Archiwum X - Dziennik Charlotte Garroway
Anonymous - 29 Wrzesień 2013, 13:24 Temat postu: Dziennik Charlotte Garroway 13 październik 2004
Było zimno. Na dworze lało, wichura szarpała drzewami na wszystkie strony. Wiatr wył przeraźliwie przedzierając się przez szparki w okiennicach. Woda lała się z dachu grubymi strugami.
Stałam w salonie za kanapą, ściskałam mocno dłoń Leslie. Z racji, że jest starsza, czułam się bezpieczniej. Obie patrzyłyśmy przerażone na scenę przed nami. Pan Harris trzymał mocno Bena, jednego z nas, za ramiona. Krzyczał na niego, szarpał nim. Był cały czerwony na twarzy.
To była wina Bena. Miał trzynaście lat i wysoko rozwinięte najgorsze jak na ten dom cechy: dumę, dążenie do niezależności. Tutaj się tego nie akceptuje. Trzeba być posłusznym. Ben zrobił najgorsze co mógł zrobić: sprzeciwił się naszemu panu. Sługa zbuntował się przeciw opiekunowi. W dodatku nie poprosił lecz zażądał poprawy warunków, większego wynagrodzenia, własnego pokoju, lepszego traktowania. Pan Harris wpadł w szał. Tutaj to było niedopuszczalne. Robisz co ci każą, jeśli nie – giniesz.
Niemal nie słyszałam słów wypowiadanych przez Pana Harris, widziałam tylko jak wiotki jest Ben w jego ramionach. Jak niewiele może. Leslie – jego trzy lata młodsza siostra – też to zauważyła. Cała się trzęsła. Czułam, że chce stanąć w jego obronie więc mocniej ścisnęłam jej dłoń. Nagle nasz pan złagodniał. Spuścił z tonu, jakby się nagle opamiętał. Odetchnął głęboko i odsunął się. Odwrócił się plecami do nas i Bena, który z ledwością stał na nogach. Harris oparł się o komodę i nie oglądając się wychrypiał:
-Odejdź.
Ben wahał się tylko chwilę. Odwrócił się do nas i na jego twarzy mogłam zobaczyć – obie mogłyśmy – przerażenie, niedowierzanie, ulgę, żal, pokorę. W jego oczach lśniły łzy. Leslie drgnęła chcąc do niego podbiec, ale ja nie patrzyłam na niego już. Pan Harris szukał czegoś dyskretnie w szufladzie. Pojedyncze kliknięcie. Obrócił się i jednym wprawnym ruchem wystrzelił.
Nie jestem pewna czy ten przeraźliwy krzy był w mojej głowie czy na zewnątrz. Wiem, że kolejne co ujrzałam to Ben leżący na podłodze i szybko powiększająca się kałuża krwi. Oraz Leslie krzyczącą i zanoszącą się płaczem klęcząc przed nim.
-I nigdy nie wracaj. – usłyszałam spokojny głos Pana Harris. – Posprzątajcie to, za pół godziny ma być tu czysto.
Opłakiwałyśmy go długo. Pan Harris nie zawracał sobie głowy pogrzebem więc same go pochowałyśmy. Nigdy nie zapomnę tego dnia. Nigdy nie zapomnę tego przerażenia i kolejnego razu kiedy ktoś uświadomił mi, jak mało się liczymy.
Zostałyśmy teraz tylko my dwie: Leslie i Charlotte.
13 maj 2005
Był zimny wieczór. Na dworze cały czas padała uporczywa, lodowata mżawka. Pani siedziała w salonie przy kominku w wielkim fotelu owinięta kocem i robiła na drutach. Pan czytał gazetę na kanapie.
Nagle usłyszałam podniesiony głos, potem krzyki. Zerwałam się i ruszyłam do schodów. Stanęłam w połowie nich i przykucnęłam. Patrzyłam się w stronę salonu. W szerokim łukowym wejściu widziałam dobrze Pana Harris siedzącego na tej przeklętej kanapie i Leslie stojącą przed nim. Krzyczała coś, kłóciła się, a Pan Harris robił się coraz bardziej purpurowy.
-Zabiłeś mojego brata, bo upomniał się o kromkę chleba więcej! Nie chciałeś go pogrzebać, porzuciłeś go jak jakiegoś śmiecia! – Krzyczała Leslie. – Nie mogę tak! Nie pozwolę! Oby cię Piekło pochłonęło! Zgłoszę to policji! – To mówiąc zaczęła iść w stronę drzwi nadal krzycząc. – Nie puszczę ci tego płazem, rozumiesz? Zginiesz, bo na to zasłużyłeś!
Pani Harris biegła tuż za nią. Kiedy Leslie na chwilę obróciła się twarzą w moją stronę, spostrzegłam, że jeden policzek ma bardziej czerwony. Zapewne została uderzona. Proszę, odwołaj to, może jeszcze jest czas, przesłałam Leslie wiadomość. Pokręciła głową.
-Nie, nigdy więcej. – Powiedziała głośno niby do państwa Harris.
Wiedziałam jednak, że było to skierowane do mnie. Serce głucho biło się o moją pierś. Nie wiedziałam co robić. Iść za nią? Wstawić się za nią? Uciec?
Leslie znów odwróciła się w stronę drzwi i otworzyła je szeroko. Do środka wpadło zimne, wilgotne powietrze. Na dworze zapadał powoli zmrok, ale widoczność była w miarę dobra.
Kliknięcie i już wiedziałam. Czemu nie patrzyłam co robi pan Harris? Czemu nie zauważyłam ruchu w salonie? Otworzyłam usta chcąc krzyknąć, ale było za późno. Leslie zbiegła po schodach i rozległ się strzał.
Czy ten krzyk był głośny? Czy to działo się tylko w mojej głowie?
Zostałam teraz tylko ja: Charlotte.
13 listopada 2005
Kolejną noc z kolei męczyłam się z łańcuchami. Od długiego czasu, nawet kiedy Leslie jeszcze… Była ze mną. Wtedy już próbowałyśmy, ale nie udawało nam się oswobodzić. Tego dnia jednak schowałam w pokoju porządną spinkę pani Harris. Kiedy w domu zapadła cisza zaczęłam majstrować przy zamkach. Nie wiem ile czasu spędziłam tak pochylona. Miałam wrażenie, że kilka godzin. W końcu zamek kliknął, a ja miałam ochotę krzyczeć z radości. Z drugim zamkiem poszło szybciej, ale niewiele. Wtedy oswobodzona ubrałam się we wszystkie ubrania jakie miałam, czyli trzy cienkie, długie koszule i zniszczone dwie pary spodni. Włożyłam moje najsolidniejsze buty, chociaż miały wiele obtarć i, jak się potem okazało, łatwo przeciekały. Mocowałam się z oknem. Nigdy nie było otwierane, a przynajmniej nie kiedy ja (my) byłam w pobliżu więc trochę mi się zeszło z odblokowaniem go. Kolejny zmarnowany czas. W końcu głupia okiennica odpuściła i otworzyłam to cholerne okno. Niestety było to równoważne z hukiem. Pan Harris obudził się, usłyszałam otwierane drzwi jego sypialni. Nie zastanawiałam się długo. Szybko przełożyłam nogę przez okno, następnie głowę i tułów. Moje drzwi otworzyły się z hukiem. Szybko wyjęłam nogę i w ostatniej chwili umknęłam wstrętnym łapom Harrisa. W porywie przerażenia puściłam się framug okna i spadłam. Na szczęście upadłam na dach ganku i sturlałam się po nim i spadłam na ziemię i w śnieg. Poderwałam się szybko i czym prędzej zaczęłam uciekać przed siebie. Pod kołnierzykiem czułam ściekający po moich plecach śnieg. Cały przód miałam w śniegu i lekko utykałam na prawą nogę. Usłyszałam po jakimś czasie strzał i coś uderzyło tuż obok mnie w śnieg. Przyspieszyłam co jakiś czas uskakując na boki. Ledwo uchodziłam kulom. Byłam na szczęście szybsza od Harrisa i kiedy skręciłam za las, już nie mógł mnie dogonić.
Jakiś czas biegłam ile miałam sił wzdłuż drogi. Kiedy dotarłam do miasta, pierwsze co zrobiłam to pobiegłam na komisariat. Na próżno próbowałam ich przekonać o winie państwa Harris. Chcieli mnie im oddać, myśleli, że jestem chora psychicznie. Musiałam uciekać. Zanim zdążyli mnie zakuć w kajdanki uciekłam na dwór i pobiegłam przed siebie. Cały czas z oczu leciały mi łzy, bez przerwy, chociaż sama nie płakałam. Chociaż w sumie to nie wiem, nie pamiętam wielu rzeczy. Wiedziałam jednak, że nareszcie się uwolniłam. Że Harris w końcu nie będzie mógł zrobić mi krzywdy.
Nie został teraz nikt.
14 listopada 2005
Nie wiem jak długo szłam. Byłam wycieńczona. Znalazłam jakiś budynek, małą drewnianą chatkę głęboko w lesie. Z komina leciała malutka strużka dymu. Ostatkiem sił zapukałam do drzwi. Otworzyła mi jakaś stara kobiecina. Była dobra, miała bardzo dobre serce. Pomogła mi, przyjęła mnie do domu. Posadziła mnie przy kominku i dała mi jeść. Nie musiałam nic mówić, nie wymagała słów. Zamieszkałam z nią na stałe. Dowiedziałam się, że ma na imię Dorothei. Była naprawdę poczciwą kobieciną.
7 kwiecień 2010
Dorothei zmarła ze starości. Była dla mnie jak matka, kochałam ją z całego serca. Dałam jej naprawdę piękny pogrzeb. Jej grób był pokryty pięknymi, białymi kwiatami z kwitnącej wiśni. Sama ułożyłam przemowę i nawet wygłosiłam ją na głos do zwierząt, kwiatów i drzew. Zawsze będę ją pamiętać.
Po pogrzebie wróciłam do chatki leśnej i tam mieszkałam sama. Robiłam to co zawsze i trochę więcej. Rozpalałam w małym kominku, zbierałam opał na dłuższy czas, gotowałam, robiłam na drutach z włóczek, które jeszcze zostały, polowałam. Radziłam sobie jak mogłam. Wszystkiego mnie nauczyła Dorothei, nauczyła mnie samodzielności i radzenia sobie w życiu. Pokazała mi jak strzela się z łuku, jak trzymać łuk i strzały. Po jej śmierci ćwiczyłam codziennie po kilka godzin. To tak bardzo mi ją przypominało. Cały ten dom i wszystkie czynności. Byłam szczęśliwa, że w końcu miałam kochającą matkę i umierałam z żalu, że ją straciłam. Wiedziałam jednak, że takie jest życie, a ona patrzy na mnie z Raju. Starałam się więc by zobaczyła, że przez te pięć lat uchowała dobrą, ułożoną, samodzielną osobę.
7 październik 2011
Spotkałam jakąś dziewczynę. Idąc droga leśną do swojego malutkiego, drewnianego domku, właściwie nawet chatki, zobaczyłam kogoś leżącego pod drzewem. Wyglądał okropnie. Podeszłam do obcej dziewczyny i dotknęłam ramienia. Poruszyła się. Poczułam ulgę. Pomogę ci, przesłałam jej słowa. Zarzuciłam jej ramię na swoje barki i podniosłam ją. Była ciężka, nie można zaprzeczyć. Doniosłam ją do mojej chatki, nakarmiłam, zaopiekowałam się. Dowiedziałam się, że ma na imię Auri. Przypominała mi trochę moją kochaną Leslie, może dlatego tak szybko się z nią oswoiłam. Po miesiącu zaczęłam mówić do niej pojedyncze słowa na głos, bo skarżyła się, że nie lubi jak nawijam w jej głowie. Zaczęła nazywać mnie Charlie. Zaprzyjaźniłyśmy się. Teraz jesteśmy tak blisko siebie jakbyśmy urodziły się razem.
*Auri i Charlotte mieszkały dotąd razem. Tylko do niej Charlotte odważyła się powiedzieć cokolwiek na głos. Oprócz Leslie czy Dorothei tylko ona była jej tak bliska.
|
|
|