinem Rozpruwaczem? Więzienie? Twój mały palec? I twoje białe psy? Sama Śmierć ci je oddała, słyszeliśmy wszyscy! Opowiedz nam resztę!
I tak proszą, mruczą, mówią, krzyczą, błagają i żądają, a on uśmiecha się, strzepuje niewidoczny pył z obszytego białym futrem płaszcza, podnosi się z podłogi, z uśmiechem kręci głową, zbywa ich prośby gestem, i zgięty wpół opuszcza gospodę, na odchodnym rzucając:
- Kto pyta, nie błądzi. Może następnym razem.
To było wtedy, a teraz jest teraz.
|
|
|