To jest tylko wersja do druku, aby zobaczyć pełną wersję tematu, kliknij TUTAJ
Po drugiej stronie krzywego zwierciadła...

Eventy - Zza Kurtyny Trwającej Sztuki

Noritoshi - 25 Kwiecień 2014, 23:45
Temat postu: Zza Kurtyny Trwającej Sztuki


Zza Kurtyny Trwającej Sztuki




To wydarzenie nie należy do zwykłych. Nigdy nie należało i nie będzie należeć. Dopóki żyję, a we mnie gromadzi się sztuka, dopóki jej przedstawienie będzie czarem, czarem i skarbem tego świata. Wzniesione ponad padół ludzki, uformowane z ich opowiastek, marzeń i wyobrażeń, odziane w mowę, gromadzącą się na tej scenie, która odsłaniają tkaniny kurtyn czerwonych. Dopóki żyję, sztuka będzie trwała.


Teatrów jest wiele, ale żaden nie poskromi urokliwości tego. Ten jeden, jedyny na całą Krainę Luster i jeden jedyny, który tak właściwie nie ma wyznaczonych swoich granic. Tutaj ilość krzeseł na widowni jest wątła – ustawione w kilka rzędów, po kilkanaście sztuk w każdym. Blisko, ale odpowiednio daleko, by nie zatracić się w tej wąskiej linii między sztuką, a przedstawieniem.
Tak właśnie – bowiem sztuka trwa na scenie, a przedstawienie nie jest jednoznacznie zlokalizowane. Jedni twierdzą, że przedstawienie znajduje się na scenie, właściwie wszyscy tak mówią. Ale każdy potem powie nieco inaczej o tym przedstawieniu, którego był świadkiem. Wniosek z tego taki, ze każdy widz ma swoje przedstawienie na temat oglądanej sztuki. To zależy od tego, jak odbiera wydarzenie rozgrywające się na scenie, jak odbiera akcję z miejsca, na które patrzy. Patrzy czasem tak, że zdaje sobie nie zdawać sprawy, gdzie tak właściwie się znajduje.


Teatr ten niby jest teatrem, ale wystrój o tym nie mówi. Ściany są surowe, z czerwonej cegły, z idealnie równą fugą między nimi i zaokrąglonymi ich rogami. Idealne wykonanie, ale ich kolory mienią się, jak to kolor cegły, w ziarnach czerni na tle wielu odcieni czerwieni wypalonej gliny.
Krzesełka są wygodne, ale ich tkanina nie przyciąga wzroku. Są takie byle tylko były, byle wygodnie można było usiąść i zapomnieć, że się siedzi. Oznaczone numerkami wygrawerowanymi na metalowych tabliczkach, również z wielką dbałością, podobnie jak cegły, są tutaj rozmieszczone. Siedem rzędów krzeseł po dwanaście sztuk w każdym.
Wejście prowadzi przez korytarz, a ten swój początek ma w jednym z zakamarków, w takiej mało przyjaznej, ślepej uliczce, w jednym z miast po drugiej stronie lustra.
Tylko wydrapany napis na metalowych, ciężkich drzwiach sugeruje, że jest to teatr i tak samo też on brzmi. Goście nasi zgromadzić się tu mogą dzięki temu, że zechcieli skusić się na ulotki i szyldy reklamowe które do nich trafiły. Trafiły, tak właśnie. Same im się pod nos nawinęły. Czy to wiatr je przygnał, czy to leżały pod drzwiami mieszkalnymi, czy też po prostu ktoś im do ręki wcisnął na tłocznej ulicy jakiegoś miasteczka. A przynajmniej moja ulotka tak wpadła.

Część spośród tych, których skusił darmowy seans spektaklu, przybyła do tego ciemnego zakamarka i ruszyła ciemnym korytarzem, doświetlanym światłem niewiadomego pochodzenia, gnieżdżącym się pod sufitem, prosto na trybuny. Nigdzie nie było nikogo z obsługi, kurtyna jest zasłonięta, a na ceglanych ścianach, między co druga fugą w poziomie jak i w pionie, błyszczy światełko, dające jasności temu zamkniętemu w jakimś zwykłym budynku, pomieszczeniu.
Seans ma się rozpocząć równo o 20.23 i trwać około dwóch godzin. Zatytułowany oczywiście tak, jak to informowano wcześniej: ”Zza Kurtyny Trwającej sztuki”.
Póki co mamy kilka, może nawet kilkanaście minut do rozpoczęcia się przedstawienia. Czas ten mija z każdym kolejnym postem, jaki pojawi się w pierwszej turze. Po niej kurtyna pójdzie w górę. A przynajmniej na to mogą liczyć ci, którzy się tutaj zgromadzą.
Ja tymczasem doglądam wydarzeń się tutaj rozgrywających. Jestem fanatykiem sztuki i siedzę w ostatnim rzędzie, na ostatnim numerku, w czarnym smokingu i pod kapeluszem. Niektórzy znają moją twarz, albo wydaje im się, że znają. Nie widać mnie za dobrze, a twarz spod kapelusza się nie wydobywa.

Aha, zapomniałbym, ten pierwszy akapit pisany kursywą to wydrapane w betonowych ścianach korytarza napis. Wydrapany z wielką starannością.
Cóż więcej mogę powiedzieć? Patrzę na zegarek i sądzę, że schadzkę gości czas zacząć (kolejność odpisów jest dowolna).



Anonymous - 26 Kwiecień 2014, 23:56

Przedstawienie musi trwać. Te słowa zapewne często będą przychodzić na myśl Anabel zmierzającej właśnie na jedną z nielicznych sztuk teatralnych odbywających się w krainie luster. Zatrzymując swój zloty bucik na skraju kałuży dziewczyna zerknęła wprost w ciemny zaułek, w którym zgodnie z tym co przekazał jej staruszek, który wcisnął jej w okrytą rękawiczką dłoń jakąś dziwną ulotkę, powinien się znajdować ów budynek, gdzie miało się odbyć przedstawienie.
-”Teatr”
Mruknęła pod nosem czytając niezbyt zachęcającą tabliczkę zawieszoną nad masywnymi, metalowymi drzwiami. Zielarka potarła skraj swojej garsonki. Nie miała zaufania co do tych drzwi. Nie miała zaufania co do tej sztuki, nie miała zaufania do…..Cóż, po co więc tu przyszła? Z ciekawości? Z nudy? Być może z chęci dopieszczenia swojej duszy artystycznej? Być może…
Wyjęła z kieszeni lekko poplamioną ulotkę, którą dał jej ów śmieszny człowieczek wskazując jej tym samym drogę do tego mrocznego zakątka. Anabel zmięła kartkę papieru i wyrzuciła ją na drogę, po czym z niemałym trudem otworzyła metalowe drzwi i wślizgnęła się do środka.
Pierwszym, co rzuciło jej się w oczy był następny wydrapany napis. Może założyciel lubił sobie trochę podłubać w szyldach i ścianach, cóż w tym złego? Uśmiechnęła się lekko czytając pobieżnie ów teatralne mądrości znajdujące się na ścianie korytarza. Mądrości, a może przestrogę? Anabel wzruszyła ramionami bardziej do siebie samej, niż do kogokolwiek innego. W końcu była sama w tych niemałych ciemnościach, dlatego też ze stukotem obcasów swoich złotych pantofli ruszyła w kierunku Sali na której, jak mniemała, miało się odbyć ów tajemnicze przedstawienie kuszące widzów ulotkami rozdawanymi przez bezzębnych starców, albo spadającymi z nieba.
W końcu jej oczom ukazała się mała, lecz dobrze zagospodarowana sala, w której centrum znajdowała się scena z masywną, opuszczoną kurtyną. Anabel przeszła obok tajemniczego mężczyzny w dziwnym kapeluszu szukając jakiegoś wygodnego miejsca. W końcu zasiadła gdzieś w połowie, mając nadzieję na dość nieliczną widownię.
Czekając na rozpoczęcie się sztuki wyjęła z kieszeni swojej pokrytej krwistymi różami garsonki złote szkiełko przyczepione do jej odzieży delikatnym łańcuszkiem i posadziła je sobie w lewym oku. Dopiero teraz zaczęła się przypatrywać szczegółom sali teatru cicho kręcąc się przy tym na swoim siedzeniu. Cóż, nigdy nie była dobra w czekaniu, a w tej sytuacji zapowiadało się na dość długie oczekiwanie.

Wena - 30 Kwiecień 2014, 23:55

Maleńka, ciemna uliczka niczym z horrorów, miejsca gdzie najhojniej pada trup niewinnych istot, które pragnąc skrócić sobie drogę w celu niewinnym, a często godnym pochwały, trafiają na mordercę, który swym nożem pragnie przebić ich skórę i otworzyć jak księgę wspaniałą, żeby z skręconych jelit, bijącego wciąż serca i żołądka czytać historię wspaniałą, którą tylko jego oczy zdolne są dostrzec. Takie uliczki zwykle, nawet w słoneczne dni, są pełne wilgoci, a światło pada na nie tylko po to, żeby na ścianie mógł pojawić się groźny cień mordercy, który spostrzeże się, gdy będzie już za późno na ratunek, ucieczkę, czy choćby krzyk przerażenia.
Taki właśnie był korytarz prowadzący do teatru, lecz Wena przybrana na modłę Wenecką, w ciele trzydziestoletniego mężczyzny nie czuła trwogi. To nie było to przedstawienia, które rozgrywa się w deszczowej Anglii, lecz przecież zupełnie inna Najjaśniejsza republika, na której uliczkach znajdowały się tajemnica i wszędzie skryta miłość, zabawa i śpiew. Oczywiście przy okazji nieco smrodu ryb, lecz te kilka miejsc nie mogło zepsuć uroku kanałów i sunących po nich z wolna gondoli. Zjawa mając na sobie karmazynowe ubranie i brązowy płaszcz dotarła aż pod same drzwi teatru, za którymi czekała już tylko widownia i scena, gdzie zwyczajowo przyjmuje się rozgrywanie przedstawienia. Najpierw jednak mężczyzna zatrzymał się, przy napisie, którego treść była jego sercu niewiadoma, lecz mimo to postanowił wkroczyć w to miasto zatracenia, dzieło wielkiej i sprawiedliwej ręki - sztuki.
Ruszył więc dalej i przekroczył drzwi, gdzie ujrzał sale teatralną, która jak cały teatr nie robiła tego wrażenia, do którego Zjawa przywykła. Nie były to piękne złote balkony, ani nawet błękitne siedzenia, na których siedział dawniej mały chłopczyk, oglądając sztukę dość krwawą i myśląc, czy na pewno nie popełnił błędu zmieniając swoją formę już po okazaniu biletu. Od razu też Wenecjanin, nie przyglądając się zbytnio gościom, ruszył zająć swoje miejsce.
Wiele mógł snuć po drodze refleksji, może nawet wrócić do tego tajemniczego napisu? Mógł jednak również zdjąć z siebie ten ciężar i zasiadłszy na właściwym miejscu, z oczami zapatrzonymi w kurtynę, oczekiwać charakterystycznego dźwięki i jej powolnego rozsunięcia się, po którym na scenie pojawią się aktorzy.
Może nawet do nich dołączy, udając, że od początku w scenariuszu była jej postać, która miała z widowni wkroczyć na scenę, jak dawniej pewien wódz Greków, idący wolnym krokiem przez schody i wygłaszający swój pierwszy dialog pięciokrotnie. Może jednak wcale nie będzie takiej potrzeby i sztuka sama pochłonie Wenę, nim ta zdąży się zorientować? Może tajemniczy mężczyzna jest tak naprawdę dzisiejszym Szekspirem i to on wszystko zaplanował, a w planach tych zabrakło aktorów, którymi sami goście zatem się staną.

Anonymous - 5 Maj 2014, 19:29

Ulotka w dłoni Agapita została pognieciona i zmięta na kilka kawałków, jak gdyby on nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, iż papier znajduje się w jego ręce. Szedł miarowym krokiem, zapominając moment przekraczania progu dziwnie obskurnego teatru. Nie rozglądał się nawet na boki, przekonany że już tutaj kiedyś był.
TO własnie przekonanie kazało mu przejść przez korytarz i dopiero znajdując się przed wejściem do głównego holu, przystanął. Ręka, w której przytrzymywał ulotkę uniosła się mimowolnie w górę, zaś spojrzenie Agapita mówiło jasno iż nie pamięta w jaki sposób się tutaj znalazł. Przyjrzał się uważniej, nawet podniósł papier bliżej twarzy. Mimika jednak mówiła bardzo wiele – mężczyzna niewiele zrozumiał.
Wsunął ulotkę do kieszeni jeansów, rozglądając się dookoła w poszukiwaniu kogoś z obsługi teatru. Na tyle kompetentnego, aby zrozumieć przekaz, jaki zamierzał wystosować w formie języka migowego. Zajrzał nawet do wnętrza holu, gdzie wzrokiem odnalazł kilka rzędów krzeseł. Z początku nie zauważył nikogo, ot – spuszczona kurtyna.
I nagle w jego głowie pojawiła się informacja „20:23”. Czyżby więc o tej porze miał się zacząć spektakl? Ale kto w ogóle o takiej dziwnej porze zaczyna przedstawienie? Możliwe, że reżyser chciał swoją ekstrawagancją zaciągnąć jak największą liczbę widzów.
Agapit rozejrzał się raz jeszcze po wnętrzu Sali, pokonując ten nieszczęsny próg prowadzacy do pierwszego rzędu krzeseł. Dostrzegł tylko dwie persony, nawet nie domyślając się iż jest obserwowany przez kogoś z ostatniego miejsca.
Nagle jakoś instynktownie podniósł drugą rękę, w której widniała karteczka z miejscem dla niego przeznaczonym. F 7. Ruszył więc w obraną przez siebie stronę, z przeczuciem iż znajduje się nie tam, gdzie powinien. Ciekawość jednak zwyciężała, otumaniła zmysły i sprawiła, że irracjonalnego tego miejsca od razu została przypisana jako mara senna.

Anonymous - 5 Maj 2014, 19:59

Nieistotnym pytaniem był powód pobytu w tym teatrze. Po cóż pytać, skoro nie uzyska się odpowiedzi? Sam fakt, że zbliżała się tu istota wygnana niegdyś z Krainy Luster za jej naturę, wredność, brak empatii i współczucia był niepokojący. Szła powoli, nie zwracając na siebie uwagi. Płomiennorude włosy były związane z kucyk - zabieg, który miał odjąć jej mityzmu i zrobić z niej podobiznę człowieka. Skromny ubiór, spuszczony wzrok, a wszystko to stworzone fałszem. Ingrid lubiła teatry. Szczególnie, gdy tematem przedstawienia było wzbudzenie dreszczyku emocji w widowni. Dawało jej to poczucie swoistego lęku, którym mogła się delektować siejąc w zamian ogrom pustki i znużenia. Gdy znalazła się w godnej pogardzie podróbce teatru, odruchowo rozejrzała się wokół siebie, licząc w myślach osobniki, które dziś nieświadomie staną się jej żywicielami, jeśli rzecz jasna przedstawienie spełni swą rolę i da jej to, czego pragnie.
Jej żółte oczęta błysnęły, a ciemnoczerwone usta rozchyliły się w szybszym oddechu, gdy dojrzała Jego. Jej. Własny. Jedyny (do czasu). Ten, którego wybrała. Siedział i wpatrywał się nic niewidzącym wzrokiem przed siebie, jakby był nieobecny. Na jej usta wpełzł zadowolony uśmiech. Przedstawienie będzie lepsze niż zakładałam. Zacnie. Cicho, wciąż nie zwracając na siebie uwagi i nie spuszczając z postaci Agapita czujnego, drapieżnego i łakomego spojrzenia, ruszyła w jego stronę. Nie poświęciła uwagi ani scenie, ani poszczególnym osobnikom widowni. Ani też nie zauważyła osobnika siedzącego na tyłach. Musiał skutecznie się zamaskować, nie tylko fizycznie ale i emocjonalnie. Zresztą, Ingrid świata nie widziała poza człowieczyną. Wisiorek na jej obojczyku podrygiwał niemocno, gdy znalazła się znikąd w pierwszym rzędzie, po prawej stronie Agapita. Od razu dotknęła go ciemną ręką, przesuwając czule po jego ramieniu i zaciskając palce na wierzchu jeszcze chłopięcej dłoni. Uśmiech nie schodził z jej ust, gdy się ku niemu nachyliła.
- Witaj, najmilszy chłopcze. - szepnęła mu wprost do ucha, a w tych słowach czaiła się czysta groźba. Przekrzywiła głowę i drugą dłonią pogłaskała go po policzku. - Nie rób scen. Obejrzymy razem spektakl. Ty i ja. - wydawać się mogło, że bawiło ją stwierdzenie "ty i ja" oraz "razem". Lubiła ich używać, gdy chodziło o tę dwójkę. Posłała mu zmysłowy, ciepły i kuszący uśmiech, a potem oparła się o fotel. Nie puszczała dłoni Agapita, kciukiem rysowała coś po jego skórze. Należał do niej. Był jej, nikogo innego. Będzie go strzegła, pilnowała, żywiła się jego czystym lękiem. Kobieta oblizała dolną wargę czując już w powietrzu jego panikę.
Zaiste, nie mogła doczekać się przedstawienia.

Noritoshi - 13 Maj 2014, 18:43



Zza Kurtyny Trwającej Sztuki



Ogłoszenie Parafialne nr 1.

Ci, którzy nie zdążyli z dołączeniem do dziejącej się tu rzeczy na czas, mogą to uczynić nadal.

Ogłoszenie Parafialne nr 2.

Kolejka jest dowolna. Aby zapobiec pisaniu przez was dwóch postów w jednym czasie, proponuję wstawiać pusty post, który za chwile treścią uzupełnicie, albo też krzyczeć pozostałym, że odpisujecie.


***


Czas mijał. Z każdym gościem było go mniej, a gdy przybył ostatni, piąty, nie minęła może minuta, jak dał się słyszeć zza kurtyny głos. Był męski, to z pewnością, a jego właściciel brzmiał jakby był zmęczony życiem, jakby dorobił się już młodocianego wnuka, włosy mu wszystek osiwiały, ale wciąż był zbyt młody, by iść na emeryturę.
- Nieliczne grono was przybyło. Ale to dobra wróżba na dalszy rozwój wydarzeń. Najpewniej zastanawialiście się, co kryje się w gąszczu tej ciemności.
Dłonią sięgnął jednej z połówek połaci kurtyny. Dłoń była umęczona trudem życia, otulona około 60-letnią skórą. Kolejno wyłoniła się twarz. O siwych, długich i prostych włosach, dłuższej brodzie i umęczoną od zmarszczek twarzą.
- Może wypatrywaliście w ścianie korytarza powodu, dla którego ma się zjawić morderca, chętny otwierać was jak książki. I jak wirtuoz wygrywać na waszych organach melodie morderstwa.
A może szukaliście powodów dla dobrej zabawy, a na sali znaleźliście ich jeszcze więcej.
Jednakże i są w was tacy, co przybyli tu bez celu, a nawet są i i tacy, co uczynili to wręcz przeciwnie - z jasno określonych zamiarów.

Ubrany był w czarny, długi płaszcz. W jednej dłoni trzymał fajkę, w drugiej zegar na łańcuszku. Kołnierz płaszcza sięgał mu pod brodę, rękawy chowały w sobie jego dłonie. Spodnie zaprasowane na kant spływały po jego nogach, na których posiadał czarne półbuty. Wyszedł nad krawędź desek i usiadł po turecku. Wziął kilka głębszych wdechów.
- Rozczaruję was. Żadne z was nie znalazło się tutaj z przypadku. I wasze myśli chyba ani na moment nie były odrębne od tego, czego się po was spodziewam.
Pogładził się po brodzie, złapał ją w dłoń i rzucił, niczym Mistrz Pai Mei. Otworzył wieko zegarka i przypatrywał się wskazówkom mknącym po tarczy.
20:22:18
...
:58
:59
- Stało się.


***



Zza kurtyny nagle rozległ się żywny chór, damsko-męski, około dwunastoosobowy. Kurtyna rozstąpiła się powoli, a starzec po prostu zeskoczył i usiadł w pierwszym rzędzie, na pierwszym numerku. Chóru nie było widać, scena była po prostu pusta.
Agapit i Ingrid usłyszeli następujące słowa:

"Środkowe miejsce,
Dla Ciebie w pierwszym rzędzie
Rzucam zaklęcie!
Jesteś: Ty, scena - nic więcej!
Oglądaj zawzięcie
No bo to dla ciebie spektakl...
Dziesięć stopni piekła,
Przepowiednia się spełnia!"


Pozostali zaś usłyszeli:

"Wznosi się kurtyna...
Ruszyła chciwa machina...
Po godzinach, po błędach...
po kpinach, legendach... "*


Śpiewowi chóru towarzyszyły operowe dźwięki kobiece, docierające jakby po prostu z cegieł teatru. Panowała wokoło ciemność i światło tliło się na scenie, na tyle mocno, by dostrzec można było każdą z desek i każdą ze ścian sceny. Chóry śpiewały pierwszą wersję po dwu kroć, zaś drugą czterokrotnie.


(Uwaga:Poniższe treści najpewniej uchodzą za sadystyczne.)


Gdy zakończyły śpiew, kobiece operowe pogłosy, dochodzące ze ścian, nasiliły się, a na scenę powoli i swobodnym krokiem weszła dwójka ludzi, z głowami uchowanymi w kapturach, ubrana w białe szaty, typowe dla starożytnego Rzymu. Owszem, kaptury nijak nie pasowały do reszty ich stroju. Stali obok siebie, zwróceni ku widowni. Trzymane dotąd ręce za plecami, powoli unosili ku górze, prawie wyprostowane w łokciach.
Jak się szybko okazało, a było to najpewniej zaskoczeniem ogromnym, co mrugnięcie każdego z widzów, ich lewe dłonie się zmieniały. Raz aktorzy je posiadali, a za moment byli już ich po prostu... pozbawieni. Raz normalne kończyny, a raz ucięte ręce w nadgarstkach, co wyglądało bardzo, zaprawdę, bardzo realnie. Skóra nie była chirurgicznie zaprawiona - to był kawał mięsa, świeżo uciętego, nierówno. Skóra była postrzępiona, kość opływała w krwi, a mięso minimalnie nadal drgało wraz z wykonywanymi przez nich ruchami po łuku. I nie sączyła się z nich w ogóle jakakolwiek krew.
Gdy niemal całkiem unieśli ręce nad głowy, zaczęli stawiać zdecydowane kroki przed siebie - po trzy każdy, a każdy z nich był coraz pewniejszy. Zdawało się, że z powietrza zstępują na deski sceny. Kolejno obrócili się ku sobie, lekko pochylili i złączyli swoje dłonie. Te, które w jednej chwili były, a w drugiej wciąż ich brakowało. Od teraz zaczął się na nich pojawiać grymas bólu, cierpienia.
I gdy wydawało się, że surrealizm całkiem pożarł tą sztukę, szybko okazało się, że wcale nie nakarmił się nią, a wręcz przeciwnie - to był czysty surrealizm, w swojej najczystszej, surowej formie, podany prosto na teatralną scenę.
Nagle, spomiędzy ich dłoni, z powietrza, wyłoniły się dwa brzeszczoty, służące na ogół cieciu desek, które trzymali już w prawych gałązkach. I ukazała się pomiędzy nimi ściana. Jeśli Agapit jeszcze nie postradał zmysłów, doskonale mógł sobie skojarzyć tę scenę z filmem "The Saw" i to wcale nie przypadkiem.
Z powietrza wynurzały się kolejne elementy. Ich dłonie, każdego jedna, lewa, nagle znalazły się za żelaznymi obręczami, przymocowanymi do ścian solidnymi śrubami, która była ceglana i byle jak pomalowana wapnem. I przestały już znikać, ale za to były całe umazane krwią. Ich prawe dłonie piłowały im lewe nadgarstki, a raczej było pokazane od tyłu, jak to czynili. Czynili z trudem, w pisanym w to cierpieniem. Wyglądało to wszystko jak jakaś projekcja filmu, horroru, odtwarzana w tył, ale działo się to naprawdę. Siedzący bliżej, w pierwszych rzędach, mogli zauważyć, jak krople krwi, której wcześniej nie dostrzegali, odlepiają się od okolicznych krzeseł i wracają ku, zyskiwanym przez ucinanie, dłoniom - ku zasklepiającej się ranie. Krew, która była rozlana między deskami sceny, w obfitej ilości, zaczęła wracać, wbrew grawitacji, do ran na nadgarstkach, które z każdą chwilą stawały się coraz mniejsze. Oni wykrzywiali coraz mniej prężnie twarze w oblicze bólu i przerażenia, ale w zamian operowe okrzyki kobiet, gnieżdżących się na trzech stronach widowni, nabierały z każdym ułamkiem sekundy tempa. Akcja na scenie działa się już na prawdę szybko i od teraz, nim widzowie mrugnęli dwa razy oczyma, ktoś wrócił tyłem na scenę, uwolnił dwójkę mężczyzn z zatrzasków i wycofał się, znikając z nimi za winklem. Ściana pozostała. Z otwartymi klamrami, jakby czekała na kolejnych.
Nastała niebywała cisza.
A gdyby tak akcje odtworzyć w dobrym kierunku, okazałoby się, jak zamaskowany mężczyzna wlecze dwóch innych, nieprzytomnych, pod ścianę. Następnie więzi ich w objęciach żelaznych i odchodzi. Kolejno budzą się, z bólem, wbrew sobie, obcinają lewe dłonie prawymi i odchodzą, niczym aniołowie, w pokoju.
Starzec zaciągał się fajką i patrzył na zegarek - chyba wypatrywał zaczęcia się drugiego aktu. Z kolei ulokowany w tyle sali mężczyzna przeraził się całą akcją, zaniemówił i po prostu patrzył bez celu, całkiem oszołomiony, nie wydając z siebie żadnego dźwięku.

***


* Cytaty pochodzą z utworu: Skor: "Prolog - Wznosi Się Kurtyna"



Anonymous - 18 Maj 2014, 00:13

Ulotka przefrunęła przed jej bladym licem otrzeźwiając pochłonięty myślami umysł. Teatr? Sztuka? Byłaby głupcem, gdyby przepuściła taką okazję. Brak opłaty za wstęp był niepokojący, ale nie mniej niepokojące było pojawienie się w środku leśnej dziczy ulotki! Widywała ogrom dziwów w tym świecie, szczególnie w tym konkretnym świecie. Choć miejsce docelowe było daleko, to pędziła na złamanie karku. Pęd ten był zabójczy, bo tylko w myślach. W istocie szła powoli zbyt pochłonięta rozmyślaniem nad tym, co ją czekało, aby potrafić biec bez bolesnego zbliżenia z niezauważoną przeszkodą. Była na tyle odcięta od świata, że badała teren po omacku brnąć na przód jak ślepiec, któremu obiecano wzrok. W odpowiednim kierunku wiódł ją niezawodny instynkt. Kto jak kto, ale właśnie ona zwiedziła tą krainę tyle razy, że mogła trafić gdzie tylko by chciała bez większego zastanowienia. Pewnie nie musiałaby nawet sprawdzać dłońmi czy nic jej nie wadzi, gdyby nie brutalna flora częściowo zmieniająca znane jej miejsca w coś innego.
Weszła w ostatniej chwili, tuż za nią zamknęły się wrota. Spektakl rozpocznie się lada moment, a jej nie było dane nawet uspokoić walącego jak młot serca! Prędko zajęła jedno z miejsc w przedostatnim rzędzie, tuż przed dziwnym jegomościem w ciemnym nakryciu głowy. Aby mu nie wadzić stała się półprzezroczysta. Nie miała jednak zamiaru znikać całkiem, o nie! Chciała, by aktorzy mogli widzieć jej ekscytację i odbierać ją jako nieme oklaski.
Początkowo miała problem z usadowieniem się. Choć była niematerialna i równie dobrze mogła bez zmęczenia zawisnąć w powietrzu, to czuła niewymowną potrzebę zachowania starych „tradycji” i trzymania się na miejscu. Niewygoda polegała na tym, że przed oczami widziała cudzą czuprynę. Był to ledwie ułamek cudzego włosia, ale zaburzał jej potrzebę bycia jedynym widzem. Chciała czuć jedność ze sceną, jednakże cudza fryzura chciała jej poprzeszkadzać. Gdy wznosili ręce ku górze wstała jakby emocje wyrażane przez aktorów przepływały przez jej ciało. Jak krew. Niby była półprzezroczysta i poza burgundową poświatą nic nie przeszkadzało osobie siedzącej za jej plecami, jednak poczuła się zobligowana do symbiozy z innymi widzami i usiadła. Na przemian targał nią gniew, że nie jest jej dane być jednym widzem, a zaraz potem targała nią niepohamowana radość, że przyszło jej doświadczać cudzego kunsztu artystycznego.
Wzdrygnęła się, gdy doszło do sceny „cięcia”. O ile wcześniej odczuwała tylko delikatny niesmak, o tyle teraz dzieliła cierpienie aktorów. Pojedyncza łza przecięła jej policzek paląc żywym ogniem. Starła ją na podbródku.
Mogłaby przysiąc, że czuje palący ból nadgarstków. Że teraz to jej cierpienie jest cofane. Było to przez moment tak realne, że spojrzała na swoje dłonie. Aż podskoczyła. Półprzezroczyste! Ach, no tak. Pochłonięta spektaklem zapomniała o swojej zdolności. Któż inny, jak nie ona, potrafił tak współistnieć ze sztuką, aby zapomnieć o reszcie świata? I to jeszcze o samej sobie...?
Objęła się rękoma. Nie czuła zupełnie nic, była to tylko formalność. Nie czuła się zbyt pewnie. Wiedziała jakby wyglądało to we właściwej kolejności. Uśmiechnęła się blado. Piękno tkwiące bólu było jednocześnie paskudne.

Anonymous - 19 Maj 2014, 13:41

Niecierpliwość zaczęła przepełniać jej umysł. Myśli zielarki odbiegały po trochu od tej tajemniczej Sali i od zebranej w niej nielicznej widowni. Zaczęły natomiast krążyć wokół o wiele przyjemniejszych, bardziej uspokajających jej umysł rzeczach.
Powoli jej oczy zaczęły się zamykać, a kiedy podpieranie brody nie było dość pewnym zabezpieczeniem dla jej ciężkiej głowy, Anabel oparła się całkowicie o fotel rozkładając się niezgrabnie i czekając na jakiś znak życia, który miał nadejść od twórców tego dziwnego przedstawienia.
Z jej sennych marazmów wydarł ją męski głos obwieszczający niechybne rozpoczęcie sztuki, chociaż może to wcale nie był wstęp do przedstawienia a jakiegoś rodzaju przestroga?
Zielarka wyprostowała się niesfornie rozglądając się wokół siebie dosyć nieprzytomnym wzrokiem. Rzeczywiście widownia nie była liczna. Prawą ręką przetarła oczy podnosząc je powoli w reakcji na jakiś nikły ruch sceniczny. Widząc starą rękę czepiającą się kurtyny założyła nogę na nogę poprawiając cicho swoją rozłożystą spódnicę i wyczekując w lekkim zniecierpliwieniu reszty postaci.
Otóż ów mężczyzna ukazał się chwile później wypowiadając swoje dziwne wersy. Anabel miała nadzieję, że jest to swego rodzaju inwokacja wprowadzająca widownię w realia sztuki mającej się za chwilę rozpocząć. Jednak fakt iż staruszek insynuował jej, że nie znalazła się w tym teatrze bez powodu, że jej ciekawość nie miała tu nic do gadania….Cóż toż to były dla niej iście irytujące słowa.
Przygryzła lekko wargę obserwując jego nieme odliczanie. Coś, jakaś mała część jej, którą starała się ukryć bardzo dokładnie roześmiała się cicho zapowiadając tym samym, iż nadchodząca sztuka będzie iście ciekawym wydarzeniem.
Jej uwagę od staruszka odwrócił nagły śpiew chóru, po którym to została całkowicie odsłonięta scena. Nagle uświadamiając sobie swój niemały brak taktu Anabel ściągnęła z głowy swój ulubiony czarny kapelusik z przyczepionym białym piórkiem. Właśnie ów piórko zaczęła delikatnie gładzić, kiedy do jej uszu doleciał tekst śpiewany przez teatralny chór.
W trakcie następnych wydarzeń nasza mała zwariowana zielarka zaniemówiła. Czuła jakby świat wokół niej zaczął wirować, a umysł wariować <jeszcze bardziej niż do tej pory>. Na jej zwykle blade oblicze wstąpiły lekkie rumieńce. Patrzyła się na sztuczki z dłońmi i ich brakiem, z uwagą obserwowała jak „aktorzy” stąpali po scenie wymachując swoimi kikutami, które nie były zbyt pięknie obcięte.
Kiedy ujrzała powykrzywiane z bólu twarze mężczyzn rozchyliła lekko wargi gryząc się jednocześnie w język, aby nie wstać i nie zacząć rozprawiać o jakiś bzdurnych rzeczach, które właśnie przychodziły jej na myśl. Zastanawiała się, czy inni widzą na scenie to samo co i ona. Jej spojrzenie momentalnie powędrowało do staruszka siedzącego na pierwszym miejscu nie tak znowu daleko od niej. Dopiero wtedy zauważyła krople krwi kapiące na scenę a z każdą nową kroplą śmiech w jej umyśle stawał się głośniejszy i bardziej wyraźny.
Uspokoiła się dopiero kiedy mężczyźni znikli ze sceny. W panującej na Sali niebywałej ciszy zastanawiała się nad tym co przed chwilą ujrzała, a im dłużej się zastanawiała w tym większe rozbawienie popadała. W końcu wbrew swojej woli zachichotała chicho, pod nosem wpatrując się w otwarte drzwi pozostawione przez aktorów.
Z jednej strony uznała cały spektakl za niesmaczny i dość krwisty, przyprawiający jej umysł o dezorientację i lekkie szaleństwo. Z drugiej jednak wolała wierzyć, iż był to zamierzony cel reżysera, który miał na celu wywołać właśnie takie o uczucia. Mający również przygotować umysł na dalsze przedstawienie, które być może będzie w swojej brutalności jeszcze gorsze bądź wręcz przeciwnie. Będą to różowe kucyki szukające swoich złotowłosych właścicielek.
Tak oto Anabel w oczekiwaniu na dalszy rozwój sytuacji powróciła do delikatnego gładzenia białego piórka przyczepionego do jej kapelusza. Ciekawa była jak zareagowali inni widzowie, jednak panująca na widowni ciemność jej to uniemożliwiała.

Raccoon - 25 Czerwiec 2014, 11:29

Rozsiadł się wygodnie na swoim miejscu. Całe szczęście w jego pobliskiej okolicy nie było innych ludzi, czy też stworzeń, nie wiedział przecież wśród kogo się znajduje, kogo spotkać może na swojej drodze w tej, niezmiennie przerażającej Krainie Luster. Spokojny, samotny spacer w każdej chwili mógł skończyć się napotkaniem przedziwnego stwora, a choć bronić się potrafił, to nie był pewien czy te ludzkie metody na niego zadziałają. Ale Liso, przecież jeszcze nigdy mnie nie zawiodłaś... Przeleciało mu gdzieś przez myśli tym samym dłonią zjeżdżając za swój pas, by sprawdzić czy pistolet na pewno znajduje się na swoim miejscu. Był, a raczej była tam. W cierpliwości czekała, aż jej ukochany ponownie zechce wyciągnąć ją z tego zacienionego miejsca pod płaszczem, by znów poczuć ciepło jego dłoni, co prawda ukrytej w śnieżnobiałej rękawicy, jednak wciąż w temperaturze jego ciała.
Druga z jego dłoni spoczywała na czarnym kapeluszu położonym na oparciu siedzenia, wszak nie wypadało w teatrze mieć go na sobie. Miał olbrzymi szacunek do tej sztuki, uwielbiał wybierać się na spektakle, szczególnie te mniej znane i oblegane, z nutką emocji, a nie wiecznie odgrzewanego tematu. Kreatywność i pomysłowość, to kochał w tym najbardziej. Ach, i jeszcze przecież mógł się zachwycać wszystkimi tymi strojami, każdy dopracowany w najmniejszym calu, idealnie leżące na pojawiających się na scenie aktorach. Choć owszem, było wiele, które oka nie cieszyły, a raczej prowokowały do odwrócenia wzroku i spojrzenia w inne miejsce, jednak i w tym mógł odnaleźć urok. Tyle poprawek kołowało się w jego myślach, najchętniej sięgnąłby od razu po szkicownik noszony w kieszeni płaszcza i stworzył bardziej odpowiednie, wszystkie według władnej wizji, wizji Szopa.
A z tych zamyśleń wyrwał go głos dochodzący ze sceny, wtedy też uniósł wzrok by przyjrzeć się wychodzącemu zza kurtyny mężczyźnie. Jego wiek ani trochę go nie zdziwił, nawet wydawał się pasować do całości tej scenerii, dlatego podziwiając go takiego wkomponowanego w skupieniu wysłuchał wszystkiego co staruszek miał do powiedzenia, tego wprowadzenia w powoli rozpoczynające się przedstawienie. Lekkie ciarki ekscytacji i oczekiwania na nieznane przeszły wzdłuż jego ciała, pozostawiając po sobie przyjemny ślad w pamięci, a uczucia tego dopełniły pojawiające się w pierwszej kolejności chóry. Choć pojawienie się to może za dużo powiedziane. Wiedział, że czegoś takiego jeszcze nigdy nie przeżył i najprawdopodobniej już nie będzie mu to dane, a z całą pewnością nie w Świecie Ludzi. Kraino, zaskocz mnie.
I tak też się stało. Bo nie mógł przewidzieć cóż to za przedstawienie go czeka, jak bardzo przerażające, a także w tym przerażeniu obrzydliwe i tak bardzo nierealne, jednak ukazane w sposób ani trochę odbiegający od rzeczywistości.
Jego oczy natychmiast się rozszerzyły, on sam niemalże uniósł się z miejsca, będąc w niemałym osłupieniu. Czy naprawdę tak mogło się dziać? Czym było to przedstawienie? Co za człowiek, stwór może bardziej, był w stanie je wymyślić i mieć na tyle odwagi, by wystawić na widok publiczny. Teraz doskonale rozumiał, czemu w pomieszczeniu znajduje się tak nieliczne grono odbiorców, udało mi się trafić do tej garści wybranych, którzy po wyjściu nie będą już tak samo patrzeć na świat, na teatr, na tę sztukę.
Teraz z każdą chwilą widziany obraz przytłaczał go coraz bardziej. Wbił się nienaturalnie głęboko w zajmowane siedzenie, twarz nieco kryjąc za wysokim kołnierzem płaszcza. Przecież krew, czy inny idący za tym widok go nie lękały, nie raz widział ją wokół siebie, nawet na swoich dłoniach, bo przecież... Bracie... A przedstawienie trwało dalej i sceny te już zaczynały przyprawiać go o zawroty głowy, choć znajdował się w sporej odległości od sceny to umysł jego potrafił przywołać zapach krwi, który teraz nachalnie wdzierał się do jego nozdrzy. Sam nie wiedział czy był on prawdziwy, czy też urojony, lecz nic nie było go w stanie zaskoczyć bardziej niż poczynania aktorów. Piłowanie dłoni? Nie mało widział temu podobnych obrazów na filmach, które i tak dość rzadko oglądał, jednak czym innym jest przeżyć to na własne oczy, być tu, tak blisko, a wszystko to działo się niezależnie od niego.
Rozejrzał się dookoła, ale gdy dostrzegł, że nie jemu jednemu widok ten przynosi różne emocje, odetchnął. Był mężczyzną, ale i swoje chwile słabości posiadał, teraz nie bał się do nich przyznać. Widok ten odrzucał go, lecz zarazem powodował, że nie chciał przerywać wpatrywania się zza płaszcza, modląc się o koniec, a w głębi wciąż czekając na więcej, by dzień ten pozostał w jego głowie już na zawsze. Wiedział, że po powrocie nie zaśnie spokojnie, znów odda się chwili kontemplacji przy klawiszach swojego fortepianu.

Wena - 2 Lipiec 2014, 22:46

Nadzieja, dobre słowo, gdy chce się na krótką chwilę odsunąć smutek beznadziejności. Z drugiej strony nadzieja daje wiarę, a ta choć sama nie jest źródłem cudu, to zdolna jest zmotywować do czynów, którego skutek zadziwi wszystkich, nie tylko sceptycznych i zawsze krytycznych przeciwników jakiejkolwiek innowacji, ale nawet tych, którzy co dzień afirmują niezwykłość i wszechmoc człowieka. Nie piszę jednak o tym bez powodu, bo to właśnie nadzieja pchnęła Wenę do zjawienia się w tym teatrze. Tajemnicza ulotka, nie zdradzając żadnych szczegółów nie wzbudziła niepokoju w umyśle Zjawy. Właśnie w ten sposób we włoskim ciele ubranym w strój najpewniej pochodzący z XVI wieku, w którym to dramat zerwał z antyczną tradycją, dla nowej formuły znacznie swobodniejszej i pełnej kunsztownie uknutych intryg, nadprzyrodzonych sił i winy. Tego właśnie oczekiwała Wena, zachęcona ponadto przez tę sekretną formułę zaproszenia i ciemną uliczkę prowadzącą do teatru, wcale nie było tak, że Wena oczekiwała greckiego jeszcze przedstawienia z zachowaniem wszystkich tamtejszych zasad.
Niestety, nadzieja okazała się jedynie kłamstwem, którym karmiona Wena trafiła nie na prawdziwą sztukę, w której opowiedziana opowieść na wiele wieczorów pozwoli rozmyślać Zjawie o wartościach, istnieniu i wielu innych ważkich problemach, a wszystko za pomocą świetnej gry aktorskiej, spójnej, choć zawiłej jak węzeł gordyjski fabuły, do której w całym przedstawieniu ukryty zostanie klucz, którego zrozumienie pozwoli przeciąć ów nierozwiązaną zagadkę, a także wzniosłe mowy i piękne słowa, których tak niewiele dzisiaj można usłyszeć podczas wieczornych spacerów. To co Aritstide miał okazję obserwować była surrealistyczną, pozbawioną fabuły (bo gdzieś ta była przez cały pierwszy akt?) wizją na wzbudzenie uczuć w oglądających, nieważne czy odrazy, fascynacji, czy też obrzydzenia. Odejście od źródeł, dla przekreślenia archaicznych zasad nie jest niczym dobrym, lecz zapomnienie, że w sztuce nie liczy się krew, ból czy zupełna niewiedza oglądającego o tym co właśnie ma przed sobą, a słowo, o którym niemal zupełnie zapomniano. Kilka wersów - namiastka czegoś w rodzaju pieśni nie zdradzało ani miejsca, ani sytuacji, ani niczego co mogłoby pomóc widzowi wczuć się w klimat wykreowany przez twórcę.
Dwóch aktorów w rzymskich togach, lecz w katowskich kapturach było iskierką, która na nowo rozpaliła w Aristide nadzieję, czymś co mogło w jego oczach uratować te przedstawienie, gdyby tylko nie fakt, że Ci ani słowa nie mówiąc. W teatrze, gdzie to słowo jest najważniejsze, widz nie może jak w filmach dokonywać zbliżeń, czy pokazywać wszystko z innej perspektywy wszystkie rekwizyty mają być jedynie dodatkiem, a to właśnie słowo ma być istotą. Jednak gdzie ono było? Żadne do uszu Zjawy nie dotarło, co już zupełnie sprawiło, że stracił on wiarę w to, że ma przed sobą prawdziwą sztukę.

Porzućmy jednak te narzekania biednej zjawy, żądnej krwi artystów i twórców, a skupmy się na tym co rzeczywiście było istotne. Cały ten surrealistyczny pokaz nie przypadł do gustu Wenie, lecz ta wciąż ufna liczyła, że kolejny akt okaże się być w znacznie bogatszy w treść. Może nawet znajdzie się klucz, który pozwoli na zrozumienie tej sceny? Kto wie, czy całość nie jest jak romantyczna opowieść, pokazywana z naruszeniem linii czasu. Podczas tego oczekiwania w Aristide zrodziła się nadzieja. Tylko dlaczego ani jedno słowo nie padło z ust aktorów?

Noritoshi - 14 Lipiec 2014, 20:08



Zza Kurtyny Trwającej Sztuki




Notatki maestra tejże gry:
    - Kolejność odpisów dowolna.
    - Agapit i Ingrid mają osobną turę odpisów z racji ich nieobecności.




    Przedstawienie to wykracza poza ramy tradycyjnej sztuki. Tutaj nie jest najważniejszy dialog aktorów: tutaj każda rzecz ma wkraść się do słuchacza przez każdą możliwą drogę, które na ogół nazywane są zmysłami, a przy tym realność ma wyolbrzymić piękno scen tutaj się rozgrywających. Jeśli kto myślał, że obejrzy wymianę trzynastozgłoskowców pomiędzy dwójką chodzących szat posiadających twarze, jest w błędzie z którego nikt nie zamierza go wydostawać - wszakże sam już to z pewnością uczynił, gdy tylko nie usłyszał słów innych niż śpiewanych przez chór. A jeśli wciąż karmił się nadzieją jak Pani Wena, pozostawało szybko zmienić mu decyzje co do tego, czego od tego przedstawienia oczekuje.
    Odeszli tamci dwaj, porwani przez trzeciego. Scena była tak wymowna, że dwójka ustawiona po krańcach przekątnej - zakapturzony w ostatnim rzędzie oraz brodaty starzec w pierwszym - miała odrębne wrażenia, przy czym Pan z fajką wszystko doskonale zrozumiał.

    Zerwał się wiatr, tutaj, w sali. Porywisty, chcący zerwać głowy, podrapać lica, wyżłobić bardziej oczodoły widzów i schłodzić wszystkich do tego stopnia, by zapewnić im hipotermię pierwszego stadium. Póki co jednak ich ciała schładzały się stopniowo do około 35 stopni. Pojawiły się drżenia dłoni, chłód na stopach, zawroty w głowie i jeszcze większe podsycenie psychiki niepokojem. Starzec także to odczuł. Było brać płaszcze zimowe, Kochani. Było ubierać sweterki od babki, a najlepiej przyjść w letnich sukienkach!
    Nim się obejrzeli, ze sklepienia sterczały już ponad metrowe sople lodu, niektóre miejscami połączyły się z podłożem. Ściany pokryły się grubą warstwą mrozu - mrozu żyjącego, wciąż nieprzerwanie tchnącego publiczność swoim obliczem, a dźwięk temu odpowiedni towarzyszył.
    Zrobiło się jaśniej - z bocznych ścian sceny dochodziły źródła światła i wszyscy mogli bezproblemowo po sobie spojrzeć, a także po tej jaskini lodowej, jaką stał się teatr.
Duch z pewnością nie mogła już zapomnieć o tym, co się tutaj dzieje, a tym bardziej o swojej osobie, a gdyby sobie nie usiadła, najpewniej runęłaby jak posąg pod wezwaniem rażącego piorunu. Z kolei Anabel tak zajęła się gładzeniem piórka, że najpewniej bardzo niemiło zmierzyła je wzrokiem, gdy uciekło na wietrze. Dłonie Szopa raczej nie będą chętne do gry w najbliższych dniach. I ostatnia, Wena, liczyła na więcej, chciała słów i chciała klucza interpretacyjnego. Zdawało jej się, że usłyszała skądinąd niż z teatru słowa: „Doczekasz się, Weno”.
    Po prologu nadszedł czas na pierwszy akt. Pojawił się chór, bo jakżeby inaczej miałby tętnić teatr bez niego? Z bisem zaśpiewał poniższe wersy, lecz tym razem nie był już taki wyniosły: unosił się w spokoju, opanowaniu, pozwalając odpłynąć w swojej melodyjności:



„Zrywa się wiatr
Jak nad przylądkiem Horn.
Coraz mniej światła,
Przygotuj się na sztorm.” *


   Nim jeszcze chór dokończył swoją rolę, na scenę wyszła dziewczynka, bosa, mająca około czternaście lat i niewiele ponad półtorej metra pokrytego śniegiem ciała. Nie trzęsła się, nie zdawała się cierpieć na wszechobecne zimno. Śnieg ją otulający układał się w półprzezroczystą sukienkę balową, a długie, białe włosy ułożone były w artystyczne gniazdo zwane fryzurą, udanie opierające się wiatrowi z wyjątkiem pojedynczych kosmyków, które wirowały tak, by przyciągać każdy zabłąkany wzrok na bladą twarz z lekkimi ustami, małym nosem i błękitnymi oczyma. Skierowała się w stronę naszych marznących gości. Stojąc na krawędzi podłogi, unosząc dłonie ku górze (gest ten był bardzo podobny do tego wykonanego przez mężczyzn w poprzedniej scenie), zawładnęła wiatrem, otaczając nim każdego z gości w wirze chłodu, a delikatnym głosem kierując do nich te poetyckie słowa:


- Nie straciłam zapałek ostatnich,
Pantofelków celowo nie wdziałam.
Byłam w niejednej, baśniowej matni,
Smutkiem już dawno nie zaśniedziałam!

A żebyś kiedy mógł przestać o mnie
Myśleć, czytać i mówić w tragedii!;
Czuj mój chłód i niechaj mróz tak wchłonie!
Mrozu Boże, ześlij zew acedii!

Niech strąci się każdy grot podniebny,
Uderzy w odsłonięte gardziele!
Naciera orszak sióstr mi służebnych,
Ciał zbędnych pojmać przyjdzie im wiele!

Nie myślże o końcu egzystencji -
- Przyjdzie ci spojrzeć w tenże firmament;
W śniegowym tańcu ze wszech miar encji
Grot lodu ciśnie tobą - na amen!


   Na sali, zgodnie z przysięgą dziewczynki, stało się dokładnie jak zapowiedziała. I tylko patrząc z większą uwagą na swoje ciała i swoje fotele mogli dojrzeć niewyraźne, ale wciąż skute lodem te rzeczy. W innym wypadku pustynia śniegu, w deszczu lodowych grotów, istniała z każdej strony i ta dziewczynka, stojąca na kilkanaście metrów w oddali, dopełniała towarzystwa targanym mrozem oczu. Obraz ten tworzył się z każdym recytowanym wersem, gdzie każdy kolejny coraz dogłębniej wydobywał melodyjny lazur jej głosu. I w tym samym tempie, z każdą kolejną strofą, temperatura ciał widzów malała, osiągając w konsekwencji groźne 31 stopni. Jeśli cokolwiek czynili w nowym świecie, w teatrze wciąż siedzieli, jednakże… ciężko było im nie zajmować się myślą jakoby niewyraźnie widoczne pod sobą teatralne siedlisko było tylko wytworem umysłu – marzeniem-pogonią za powrotem do tamtego pomieszczenia.
    Czy zgromadzeni mieli się czegoś obawiać? Cóż, powinni, przecież niecodziennie traci się ciepłotę swojego organizmu w parę minut. A gdyby ktoś sądził, ze pogoda nie zmienia się w kilka sekund, chyba nigdy jeszcze nie był dość czasu w Krainie Luster, bo tutaj często prażące słońce i padający śnieg występują obok siebie, bez ładu i składu, a jednak z właściwą tej Krainie urokliwością.
    Ale póki co sople lodu chciały ich trafić. A właściwie to każdy został trafiony zanim ułożony kilka akapitów wcześniej monolog dziewczyny dobiegła końca. I tylko od silnej woli uczestników tej śnieżno-szkarłatnej rzezi zależy, czy ten sopel rozpruł ich ciało, czy tylko napędził potwornym strachem. I, jeśli raz uniknęli rażącego grotu, czy kolejny także zdołał ich chybić, czy jednak zapędził się w ich wnętrze niczym zręcznie ciśnięta lodowa strzała, i czy to samo czasem nie uczynił każdy kolejny, nacierający z wysoka.



* * *



    Po ostatnich słowach dziewczynki niedługo musieli zgromadzeni czekać na ciąg dalszy - raptem kilka minut prób podołania jakże srogim warunkom, które dla nich trwały wyjątkowo długo - syndrom hipotermii. Skorupa lodu, przykryta cienką warstwą śniegu, zatrzęsła się, zaczęła pękać. Jedne kry lodu wykrzywiały się i pękały w drobnice, inne zanurzały się w lodowatej wodzie, zaś trzecia część zdawała się stabilnie swoje miejsce zachowywać. Na której padło naszym obserwatorom paść? Najpewniej każdy z nich miał swoją, no chyba że na przykład zechcieli objąć się i rozgrzewać na jednej z nich, bo czemu by nie?
    Facet w kapturze wyglądał znajomo dla pozostałych jeszcze w czasie, gdy wielkość teatru zamykała publikę w rzędach foteli, gdy to wokoło pojaśniało. A teraz leżał on na zdrowej krze, nieprzytomny – pozwolił by grot lodu trącił go. Jeszcze może jest dla niego ratunek, a fakt, że wygląda on bardzo podobnie do arcyksięcia Rosalium, powinien bardziej zwrócić na niego uwagę okolicznych obserwatorów. Rozprute gardło było oznaką co najmniej krytycznego stanu, a wylewająca się wokoło krew zamarzała w pośpiechu. Świadomość stracił, ale serce wciąż mu biło, powolnym, ledwo wyczuwalnym tętnem.
    I wiatr w końcu ustał. Skutki hipotermii dawały się jednak we znaki. Coraz bardziej nikłą była wrażliwość na bodźce, skurcze mięśni napadały licznie. Nie mieli pojęcia, czy minęło raptem kilka minut, czy też już po kilkakroć więcej. Dezorientacja w walce z zachowaniem się na lodowym płacie ma marne szanse na wygraną, a pętała zgromadzonych, chcąc zgarnąć obfite plony zobojętnienia wobec samego siebie i wszystkich wokoło.
    Wiele lodowych grotów spadło, niemal każdy rozbił się w krystaliczne drobinki. Niebo od początku zasłonięte było mgłą, podobnie jak oddalone dalej niż na kilkaset metrów połacie pustyni. I rozległ się echem wzmocnionym dźwięk, tak jakby zewsząd od mocarnych skał odbił się, ale żadnych takich wytworów tutaj nie było: pustynna tafla, dryfująca w kawałkach na oceanie, pod sklepieniem chłodu mgławicy. I męskiego głosu żadnego źródła nie było widać, ale przeszywał strachem wszystkich, jak na najwyższego przystało:



- Cóż to się stało byś na daremne
Odważyła się zbudzić mnie ze snu?
Wiesz jak wówczas kotłuje się we mnie
Każdego razu niknie konsensus!;
Córko, mój gniew nie jest litościwym,
Żądam wyjaśnień na gwałt treściwych!

- Ojcze, wybacz, że jakże wrażliwie,
Śmiałam zakłócić Twój błogi spokój.
Jednakże zapędzają me troski,
Niszczą wszystek, drobią me słabostki!

- Czymże tak naprzykrzyli burzliwie,
Że im grozisz wobec miary mrozu?
- Chcę ich zmrozić, zagasić ich ognie,
Słać zadośćuczynienia pogromie!

- Nie tego uczyłem, ma jedyna,
Byś, córko, na rzezie prowadziła!
Lecz jeśli ma to srebrzyć twe serce.
I tak będzie - podaj mi swe ręce!

- Bierz, ślij chłód, uczyń błogosławieństwem
I dokończę, stanę się przekleństwem!
A Jakby-                                    
                - Niech prośby wysłuchane…
- …któryś z nich się z szeregów wyłamał,
Za męża pozwól wziąć, Ojcze, błagam!
- Tak i dopomóż ci ten wybraniec!



    Przybyło jej wieku. Przez moment kojarzyła się z dorastającą Anią z Zielonego Wzgórza, ale ostatecznie stała się dojrzałą kobietą - Królową Śniegu. Suknia utkana z tych, zachwycających oczęta, płatków zdobiła ją na równi z dekoracyjnymi możliwościami brylantów. Sięgając o dwadzieścia siedem centymetrów wyżej, wciąż pozostawała boso.
    Ruszyła przed siebie, po ostrych odłamkach grotów, raniąc na nich stopy i zostawiając za sobą smugi krwi. Rany te zdawały się w ogóle nie robić na niej wrażenia. Śnieg wokoło niej wirował, był jej wielbicielem, sprzymierzeńcem. Miało się wrażenie, jakoby jego niezliczone ilości mogłyby wypleść się z sukienki, a owa wciąż potrafiłaby pojmać jej kobiecość.
Po chwili zastanowienia powtórnie się do stworzyciela zwróciła, przystając i zapytując całkiem dziewczęcym brzaskiem mowy:



- A ile dasz mi kwiatków, tatusiu?
- Cały tysiąc: jeden pod poduszkę.
- Ich płatki ze szlachetnego kruszcu?
- Tak. I krwi upuścisz na nie strużkę.
- Splotę tę kwiaty i tenże śnieżno-
- -szmaragdowy wianek?                            
                              - mój weźmie mąż!


    I ruszyła dalej, wyczekując aż ktoś zechce uczynić odmiennie od reszty, zechce się wyłamać. Jej stopy były pokrwawione, a wiatr połykał pojedyncze krople krwi i rozsiewał je wokoło. Szmaragdowy szlak, jaki za nią zostawał, będący zaplamionym śniegiem, przekształcał się w czerwone róże z kolcami. Była kilka metrów przed nimi i jeśli ktoś z nich jeszcze pozostawał dość uważnym, widział jak kolce wychodzą niemal z jej stóp, zostawiając kwiat róży w każdym miejscu z którego podniosła stopę, a miedzy nimi rozciągała się łodyga.
    Cienka warstwa płatków śniegu na których leżał Arcyksiąże, splamiona jego krwią, zaczęła przyjmować kształt płatków kwiatu lilii w taki sposób, że po części leżał na nich. Ułożone były w okrąg, pośrodku zostawiając surową powłokę lodu na której gromadziła się część jego krwi, a centralnie w tym kole znajdował się grot który przebił jego tchawice. I stało się podobnie z każdym, kto nie zdołał oprzeć się deszczu tych zabójczych sopli lodu.



- Ja Jestem Rosa i jestem Lilia,
A mąż będzie mi mówił Rozalia.


   Ciekawostką jest fakt, że odkąd zapanował pustynny urok, po brodatym starcu nie było ani ślad. Zaś Ingrid i Agapit, z racji braku odpisów do ostatniej tury, znajdowali się w innym wymiarze tego samego przedstawienia. Zatem byli tylko we dwójkę wobec niszczycielskiego mrozu i stali naprzeciw tej samej dziewczyny co pozostała czwórka uczestników (Duch, Anabel, Racccon i Wena).
Dwa wymiary, dwie grupy widzów i jedno przedstawienie, które już od początku trwania sztuki, zgodnie z tytułem, wyszło zza kurtyny.



* - te cztery wersy pochodzą z utworu: 3WKASTA – „Przygotuj się na sztorm”. Pozostałe wersy, zawarte w tym poście, są wyłącznie mojego autorstwa, powstałe specjalnie na tę okoliczność.



Anonymous - 31 Lipiec 2014, 23:01

Anabel wypuściła powietrze przetrzymywane do tej pory w płucach. Scena się zakończyła. Coś się zakończyło, a jeżeli coś się zakończyło, to coś się i zacznie.
Podniosła oczy na staruszka z fajką. Wszystko co się stało było dość wymowne, chociaż Anabel nie była pewna, czy jednoznaczne. Można to było przecież zinterpretować na wiele sposobów, chociażby względem czasu w którym się to wydarzenie oglądało. Albo od przodu, albo od tyłu.
Przedziwne to było uczucie, które nakazało jej ścisnąć kapelusik jeszcze mocniej, praktycznie wyrywając z niego białe piórko, trzeba dodać, że było to jej ulubione piórko.
-Coś się skończyło, coś się zacznie
Wyszeptała do siebie słysząc cichy śmiech nabrzmiewający w jej umyśle. Anabel wiedziała, że nie był to zwykły śmiech, był to śmiech jej własnego szaleństwa, które powoli wyłazi, pełznąc po dnie jej umysłu w stronę delikatnej łuny światła.
Potrząsnęła głową. Samo szaleństwo nie było dla niej takim złym wyborem, przecież zawsze nie była zbyt normalna. Jednak czuła, że coś nadchodzi, i że nie powinna tracić kontroli nad swoim zachowaniem akurat w tym momencie.
I się wyczekała. Kiedy zerwał się mroźny wiatr, a raczej wicher zerwała się z siedzenia zaciskając mocno oczy przed jego mroźnymi szponami i upadła na kolana, chowając się między siedzeniami. Nie było to może idealne schronienie, jednak dzięki niemu być może nie odczuwała skutków mroźnego wiatru aż tak bardzo jak pozostali. Być może, oczywiście.
Anabel podniosła dłoń obserwując przez chwilę trzęsące się palce. Przez myśl przemknął jej obraz o całkowitym zamarznięciu. Objęła się więc ramionami kładąc kapelusz pod głową i zaczęła pocierać rękami o materiał swojej garsonki, próbując ocieplić temperaturę swojego ciała choć odrobinę.
Opcja zamarznięcia nie była dla niej zbyt kuszącym wyjściem, nie zamierzała przecież zamienić się w martwy kawałek lodu.
Nagle piórko z jej kapelusika porwał wiatr. Anabel otworzyła szeroko oczy pragnąc krzyknąć i jakimś sposobem złapać piórko, jednak było już zbyt daleko. Kapelusznik poczuła złość, która wybuchła w jej sercu wraz z zniknięciem piórka. Po mimo wiatru podniosła się, kuląc się jednak i obejmując rękami. Spojrzała w kierunku sceny.
Dlaczego ich tutaj sprowadzili, skoro chcieli ich zabić? To nie miało sensu.
-Przedstawienie potrzebuje widowni.
Rzekła całkiem głośno, jednak wiatr mógł całkowicie zagłuszyć jej głos, nie interesowało jej to jednak. Chciała odzyskać swoje ukochane piórko, i oczywiście wydostać się z tej mroźnej sali.
Nagle pojawił się chór. Oczywiście, że się pojawił. Anabel objęła się mocniej rękoma próbując się choć odrobinę ocieplić, jednak nie przynosiło to zbyt wielkich skutków.
Przygotować się na sztorm….zmrużyła oczy wpatrując się w małą, bosą dziewczynkę, która wkroczyła na scenę. Ona była sztormem? A może to co nastąpi po jej przybyciu nim będzie?
Z lekkim zaciekawieniem obserwowała owąaktoreczkę, którą wiatr i mróz otulał zupełnie jakby była jego panią. Anabel skuliła się, kiedy aktorka uniosła ręce, zgarbiła się jeszcze bardziej rozglądając się dookoła, kiedy wiatr stworzył wokół niej wir uniemożliwiający jej wydostanie się z tego koszmarnego teatru.
Wyciągnęła okrytą rękawiczką rękę w stronę krawędzi wiru, jednak czując przerażający chłód cofnęła ją szybko.
Słowa dziewczynki ogarnęły ją niepokojem, na tyle silnym, aby pozostała czujna na wszystko, co się do niej zbliży. Kiedy nadleciał pierwszy sopel poczuła jego obecność. Wokół jej ciała zaczęła się unosić delikatna, ledwie widoczna szarawa mgła.
Anabel odepchnęła pierwszy sopel siłą swojego umysłu. Podobnie postąpiła ze wszystkim, co leciało w jej stronę. Nie wiedziała, czy odepchnęła wszystkie wytwory teatru, jednak była przygotowana na większą ich ilość, lecącą wprost w jej stronę i chcącą przebić ją w pół.
Więc się myliła. To przedstawienie nie potrzebowało widowni. Być może zamiast niej potrzebowało krwi widowni? Ciekawe.
Cichy chichot wyrwał się z jej ust.
Po chwili, kiedy dziewczynka umilkła lód zaczął się kruszyć, podłoga lekko się trzęsła wraz z kolejnymi pękającymi bryłami. Anabel chwyciła się fotela rozglądając się dookoła siebie. Zastanawiała się, czy to może być już koniec lodowego przedstawienia, a jeśli tak, to jakie przedstawienie zacznie się po nim?
Zaraz, ile czasu właściwie może trwać sztuka? Ile może mieć aktów?
Nagle lód na którym stała zaczął pękać i dzielić się na mniejsze kawałki. Anabel wskoczyła na ten, który zdawał się być największy. Przykucnęła na nim trzęsąc się z zimna i ściskając w dłoniach swój mały, pozbawiony piórka kapelusik.
Rozejrzała się wokół na wodę, która pojawiła się całkowicie znikąd, i na krę z krwawiącym mężczyzną. Nie miała jednak siły się do niego przedostać. Położyła się natomiast na swoim kawałku lodu pozwalając mu porwać się gdziekolwiek tam chciał, było jej za zimno, aby mogła podjąć jakiekolwiek działania. Mogła jeszcze użyć swojej mocy, jednak nie zrobiła tego, a szary dym, który wcześniej otaczał jej sylwetkę zniknął całkowicie.
I wtedy, leżąc tak na jednym z lodowych kawałków usłyszała ten dziwny, przerażający męski głos.
Zaczął się dialog. Córka najwyraźniej pragnęła zgasić pochodnie żyć swojej widowni. Anabel czuła się, jakby słuchała rozmowy dwójki Bogów, którzy debatują nad jej losem.
Podniosła się na ramieniu i spojrzała na scenę. Wtedy usłyszała coś o zgodzie ojca na zniszczenie ich i coś o mężu dla dziewczynki. Kapelusznik poczuła, że to, co się do tej pory wydarzyło było tylko wstępem.
Odgarnęła włosy obserwując całkowitą przemianę z dziecka w piękną, groźną kobietę. Właśnie wtedy wzmianka o mężu stała się bardziej wiarygodna. Właściwie, to czy oni nie grali w tej sztuce? Być może nie byli zwykłą widownią, a aktorami? Więc, czy nie powinni mieć jakiś dialogów? Może, gdyby ktoś się odezwał i wypowiedział parę zdań w tym poetyckim języku kobieta zaprzestałaby swoich morderczych zamiarów?
Och, jakże to by było cudowne, gdyby tak się stało… Zasłoniła oczy, kiedy Pani Mrozu zaczęła się poruszać. Zaiste, była przeraźliwie pięknym widokiem. Szczególnie krew, która ciekła z jej stóp.
Anabel znowu usłyszała wzmiankę o mężu. Nie mogła zostać mężem ów panny, więc zebrała się na odwagę i podniosła się z kry lodu, zakładając kapelusz na różane, poczochrane już włosy. Uniosła podbródek zastanawiając się co teraz zrobi? Porazi mroźną kobietę piorunami, których nie miała?
Uśmiechnęła się szeroko pocierając palce obleczone w koronkowe rękawiczki.
Patrzyła się na kwiaty, które wyrastały tworzone przez krew Pani Mrozu. Następnie spojrzała się na mężczyznę z krwawiącym gardłem. Jego krew również zmieniła się w kwiaty, w lilie. Być może trzeba było być okrwawionym?
Anabel potrząsnęła głową patrząc się na swoje ciało. Raczej nie była ranna, dzięki swojej mocy chyba uniknęła wszystkich kolców, jednak nie była pewna. Chaotyczne szukanie rany przerwał jej jednak głos zbliżającej się kobiety.
-Rozalino.
Powiedziała na tyle głośno, aby każdy ją usłyszał. Właściwie nie wiedziała czemu to zrobiła. Jednak miała przeczucie, że zaraz się dowie.

Wena - 5 Sierpień 2014, 00:37

Wena idąc do teatru nie oczekiwały wymiany pięknych poematów pomiędzy szatami przystrojonymi twarzami. Oczekiwania zjawy skupiały się na pięknej opowieści, która wymagać będzie refleksji, patosu unoszącego się w wezwaniu głównego bohatera do powrotu na dobrą drogę, gdy ten zmysły tracić będzie, aktorów, których śmierć poruszy nawet najtwardsze serca. Wymagała więc przedstawienia na dobrym poziomie, które zamiast desperacko przebijać się do widza, jak czynią to dzisiejsze reklamy, zapragnie przyciągnąć swą głębią.

Aristide z początku, gdy temperatura dopiero co zaczęła spadać, wciąż jeszcze utrzymując się na przyzwoitym poziomie, zaczął pocierać swoje dłonie na rozgrzanie. Szybko jednak się objął i zaczął patrzeć na scenę z miną przypominającą nieco połączenie zażenowania, frustracji i spojrzenie, które wydawało się mówić "Wy sobie żartujecie?". W ten sposób Włoch mógł wyglądać dość zabawnie, wciąż licząc na to, że przedstawienie zostanie uratowane przez zgrabny monolog i wyjaśnienie wcześniejszej sceny, gdzie zginęli sobie bezimienni aktorzy, nie mający nawet najlichszej więzi łączącej ich z widzem. Już większe wzruszenie wzbudzić może śmierć najgorszego tyrana, który zabiwszy swojego ojca poślubił własną matkę i na miasto sprowadził najwymyślniejsze plagi Hellady, niż na statystów, którzy nie są warci nawet jednej linii dialogu.
- lub zamarznę w oczekiwaniu na sens
Powiedział szeptem Włoch, na tyle cicho, że nawet siedzące najbliżej osoby nie mogły go dosłyszeć, choć przez brak złotoustych aktorów mogliby jakieś dźwięki, nie przybierające jednak żadnego konkretnego kształtu, usłyszeć ze strony Weny.

W końcu więc i przybyła postać, która nie przedstawiwszy się, nie powiedziawszy kim jest zaczęła wróżyć gościom śmierć niechybną. Może i śmierć była alternatywą bardzo miłą, lecz ostatecznie zwykłe oczekiwanie, nadzieja, że nadejdzie prawdziwe wybawienie, nie było w stylu Weny. Aristide pragnął działać, a skoro trzeba było uciekać, to czy nie lepiej uciec tam, gdzie chociaż śmierć piękną będzie mogła się stać? Włoch wstał ze swojego miejsca, nie od razu, najpierw dłońmi chwycił miejsce przed sobą i podciągnąwszy się lekko wyprostował w końcu kolana. Już stał, lecz nie miał zamiaru iść. Byłoby to zbyt nudne i ryzykowałby nie tylko potknięcie, lecz również mógłby nie zdążyć na swoją wielką rolę. Toteż w jednej chwili pojawił się na deskach sceny i oczekiwał właściwego czasu, żeby swoje dwa słowa wtrącić, nim będzie trzeba przed jakimiś siłami uciekać. Absurd jednak w absurdzie tak jest zauroczony, że tylko właśnie absurd może być przeciw niemu bronią. W ten sposób Aristide zapragnął, żeby ten wieczór nie był do końca stracony, nawet jeżeli ryzyko było całkiem spore.
Przy okazji, gdy znalazł się na scenie zmienił swoją postać. Ubranie było o wiele grubsze, lepiej chroniące przed chłodem, a i skóra zmieniła się nieco, stała się odrobiną jaśniejsza niż wcześniej i z bliskiej odległości mogłoby się wydawać, że ma w sobie domieszkę błękitu.
- Modły wznosząc do mrozu pragniesz krew przelać,
co jak płomień gorąca, życiem przepełniona,
nieustannie w podróży, ot dusza wędrowna.
Pytam więc, wobec wszystkich, jak Cię mam nazywać.
Mogłoby być więcej lecz ogólna niechęć, zrezygnowanie i brak widoków na przyszłość sprawia, że w tym miejscu nie nastąpi kolejna część Aristidowego dialogu, lecz przejdziemy do dalszej części przedstawienia, w której dziewczynka postanawia rozmówić się ze swoim ojcem, a na partię Weny nie ma miejsca. Długa dyskusja, z której nie wynikło wciąż kim są bohaterowie i kolejna śmierć, tym razem jakiegoś Austriaka, może i Habsburga, lecz wciąż bezimiennego. Rudolf, Johan, Leopold, Franciszek? Tyle różnych było Cesarzy Rzeszy, czy później, gdy Austria księstwem być przestała i Austrii, że ten jeden nie mógł być sklasyfikowany po samym tylko tytule. Cała zmiana była jednak dość dziwna i została skomentowana w najwłaściwszy do tego sposób.
-Pf! Niech was Tanatos, trzymajcie się roli!
Oczywiście przy okazji kątem oka strzegł, czy czasem jakiś kolec w niego nie chce wlecieć i takie zawiłości pogodowe starał się omijać, czy raczej ich unikać.

Raccoon - 12 Sierpień 2014, 17:59

Teraz już powoli mógł odetchnąć z ulgą, a przynajmniej tak mu się jeszcze wtedy wydawało, bowiem te dwie jakże makabryczne postacie nie zajmowały już więcej jego zmysłu wzroku, choć umysł wciąż miał w pamięci wszystkie te obrazy przez nie jeszcze kilka chwil temu ukazane i najprawdopodobniej nie miał zamiaru szybko się ich pozbywać. Będą krążyć ci po umyśle, przypominając o tym, co najgorsze, coś narobił. Nie zastanawiał się nawet nad tym, kim była osoba "uprowadzająca" pozostałe dwie ze sceny, czy miało to związek i wpływ na dalszy rozwój wydarzeń, może jednak powinien zwrócić na nią większą uwagę? Cóż, teraz było już za późno, a i całe rozmyślania nagle przerwało dziwne i nie dające spokoju uczucie wyrywającego się spod dłoni leżącego kapelusza. Lecz nie tylko jego ten dziwnie porywisty wiatr dotknął, poczuł także na swojej twarzy i reszcie ciała, włosy, te dłuższe niesforne kosmyki powiewały we wszystkie strony, może już pragnęły od niego uciec. Kolejne, co do niego dotarło, to przeraźliwy chłód. Z całą pewnością nie mogło mu się to wydawać, przecież nie mógł dygotać z powodu opadnięcia emocji po poprzedniej scenie, skąd nagle widziałby wydychane przez siebie powietrze? Czyżby to wstęp do kolejnej? Tak się właśnie mu wydawało, przecież zdążył zauważyć, iż nie będzie to takim zwykłym przedstawieniem, więc te efekty idealnie się komponowały z całością. Jakie to miał szczęście, że nie rozstał się dziś ze swoim płaszczem i rękawiczkami, to choć odrobinę złagodzi uboczne skutki nienaturalnego wahania temperatury w pomieszczeniu. Rozważał jako wyjaśnienie opcje podziałania przez gospodarzy klimatyzacją, tylko czy miała ona prawo bytu w Krainie? Tu chyba zjawiska te są na porządku dziennym, nic nie pozostało poza przywyknięciem i oczekiwaniem na kolejne zaskakujące zwroty akcji.
W przepięknej lodowej oprawie na scenie pojawił się ponownie chór, a Nath znów wsłuchiwał się w jego słowa. Jedynie one mogły go nakierować na przewidzenie dalszej części przedstawienia, w nich kryło się wszystko, wystarczyło tylko na chwilę się skupić. Jednak i to nie do końca było mu dane, bo w chwilę później oczy jego przeniosły się na wątłą osóbkę wyłaniającą się na scenę. I odnalazł w niej jeszcze więcej uroku, niż w całym tym wystroju, była tak piękna, tak bardzo wprawiała go w zachwyt, że strach mu było myśleć, że w moment może przydarzyć jej się to, co mężczyznom. Spokojnie mógłby ją utożsamić z młodziutką Królową Śniegu, którą swego czasu uwielbiał czytać, jak zresztą wszystkie baśnie Andersena. O dziwo, gdy tylko z ust dziewczynki wydobył się głos, o baśniach właśnie była mowa. Jakie to szczęście, że arystokrata nie wiedział jeszcze o ile więcej jest powiązania w akcie z jego myślami. A chłód pomieszany z wiatrem wciąż dobijały się do jego ciała. Chwycił więc brzegi swojego płaszcza i otulił mocniej, nakrywając również część twarzy, tak by oczy wciąż mogły obserwować całe zajście.
Gdy po słowach dziewczyny już nie na żarty jego ciało trzęsło się i dygotało, zaczął zastanawiać się jak daleko będzie to się posuwać. Czy aby na pewno dobrze zrobił tu przychodząc? Może ludzkie ciało nie jest odpowiednio przygotowane na tego typu przedstawienia? Podkurczył pod siebie nogi, które wraz z rękami stawały się coraz chłodniejsze - ciało się broniło, odcięło tam dopływ krwi, by utrzymać przy życiu serce. Tylko co mu po tym przyjdzie, skoro nagle ze sklepienia w jego, nie nie tylko w jego, ale i w każdego z widzów stronę zaczęły spadać sople lodu. Jak długo? Ile jeszcze? Wciąż powtarzał w myślach, choć jeśli wyjdzie z tego cało, na pewno będzie miał sobie za złe, że tak łatwo pozwolił doprowadzić się do takiego stanu psychicznego. Uspokój się, przecież nie chcą cię tu zabić, pamiętaj to ty zabiłeś, nie bój się więc teraz niczego. Masz krew brata na swych dłoniach, patrzysz na siebie dzień w dzień, więc i teraz spójrz z odwagą w oczy tym, którzy to wszystko zgotowali. Rozluźnił swoje napięte mięśnie, przestał zwracać uwagę na lecące sople, na przeszywające zimno, tak, chciał wyłączyć wszystkie swoje zmysły, a jedynie znów zostać pochłoniętym przez urok tej niewielkiej Królowej.
Choć już zdawało mu się, że siedzi bezpieczny i wygodnie na swoim miejscu, ono jakby zaprzeczyło temu przekonaniu. Dlaczego? Z niewyjaśnionych przyczyn nie znajdował się już na teatralnym fotelu, zamiast niego pojawiło się coś, czego w pierwszym momencie z oszołomienia nie był w stanie zidentyfikować. Dłońmi przejechał po powierzchni - była płaska i jak wszystko chłodna, lecz najprawdopodobniej nie udało mu się tego odczuć, ponieważ przez wyziębienie organizmu powierzchnia ta miała identyczną wtedy odczuwalną temperaturę. Zniknęło także oparcie, a zamiast tego pojawiło się delikatne kołysanie. Nienawidził tego, bo mimo, że nie zdarzyło mu się płynąć po morzu, w głębi duszy podejrzewał, że posiada chorobę morską. Ale skąd to wszystko? I nagle dotarło do niego, że lód powoli zanikał, na jego miejscu pojawiała się woda. Była ona wszędzie dookoła, a on, jak i wszyscy widzowie utknęli na niewielkich krach. Kilka z nich w mgnieniu oka rozpadło się na coraz to mniejsze kawałki lodu, a następnie zniknęły z zasięgu jego wzroku pochłonięte przez wodę. W duchu modlił się, by i jego to nie spotkało. Zamiast tego bujanie nie ustępowało, co zaskutkowało częściowym i chwilowym przedzieraniem się chłodnej cieczy, tak, że Nathan miał na sobie coraz mniej z suchych ubrań. Najpierw pokazali odrzucające sceny, potem chcieli zamrozić, a teraz nas utopią? Co jeszcze tu mnie czeka? Wiedział, że nie wróży to zbyt dobrze, im więcej był przemoczony, tym stawał się cięższy, a co za tym idzie kra mogła nie wytrzymać tego obciążenia. Starał się zachować trzeźwy rozum, dlatego nie zwlekał dłużej i położył się na kawałku lodu, aby równomiernie rozłożyć ciężar swojego ciała - poskutkowało. Kołysanie ustało, był ocalony. Czego nie można było powiedzieć o osobie znajdującej się w pewnej odległości od niego. Mimo, że wychwycił rysy twarzy mężczyzny, to nie był w stanie rozpoznać w nim kogoś podobnego do Arcyksięcia czy innej ważniejszej persony z Krainy, przecież był tylko człowiekiem, nie miał zwyczaju przebywać po tej stronie Lustra. Ludzkim odruchem była chęć pomocy, tylko jak to uczynić, gdy jest się w tak niekorzystnych dla samego siebie warunkach? Przecież, jeszcze za czasów szkolnych na zajęciach z pierwszej pomocy, powtarzali mu, że najpierw powinien zadbać o własne bezpieczeństwo - po co przynosić więcej ofiar niż to konieczne? Więc kiedy wiatr ustał i wszystko względnie się uspokoiło, wykonał kilka ruchów, jakby płynąc na krze w kierunku tejże osoby. Scena iście jak z Titanica. Ciekawe czy i tu o nim słyszeli? Zaśmiał się pod nosem, co zdecydowanie podniosło go na duchu. Tego teraz potrzebował - odnaleźć iskierkę radości w tym beznadziejnym położeniu.
Tuż przed krą mężczyzny zatrzymał go w bezruchu przeszywający, niczym dźwięk pioruna zstępującego z nieba, głos osoby, której nigdzie dostrzec nie mógł, a jednak słyszał bardzo wyraźnie, jakby znajdował się tuż obok. Wtedy też odezwała się i dziewczynka, a między obojgiem nawiązał się dialog. Nie wiedział co oboje planują, ale teraz mógł już spodziewać się wszystkiego. Może teraz przyjdzie pora na powietrze? Pozbawią ich tlenu i nijak nie da się uniknąć tej śmierci. Ale skoro to mu przyszło do głowy, nie straszna mu była ta opcja, smutne jednak były okoliczności w jakich mogło mu być dane odejść z tego świata. Niewiele zdążył przeżyć, a raczej niewiele chciał przeżyć, bo na własne życzenie jego życie takim właśnie było. I gdyby mógł cofnąć czas, nie zmieniłby niczego. Może poza uratowaniem brata. Dlatego nim uczynił kolejny ruch w kierunku osoby na krze, odczekał na rozwój wydarzeń - niegrzecznym byłoby przerwanie sztuki swoimi działaniami. O czym ja myślę? Niegrzecznym? Ehhh... Chyba tylko on tak uważał, bo wcześniej przecież, zupełnie bezpardonowo na scenę wparował jeden z widzów. Nie znał go, nie kojarzył nawet twarzy, ale nie sądził, by była to część przedstawienia, a jedynie kaprys potraktowanej w ten sposób istoty magicznej.
Dziewczynce w mgnieniu oka przybyło lat i teraz bardziej niż poprzednio był nią zachwycony. Stała się taką Królową, jak ją sobie zawsze wyobrażał. Nie była ona identyczna jak wszystkie te ukazane w ekranizacjach czy obrazach, lecz taka prosto z jego głowy. Uniósł głowę wysoko, by móc jej się przyjrzeć i skrzywił nieco twarz, gdy przechadzała się raniąc stopy. Tak idealnie odwzorowana, a wiedział doskonale, że zgubnym będzie zostanie jej ukochanym. Czyżby i tu historia Kaja miała się komuś przytrafić? Oczaruje ukochanego i zniewoli w swoim lodowym pałacu, pragnąc jedynie zatrzymać wyłącznie dla siebie już na wieczność? I zbliżała się w jego stronę, a on w chwili zapomnienia chyba nawet tak mocno oczarowany patrzył na nią z lekko rozchylonymi wargami.
- Rozalia. - powtórzył niemalże bezgłośnie zaraz po niej, gdy tylko wyjawiła swoje, być może właśnie nadane, imię. A o dziwo, to samo, tyle, że donioślej uczyniła inna osoba z widowni, kobieta.
Dopiero przemiana kwiatów, która dokonała się jeszcze bliżej niego, bo na wyciągnięcie ręki, przywróciła świadomość na ziemię. Przecież miał pomóc temu mężczyźnie! Tylko czy jeszcze było w czym pomagać? I niby jak miał to zrobić skoro nie znał się na tym, ani przy sobie nie posiadał nic, co by mogło go uratować. Nie miał także magicznych zdolności, nie był superbohaterem. Zwyczajny, przeciętny Nathan.

Noritoshi - 30 Listopad 2014, 16:32



Zza Kurtyny Trwającej Sztuki




Przedstawienie w swojej formie było zadziwiające, pełne niejasności, a zarazem starające się wyjaśnić nieścisłości, jakie parę scen wcześniej prezentowało. Główny jego problem opierał się na tym, że zagubiło się w swojej istocie, poszło omylnym torem. Sam też zgubiłem się gdzieś po drodze. Jednakże wciąż miało trochę do przekazania; wciąż mam trochę do przekazania!



Dziewczynka, która wyszła na scenę, miała im przypomnieć o tej znanej z opowieści o ostatnich zapałkach, rozgrzewającej zmarznięte dłonie. Także o tej, która straciła bucik i nie mogła wybrać się na bal. I o wielu innych, które nie zdołały w pełni zadowolić się swoim życiem.
Była symbolem nieszczęśliwego dziecka, któremu dorośli zafundowali taki, a nie inny los. I chciała widowni, czyli raczej dorosłemu gronu, zaprezentować swój smutek – chłód, jakim ją obarczono.
Sople lodu, którymi byli zaatakowani, miały pokazać jak znacząca dla niewiasty jest wyobraźnia i jaką nadzieję pokłada w magicznych siłach. W świecie Szopa nazywa się to wiarą w Boga, religią. W Krainie Luster – magią budująca tę krainę, a zarazem dbającą o jej stabilność i kreującą jej mieszkańców.


Literówka wkradła się w mój wcześniejszy post – nie Rosalium, a Rosarium. Chodzi oczywiście o twórcę wspaniałej kolei oraz wielu innych Arcyksiążęcych rzeczy. Jego mocno ranna podobizna znaczyła nie mniej, nie więcej, co aluzję do jego zadźgania na balu maskowym. Jeśli ktoś z obecnych gości ma poczucie czasu i przyjdzie mu w przyszłości słyszeć o domniemanym zamachu na Szanownym Panu Tyku wykonanym; być może wspomni sobie to teatralne wydarzenie. Może tym bardziej to uczyni, że po pewnym czasie na jego twarzy pojawiła się zwykła, czarna i karnawałowa maska, a kolejno jego ciało uleciało w niebycie – rozpłynęło się jak chłodny wiatr na przeszkodzie. Bo nikt z obecnych go nie uratował – bo nie mieli też takiej możliwości.


Kreator, Stwórca młodej dziewczynki, nie był zadowolony z potrzeby przebudzenia, ale czym prędzej chciał swojej córce dopomóc, by w spokoju mógł ponownie zasnąć. Nie jest to najlepszego wydania wizja na ponadludzką Siłę, ale nie o to się tutaj w tym momencie rozchodzi.
Należy wziąć pod uwagę, że On – symbol wielkiej siły żądnej spokoju – pomaga tym, którzy tego od niego oczekują, niezależnie od skutków.
Koniec końców, po nawałnicy igieł i chłodu dziewczynka oczekiwała, że którykolwiek spośród obecnych na scenie zdoła przetrwać i w jej łaski się wdać, zostając mężem.
I stała się Królową Śniegu, napełniona mocą Stworzyciela.
Szła po cierniach lodowych igieł, sprawiając sobie cierpienie i nie czując tego bólu. Chciała, by ktoś pośpieszył do niej z chęciami pomocy. Jej krew miała szmaragdowy kolor, a w połączeniu że śniegiem, tworzyła za nią wieniec z czerwonych róż tkany. Był to symbol przemiany ciała; symbol siły tych kwiatów oraz, przede wszystkim, symbol jej miłości wobec oddania siebie śniegowi pod pretekstem dawania życia roślinności.
Rozalia – tak chciała być nazywana. Imię związane z kwiatami, które najbardziej sobie upodobała.
Lilia powstawała z łączenia się śniegu z krwią ofiary, zaś róże z łączenia się śniegu z krwią Królowej.


Myśli Anabel o mówieniu wierszem do aktorów były bardzo słuszne. Fakt z jaką łatwością dziewczynka dopięła swego za pomocą Niewidzialnego oznaczać miał, że oni mogą uczynić to samo. Teatr zza kurtyny, Teatr którego są członkami, aktorami i… kreatorami.
Pani kapelusznik nazwała ją Rozaliną, czyli imieniem, które w mianowniku prezentuje się jako Rozalina. A ona zwała się: Rozalia. To mała różnica, ale jednak dla niej znacząca – Anabel na swojego męża zatem nie wybierze.


Wena chciał, by przedstawienie przyciągnęło swoją głębią, a stało się tyle i więcej – swoją głębią objęło widzów. Ale i to było mu nie w smak.
Dla aktorów był karykaturą dobrego aktora – chciał kwestie swoje wyjawiać, ale dla nich to on nie trzymał się planu – nie umiał wejść w to, co Królowa kreowała. Mimo to udało mu się wersami podgrzać krew widzów, zmniejszając objawy hipotermii, a sam ten stan cofając do słabszego o jedno oczko stadium nasilenia.


Nathan próbował pomóc rannemu mężczyźnie, ale było już za późno. On jako jedyny poprawnie wymówił imię Pani Mrozu. I z tego powodu znalazł się nagle przy niej.



Dla pozostałych widzów przedstawienie wróciło do teatru, gdzie rozegrała się scena końcowa. Jednakże Raccoon miał jeszcze swoje pięć minut, a może i więcej.





Scena dla Raccoona:


Dziewczynka przemówiła do niego szeptem:

- Gratuluję ci, że jako jedyny z tego bydła
Byłeś w stanie właściwie do mnie przemówić.
Niech zatem ma moc się uskrzydla,
A moje kwiaty będą ci służyć.


Objęła go ciepłym uściskiem i najwspanialszy pocałunek, pełen chłodu i zarazem z tlącym się ciepłem, złożyła na jego ustach. Jasność zagasła, śnieg zawirował wraz z jej suknią wokoło nich. Róże, które tkała ze swoich ran, objęły ich, czyniąc im krzywdę kolcami, ale żadne nie odczuwało związanego z tym bólu – było to dla nich jak ukojenie. Wnikały w nich te kwiaty, napełniały swoim istnieniem.
Piękne, senne marzenia mogły w tym momencie mu się trafić, z jej osobą w roli głównej. Jakie? - niechaj już sobie to animatorka wedle woli umyśli. I trwać ten stan mógł bardzo długo, lecz w końcu na scenę powrócił.




Scena dla Wszystkich :


Powrócili. Każdy był obecny, poza facetem w kapturze. Na scenie rozkwitały lilie i róże, zaś chór wybrzmiewał epilog:

„Chodź, podejdź bliżej, a ja zdejmę twe szwy
Dalej pójdziemy razem, aż zetrzemy podeszwy;
Idąc śladami tych, co odeszli śniąc swe sny,
Bo wieczni są tylko ci, co odrzucili ścieżki.”


Ich ciała wróciły do stanu sprzed rozpętania się sztormu. Pojawiło się światło pozwalające im po sobie spojrzeć. Chór już mniej wyniośle pożegnał ich:

„Opada kurtyna i kończy się spektakl,
Zapala się światło i wszyscy wstają z miejsca.
To teatr niemych lalek… Żegnaj!”


Przenieśli się, nadspodziewanie, na ulicę miasteczka, a po drzwiach, prowadzących za winklem do teatru, nie było już ani śladu. Znikły i tylko brudna, z odrapanym tynkiem ściana została.



Nagroda:


Każdy z nich trzymał w dłoni kwiat.

Kwiat, który co jakiś czas – od paru sekund do nawet paru godzin – zmienia swój kształt. Raz jest w kolorze różowym i jest liliowym; innym zaś razem: w kolorze szkarłatnym i jest różanym.

Jeśli jest lilią: pozwala wybranej i pobliskiej osobie/istocie przekazać, drogą telepatii, swoje krótkie myśli (maksymalnie siedem słów)
Z kolei będąc różą: pozwala poznawać intencję jednej osoby/istoty utrzymującej z posiadaczem kontakt przez dotyk.
Po którymkolwiek z tych działań muszą nastąpić trzy posty przerwy zanim kwiat ponownie będzie mógł uczynić swoją powinność. Do każdego użycia wymagane jest poprawne wypowiedzenie na głos imienia dawczyni przedmiotu: Rozalia. Jeśli przy wypowiadaniu imienia, właściciel upuści stróżkę swojej krwi na przedmiot, użycie przedmiotu wydłuży się do dwóch postów (w przypadku lilii zwiększa także łączną ilość słów do czternastu), zaś przerwa w działaniu skróci się do dwóch.

Wykonane są z trwałego odlewu i z niezwykłą dokładnością. Małe na tyle, by móc schować je w kieszeni i lekkie na tyle, by powiesić na łańcuszku, na szyi.
Swą moc oferują tylko nim, bo tylko oni byli świadkami teatralnego wydarzenia.


Uwaga: Po odbiór przedmiotu należy się zgłosić poprzez napisanie postu w tym miejscu, choćby z JEDNYM zdaniem wymownym na tyle co stwierdzenie: “obieram nagrodę”. W przeciwnym wypadku nagroda nie zostanie nałożona.



Ponadto, każdy z nich dzierżył w dłoni list napisany przez Królową Śniegu:

Przepraszam, że nie dane było mi w pełni mojej sztuki ukazać.
Albo przepraszam nawet, że uczyniłam to zbyt dotkliwie.
Wciąż uczę się z mego wymiaru korzystać i go wam ukazywać,
Bo od urodzenia ani nie słyszę, ani też mówię.
I szukam od długich lat męża, szukam na te parę lat, godzin lub minut,
Bo nikt z żyjących w waszym wymiarze nie zechce głuchoniemej.

Idźcie swoją drogą, weźcie te kwiaty: LilioRóże.
I gdy ich moc ma zadziałać, wówczas wspomnijcie mnie, Rozalię.
A jeśli dalej się zastanawiasz, kim jestem i co mnie tworzy,
To ujrzysz mnie w tych wszystkich baśniach o dziewczynkach skrzywdzonych.
Każda ich szkoda, każdy ich smutek mnie buduje,
A póki te baśnie w waszych myślach trwają – ja nie umrę!




Event uważam za zakończony.
Nagrodziłem wszystkich równo, gdyż nikła ilość postów oraz mała ilość tur nie pozwalają mi na uznanie, kto bardziej zasłużył. W mojej opinii razem, wspólnie, zasłużyliście na te przedmioty unikalne i, mam nadzieje, użyteczne.






Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group