Karty Postaci - Blog Dominiczki
Anonymous - 1 Maj 2016, 19:53 Temat postu: Blog Dominiczki Nie jestem pisarzem. Sorry not sorry, ten tekst nie ma na celu dostarczyć wam wrażeń estetycznych, rozrywki czy ubogacić waszego życia o nowe mądrości. To terapia. Podobno ma mi pomóc z ogarnięciem się, że niby jak będziecie to czytać, to mi będzie lepiej. Czy coś.
Niedorzeczność.
Co nie zmienia faktu, że piszę to... z ciekawości. Chcę sobie ułożyć wszystko w głowie, wszystkie zdarzenia, zastanowić się nad tym, nad czym nigdy się nie zastanawiałam, z różnych powodów... no i jestem ciekawa waszego zdania, jak i tego, jak moje życie jest... no właśnie, jakie?
Panie i panowie! Przed wami biografia-cud! Najnowsze zjawisko, przyszły bestseller obok ,,Pięćdziesięciu Twarzy Greja'', ,,Zmierzchu'' i ,,Biblii''! Jesteście gotowi?!
Chuj mnie to obchodzi. Jak nie, to zacznijcie czytać, jak będziecie, lol.
Jeżeli ktokolwiek to, kurwa, czyta.
>>Dzieło tworzenia, czyli I'm out of vagina!<<
Ze mną to było tak, że od urodzenia sprawiałam problemy. O ile trzy godziny rodzenia mnie w cierpieniach nie jest tym, o czym mówię, bo taka na przykład ciotka Wandzia rodziła dwadzieścia, tak następstwa wypchnięcia mnie z brzucha po takim czasie już tak. No bo jak szaleć to szaleć, zwycięski plemnik u bram, więc niech świat daje od razu na poziom średni!
Bo jak na to patrzę z perspektywy czasu, to nie ważne jak babcia panikowała, inni mają gorzej. Ja to tylko poziom Średni.
Nie znam się na żółtaczkach, dlatego z tego powodu aż przeszukałam Internet. Z doświadczenia wiem, że ludzie w moim otoczeniu lubią koloryzować. A przynajmniej babcia i dziadek, oni to wszystko przejaskrawią, z nimi to dwa światy! I wbrew temu, co kitowali mi przez całe życie - powodem trzęsienia gaciami nie było to cholerstwo! Tylko głupota położnych.
Początek sierpnia. Jak to lato, było bardzo gorąco, ale wiał ,,przyjemny wiaterek''. Człowiek, pracując w kitlu czy pończochach cały dzień ma prawo chcieć się ochłodzić. I to samo prawo chciały egzekwować panie położne, które właśnie wynosiły małą, umytą z krwi Dominiczkę.
Może, nie wiem, mi też było gorąco czy coś.
,,Halina, gorąco jest! Otwórz okna, bo się roztopię!''
Tak. Zanim ułożyli dniowe dziecko w inkubatorze, przeprowadzili je przez salę z otwartymi na oścież oknami. A potem płacz pielęgniarek, że jak to, że nie chciały.
Mama nie wspomina tego za dobrze. Młoda kobieta, całe życie przed nią. Dopiero co wzięła ślub, szczęśliwie doniosła dziecko, które może nie było planowane, ale nie niechciane. Leży wykończona w sali, dochodząc do siebie. W takim momencie usłyszenie nienaturalnie spokojnym głosem informację, że dziecko prawdopodobnie nie przeżyje trzech dni, bo przez pielęgniarki nabawiło się obustronnego zapalenia płuc, jest... cóż.
Nie jest to informacja, którą chce się usłyszeć. Chyba takiej informacji nie chciałoby się nigdy usłyszeć, czy to po porodzie, czy leżąc na słońcu na Bahamach.
Nie wiem, co ja bym zrobiła. Nie jestem sobie w stanie wyobrazić siebie w ciąży, bo na obecnym etapie rozwoju psychicznego dzieci budzą we mnie niepokój; niemniej jednak jestem w stanie sobie wyobrazić, że usłyszałam taką informację odnośnie moich bliskich, przyjaciół. Pewnie bym się załamała.
Nie wiem, jak ona to zniosła. Jakoś nigdy nie miała ochoty opowiadać o swoich odczuciach wtedy. Ale zbuntowała się. Lekarz proponował chrzest w szpitalu. Ojciec ,,na wszelki wypadek'' zakupił trumienkę która gniła bardzo długo w moim garażu; dziadkowie wnosili oczu ku niebu, modłami prosząc o łaskę życia dla tego tłuściocha w inkubatorze.
A mama powiedziała, że pierdoli; nie ochrzci dziecka, bo dziecko ma wrócić z nią do domu. I od tego czasu patrzyła się na ręce wszystkich wokół.
Jakimi drogami mogą się toczyć życia ludzkie. Miałam być chłopaczkiem, potem miałam nie żyć, a co ze mnie wyrosło?
>> Ekhu, ekhu, dobre złego początki - Krucjata Zdrowotna<<
Z wiadomych przyczyn nie jestem w stanie opowiadać wam o dalszych przygodach kilkudniowej Dominiki. One akurat sprawiają mi najmniej problemów, może dlatego, że ich nie pamiętam. Nie pamiętam też dużej części swojego dzieciństwa, dlatego będę się opierać na zeznaniach mamy, krótkich scenkach w mojej pamięci i ... kasetach z nagraniami.
Bo tak naprawdę jedynym co pamiętam, bez nagrań na VHS są…duszności. I małe epizody. Jak mama drze się na środku gabinetu na lekarza (jadłam wtedy wiśniowego lizaczka) czy jak tato biegł ze mną na rękach do innego lekarza. Ale to po kolei.
Byłam grubym dzieckiem. To pamiętam doskonale- krzyk na mnie, że wyglądam jak świnia, ale wcale nie od strony rówieśników. Ale o nich potem.
U dziadków nadal króluje przesąd, że zdrowe dziecko to okrąglutki i rumiany, roześmiany bachor. I takim mnie chcieli- w końcu nie pragnęli nic innego jak mojego zdrowia, po tym, co się działo. A żeby wiedzieli, co ma się stać, może patrzyliby na to inaczej.
Gdybym chciała ułożyć to wszystko chronologicznie, moje problemy zdrowotne zaczęły się niedługo po tym, jak zostałam pulpecikiem (to jest około czwarty rok życia) - i o dziwo nawet nie były tym spowodowane. Zaczęłam chorować. Kaszlałam, potrafiłam kaszleć całe dnie i wypluwać z kaszlem różne wydzieliny. Dlatego mama wzięła mnie do lekarza. Długo, długo nie pamiętam nic, oprócz tego, że chodziłam do niego z rok, bardzo często, a nic nie pomagało. Dostawałam za to śmieszne naklejki ,,dobrego pacjenta’’ które wklejałam w zeszycik. Miałam dużo tych zeszytów, chyba z 4, takie z grubą okładką.
Potem był właśnie ów krzyk matki w gabinecie. Mama przywlekła mnie do gabinetu, dała lizaka, a na lekarza darła się niemiłosiernie, machając jakimiś papierami przed nosem. Z plotek (to jest zasłyszanych z różnych źródeł, podsłuchanych informacji) lekarz ów przez cały rok zapisywał mi leki na coś, na co nie chorowałam. Pisał w karcie co innego, nam mówił co innego, żeby objawy nie przechodziły, a on mógł kasować za każdą wizytę pieniążki.
Nie wiem, czy wytoczyli mu sprawę. Byłam za małym szkrabem… choć skoro lepiej pamiętam smak lizaka niż to, co krzyczała do niego mama, świadczy o moim ówczesnym zainteresowaniu całą sprawą.
Ale gabinet był żółty. Tak samo, jak fotele i ta dziwna leżanka, której nazwy nie pamiętam.
Do tego lekarza już nie chodziłam. Ale chodziłam do takiego starszego pana, który mieszkał niedaleko babci; w takim ładnym domku z drewna. Wokół domu miał mnóstwo kwiatów, a w ,,poczekalni’’ dużo obrazków i rzeźb, które robiła jego żona.
Był śmieszny. Naświetlał śmieszną lampą i kazał udawać, że rysuję w powietrzu niteczką. To on jednak rozpoznał to, co mi się działo. A działo się… cóż.
Od około piątego roku życia nie byłam w stanie ustać na nogach. Nie, nie było to spowodowane moją wagą. W momencie, gdy tylko stałam dłużej niż pół minuty na nogach, zaczynało mi się kręcić w głowie, ciemnieć w oczach i zaczynałam się dusić. Dlatego ojciec nosił mnie na rękach- dosłownie. Tylko tak jakoś funkcjonowałam – leżąc albo siedząc.
Padła diagnoza- Astma. Dostałam masę wziewów- co jakiś czas się zmieniały na przestrzeni życia. Ale pomagały – nafaszerowana sterydami nie dusiłam się, mogłam chodzić. Ba, mogłam latać z dziećmi na podwórku u babci, ganiając za piłką.
Znaczy, chciałam ganiać. Ale byłam gruba, więc najczęściej lądowałam na bramce.
>> Początki jakiegokolwiek życia socjalnego <<
Gdy już mogłam samodzielnie chodzić i formować zdania, rodzinka jakoś przychylniej patrzyła na moje wyjścia na plac zabaw pod blokiem babci.
U babci byłam dość często. Od 4 do 6 roku życia niemal codziennie, potem co weekend, pomijając epizod z ciążą mamy, ale o tym potem. Mogłam wychodzić, jak już mogłam wychodzić, na plac zabaw pod blokiem, bo byłam widoczna z drugiego piętra, na którym mieszkała babcia. I miała mnie wiecznie na oku. A ja potrafiłam przesiedzieć cały dzień na dworze.
To tutaj nawiązałam pierwsze znajomości. Byłam jedną z dwóch dziewczynek jak na tamte czasy- w gąszczu facetów ja i Weronica stałyśmy się nierozłączne. Mimo że różniłyśmy się. Mocno.
Ona była drobniutką dziewczyną ubraną w typowo dziewczęce kolorki, z długimi, brązowymi lokami.
Ja też miałam brązowe loki. Takie baranie, przy głowie. A na sobie szary, dresowy komplet, brudny. Wiecznie brudny jak nie od trawy, to błota, to krwi z obdartego kolana. Ona była tą dziewczęcą dziewczynką, ja byłam tą chłopską chłopczycą, która biegała z chłopakami z patykami, bawiąc się w Policjantów i Złodziei, lub była Niebieską Ranger’ką.
Ach piękne czasy. Do czasu.
Ale na dziś już tyle. Za jakiś czas powinnam wstawić resztę, w końcu doszłam dopiero do… szóstego roku życia.
Anonymous - 2 Maj 2016, 18:49
Witam znowu.
Jeżeli ktokolwiek to czyta, oczywiście.
Nie chce mi się opowiadać co u mnie, bo jedyne, o czym mogłabym opowiedzieć, że od samego rana moja młodsza siostra wkurwia mnie, wyzywając mnie od szmat z byle powodu. Ale nie mam tu gadać o niej. Na szczęście.
>> Pierwsze samodzielności w życiu sześciolatki<<
Zawsze chciałam chodzić do przedszkola. Uwielbiałam przebywać wśród ludzi, a w domu siedziałam tylko z dziadkami (mama jeszcze do około 4 roku życia pracowała, a tata…cały czas pracuje) dlatego siedziałam między innymi na placu po kilkanaście godzin- bardzo chciałam być wśród rówieśników. Dlatego już od momentu, gdy czułam się lepiej, dziadkowie próbowali mnie zapisać do przedszkola- wszędzie jednak całowali klamkę. Nadal pamiętam śmiech zakonnicy, która mówiła, że nie ma możliwości, żeby mnie gdzieś wcisnąć. Siedziałam wtedy na placu, huśtałam się, a dziadek rozmawiał z tą jedną z grubszych. A przedszkole tych sióstr miało najładniejsze rzeczy do zabawy w okolicy. I zamykaną na klucz furtkę, żeby tylko dzieci z przedszkola mogły się bawić na placu zabaw.
Wtedy akurat zostawili otwartą. I huśtałam się na tej śmiesznej, kolorowej huśtawce.
Ale udało się. Znaczy, jak miałam sześć lat, musieli mnie przyjąć. Wcześniej nie udało się mnie wcisnąć. A szkoda, zawsze żałowałam, że nie miałam tej śmiesznej sesji przedszkolnej. Moja siostra, zdaje się, miała w stroju ludowym.
No właśnie, moja siostra.
To jest ten moment, w którym ona pojawia się w tej historii.
Na tamten czas tak bardzo chciałam siostrzyczkę. Tak cholernie chciałam mieć jakiekolwiek towarzystwo w domu, nie siedzieć sama w kojcu otoczona książkami, które znam na pamięć…
Tak. Rodzice dawali mi do kojca, a potem do pokoju książeczki, które próbowałam czytać. Mówili, że potrafiłam siedzieć po cichu kilka godzin. A pomyśleć, że miałam być niemową.
Wracając do tematu, bo za bardzo odpłynęłam.
Zaczęłam chodzić do przedszkola. Do sześciolatków, konkretniej. Byłam takim cichutkim, kochanym dzieckiem, które było trzy razy większe niż typowy przedstawiciel dzieci w moim ówczesnym wieku.
Wysoka jak brzoza, głupia jak koza, jak to mówią.
Dawałam sobą pomiatać jak mało kto. Były trzy takie, główne powody mojego złego samopoczucia. Pierwsza to Patricia (Patrycji się przewinie przez moją historię jeszcze sporo), która była pierwszą osobą, która mnie dręczyła. Wymuszała pieniądze, biła po głowie pudełkiem po śniadaniu… choć była mi po pas. Ale miała coś, co czyniło ją nietykalną. A…a raczej właśnie nie miała.
Nie miała rodziców.
Była z domu dziecka. Dlatego wszyscy jej pobłażali, każde skarżenie uznając za próbę uprzykrzenia JEJ życia. Dlatego nie byłam w stanie nic zrobić.
Kolejna, a raczej kolejne, bo one chodziły parami (jak akurat nie chodziły stadami) była Claudia i Ann. One znowu miały dużą część grupy. To były te ,,popularne, najładniejsze’’ dziewczynki w przedszkolu. A ja byłam tą brzydką i grubą. Raz porównały mnie do piętki chleba… i tak powstała Zabawa w Kanapkę.
Mała Dominica była popychana tak długo, aż straciła równowagę i lądowała na ziemi. Na nią, dość gwałtownie kładły się inne dzieci- które krzyczały jakim składnikiem kanapki są. I tak powstawała kanapka licząca się z około dwunastu składników. Ze mną jako chlebem na samym dole.
Powiecie- gdzie była nauczycielka. Nauczycielka zazwyczaj u kucharek na kawie. To, mimo wszystko, nie była długa akcja. Dwanaścioro dzieci skoczyło, poleżało i schodziło. A potem znowu, gdy czas sprzyjał.
Zapytacie się- czego nie powiedziałam mamie? Powiedziałam, po jakimś czasie. Bo cholernie się bałam. I ona powiedziała mi, żebym poskarżyła się pani.
Pamiętam ten dzień. Może nie ,,jakby to było wczoraj’’ ale pamiętam. Nie chciałam pamiętać.
Z niepewną miną stanęłam przy biurku pani i powiedziałam jej, jak to wygląda. Ona jednak nie załatwiła tego tak, jak ja miałam nadzieję, że załatwi- zwołała wszystkie dzieci, które miały usiąść wokół mnie i opiekunki. Następnie kazała mi opowiedzieć wszystkie żale.
Moje pierwsze wystąpienie przed grupą ludzi, którzy patrzyli się na mnie z różnorakimi emocjami wypisanymi na twarzach. Ale dałam radę. Pewnie zacinałam się w cholerę, ale powiedziałam. I patrzyłam na nich. I na panią.
Czego ja oczekiwałam?
Pani zapytała się dzieci czy to prawda. Część przyznała się, że tak, część kręciła, że to nie tak. Jednak Ann i Claudia nie dostały zjeby. Dostałam ją ja. Że ,,Ja też nie jestem święta, a to są grzeczne dzieci, więc pewnie im coś zrobiłam, że tak mi robią. Oczywiście innym dzieciom pokiwała palcem, by już tak nie robiły. A potem zniknęła u kucharek. A ja nadal byłam kanapką.
Choć tym razem już uciekałam. Uciekałam na dwór, do łazienek, próbowałam jakoś się bronić, skoro skarżenie nic nie dawało.
Mogłam powiedzieć mamie, no nie?
Nie, tego dnia, gdy pierwszy raz skarżyłam, przyjechał po mnie dziadek. Oznajmił mi, że mama jest w szpitalu, bo jest jakiś problem z moją małą siostrą w brzuszku. I tak nie widziałam mamy przez miesiąc.
To był najgorszy miesiąc, jaki mogłam sobie wyobrazić, będąc dzieckiem. Siedziałam długo, czasami nawet do osiemnastej, bo dziadek nie miał, kiedy mnie wybrać. W normalnych godzinach byłam męczona przez dzieci, w godzinach popołudniowych siedziałam z kucharką i sprzątałam zabawki po dzieciach albo zapierdalałam z mopem.
Tak, niezła patolnia, nie? Jak o tym myślę to niepojęte i nierealne się to wydaje, ale tak było. Nauczycielka wychodziła koło szesnastej, po szesnastej zostawały i opiekowały się mną sprzątaczki i kucharki, które kazały mi układać zabawki czy właśnie zamiatać podłogę, bo dzieci nabałaganiły, to niech dzieci sprzątają.
Dzieci. Dziecko. E tam.
Na szczęście jednak to był mój ostatni miesiąc w przedszkolu. Mama urodziła, a ja za niedługo miałam zacząć edukację w pierwszej klasie.
A tu na razie kończę. Głowa mnie boli, no i zjadłabym coś.
Do poczytania, ktocosiu.
Anonymous - 3 Maj 2016, 20:49
Witam znowu, ktokolwiek tu jest.
Dziś, ze względu na to że połowę dnia zapierdalałam sprzątając, a drugą wymiotując, postanowiłam podzielić się z wami przepisem na coś słodkiego. To jedyna rzecz, która mi zawsze wychodzi.
Choć może powinnam powiedzieć ,,jedyna rzecz która mi wychodzi''
~* RACUSZKI BANANOWO-CZEKOLADOWE *~
poziom trudności: Skoro mi wychodzi, to tobie wyjdzie też.
składniki:
jeden lub jeden i dwa (w zależności od rozmiarów) banan
jedno jajko
łyżeczka proszku do pieczenia
łyżeczka cukru wanilinowego
trzy łyżki mąki
dwie łyżki kakao
jeśli możesz, jedna łyżka startej czekolady, ale nie musisz
olej kokosowy lub masło
Wszystko wymieszaj na gładką masę. Na patelni rozpuść masło lub olej kokosowy (preferuję ten drugi) i nakładaj racuszkową masę według uznania. Poczekaj aż się zarumienią, zetną, no wiesz o co chodzi. Smakują zajebiście na ciepło, na zimno, nawet spalone. Polecam całym moim serduszkiem.
To na tyle dzisiaj, do kiedyś, ktokolwioktosie.
Anonymous - 19 Maj 2016, 21:22
Witam znowu,
Przepraszam za przerwę, ale potrzebowałam trochę odetchnąć. Nie od pisania, po prostu, od wszystkiego.
Ostatnio dowiedziałam się, że jednak ktoś to czyta. I z tego miejsca pragnę tych niedobitków serdecznie pozdrowić. Mam nadzieję, że bardzo się nie nudzicie.
Wróćmy jednak do sedna :v
>> Bojowa klucha stawia pierwsze kroki w podstawówce<<
Próbuję sobie usilnie przypomnieć, jak wyglądał mój pierwszy dzień w szkole. Niestety, pamiętam tylko motyw z próbami wymogu od wychowawczyni pokazania mi, gdzie jest łazienka.
Wydaje mi się jednak, że nie miałam ogromnych problemów z aklimatyzacją, gdyż większość osób znałam z przedszkola. Tak, te cholerne bachory ciągnęły się za mną jeszcze długo, długo.
Oczywiście znalazło się kilka osób, z którymi nie chodziłam do przedszkola. Na przykład taka dziewczyneczka, z którą się potem zaprzyjaźniłam w gimnazjum, była zupełnym outsiderem i nasze relacje ograniczały się do ,,cześć’’ na korytarzu. Była też Alice, taki chojraczek klasowy, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Wygadana, wesolutka, takie uśmiechnięte dziecko. Był też Postrach Klasy Morii, ten od rodziców naukowców, który w sumie nic nie robił, nikogo nie bił, ale wystarczyło, że popatrzył się na ciebie i opróżniałeś pęcherz w spodnie. Byyło w chuj osób, które były dla mnie neutralne. Bo, niestety, w podstawówce, nie znalazłam nikogo, kto byłby dla mnie pozytywny.
A co z resztą klasy? Cóż. Oprócz Patricii i Kanapkowego Duetu, w naszej klasie znalazło się kilkoro, którzy do nich dołączyli. David (który, nawiasem mówiąc, trzeci rok kibluje) miał podejrzenia żółtych papierów. To był ten typ popierdoleńca-dresa, który potrafił, na przykład, w podstawówce na lekcji się z kimś pobić, na wuefie zedrzeć spodnie razem z bielizną wszystkim (piękny czas niećwiczenia na wuefie, ah) a w późniejszych latach nawet podejść do nauczycielki i poprosić ją, żeby zrobiła mu loda (nadal szkoda mi tej kobiety, byliśmy jej pierwszą klasą po studiach)
Był też Paul. Chłop jak dąb, miał te same wymiary na szerokość co wysokość. On się trochę bardziej krył. Miał swojego pomocnika, Wazeliniarza. Paul był sprytem i siłą, Wazeliniarz był językiem i zwinnością. No i oni zajmowali się sekcją męską.
Sekcją damską zajmowała się Gabriele. Blond piękność, która już w trzeciej podstawówce miała piersi (a raczej wypychany stanik), mocne odpysknięcia i zajebiście mocnego sierpowego. Miała swojego przydupasa, Martinę, która sierpowego miała słabszego, ale za to nikt tak jak ona nie umiał puścić wiązanki.
A ja? Ja byłam kujonem. No i ofiarą losu.
Dostawałam w pysk codziennie. Na przerwach, czy po lekcjach, nie uwinęłam się. Choć w pysk to złe słowo- w brzuch. W wielki, tłusty brzuch w kolorze galaktyki. Na twarzy nigdy tego nie było widać, ale zawsze dostałam przynajmniej jednego kuksańca gdzieś poniżej szyi- by nikt się nie dowiedział.
To był chujowy czas. W szkole wpierdol, ale o dziwo miałam zajebiste oceny. W domu siostra- i to chujowe uczucie zepchnięcia na dalszy plan. Teraz to małe zawiniątko było ważniejsze niż ja. Kto ma młodsze rodzeństwo, choć raz na bank przeżył coś takiego.
Ale dawałam sobie rady. Jakoś. Byłam koziołkiem ofiarnym, który czuł się niekochany. I tak dryfowałam sobie w takim spierdoleniu, a jedyną rzeczą, którą dawała mi radość były wizyty u babci. Przyjeżdżałam na weekendy i bawiłam się z dzieciakami, które też mną poniewierały, ale mniej, i za to ich kochałam. A do tego wypieki babci i wędrówki na działki.
Jeśli raj istnieje, wygląda jak działka dziadków. Ale do rzeczy.
Bo potem zaczęło pierdolić się jeszcze bardziej.
>> To jest moment, w którym mi pękają nerwy <<
A pierwszą rzeczą, która pchnęła mnie w kierunku bycia mniej koziołkowatym była…moja kolejna lekarka. Zmieniałam lekarzy jak rękawiczki, a raczej- nosiłam kilka rękawiczek naraz. To była śmieszna pani, przyjmowała mnie w domu, obsłuchiwała piętnaście minut na stojąco, przez co kręciło mi się w głowie. Miała dużo książek, jedną nawet mi dała- Historię Karykatury Angielskiej. I masę uroczych rzeczy, dzbaneczków, pluszaczków, ciasteczek i naklejek.
Uwielbiam naklejki.
Wiecie, co jeszcze dała? Zawał serca mojej mamie, gdy pewnego dnia nie mogłam ustać na nogach.
Ale tak literalnie. W najgorszym okresie nawrotów, które mnie dopadły, owa lekareczka przepisała mi 11, słownie, jedenaście, różnych leków. Które, jak się potem okazało, nie bardzo mogły być zażywane razem.
Hehs. Ah, zapomniało się kobiecie, no 70 lat, mogło jej wypaść z głowy.
Ósma rano, Domcia chce wstać i nagle buch cielskiem na ziemię. I w płacz, bo nie czuje nóg. Wszyscy panika (mocna panika, bo byłam wtedy u babci), przyjechała mama z tatą (a ja, poruszałam się po domu, czołgając, bo miałam naprawdę dużo masy, i tylko tato mógł mnie unieść) i zabrali do lekarza. On sytuację przedstawił, nie pamiętam, co zalecił (byłam zbyt spanikowana), ale pamiętam, że powiedział, że mam szczęście. „Padło na mięśnie nóg, a mogło na inne, nie daj Boże serca na przykład”
Nigdy już nie usłyszałam melodyjki, którą wybijał zegar w pokoju pani lekarki.
Po incydencie z nogami (a raczej po tym, że nie mogli mnie unieść) rodzice zapisali mnie na akrobatykę sportową. To było…dzikie. Widziałam akrobacje, o których nawet nie wiedziałam, że da się zrobić. Zawsze przed naszą grupą były starsze starszaki, olimpijczycy. Dwie dziewczyny (ofc, w rytm muzyki) robiły serię gwiazd i lądowały obok siebie, robiąc mostek. Kolejna robiła fikuśne salta i stawała na nich (na ich brzuchach!) na rękach. Ostatnia dziewczyna nie robiła nic specjalnego, oprócz tego, że wchodziła na szczyt tej ,,piramidy’’ i stojąc na rękach, robiła szpagat.
Moja nauka zakończyła się na pierwszych lekcjach robienia salta w miejscu.
Możliwe, że było to spowodowane tym, że pani niemiłosiernie na nas wrzeszczała. Wymagała, bóg wie czego, a ja, klucha, która mając jedenaście lat, ważyła około sześćdziesięciu kilo, miała pewne trudności.
Schudłam wtedy trochę. Wyrobiłam mięśnie. I poznałam ją.
Caroline, bo tak miała na imię, była ode mnie o cztery, lub pięć, nie pamiętam dokładnie, lat starsza. Jej rodzice zakumplowali się z moimi, i tak zostałyśmy „przyjaciółkami”.
Toksyczny związek.
Jak ja kurwy nienawidzę.
Nie przez przypadek nawiązałam w pierwszym poście do Pięćdziesięciu Twarzy Greja.
Zaczynało się niewinnie, o ile tak można to nazwać. Od zabawy lalkami. Ja lubiłam bawić się w księżniczki, ona w agencję towarzyską. Rozbierała moje lalki i układała je w pozycji… stosunkowo specyficznej.
Potem przestało jej to starczać. Lubiła mieć ze mnie bekę, dlatego pokazała mi czat dla napaleńców, wmawiając, że to taki internetowy odpowiednik Talk-talk, komunikatora, który zawsze chciałam mieć. Dziwiłam się strasznie, że rozłączają się, gdy na pytanie, czy umiem robić loda, wysyłałam im przepis na sorbet truskawkowy.
Ale to jeszcze nic.
Musicie wybaczyć mi, ktokolwoktosie mój opis tego, co się działo, ale nie wiem, czy będę w stanie opisać to lepiej. Czy po prostu dam radę.
W Caroline włączyła się sadystka. Wymyślała coraz to gorsze zabawy. W ,,Myszę’’ która polegała na szybkim wyciągnięciu sera spod ,,gilotyny’’ stworzonej z drewnianej deski (nie każcie mi opisywać moje spuchnięte, sine palce po tej zabawie), w rozbieranie na czas, w lekarza, gorący telefon…
I tak, wiedziałam, co się dzieje. W międzyczasie puściła mi porno, więc byłam o wiele bardziej obeznana. Z każdego spotkania na kolejne obdzierała mnie z tej jebanej niewinności. Kurwa, sprawiła, że w wieku dwunastu lat byłam uzależniona od porno.
Coś we mnie pękło, jak wymyśliła zabawę w pieska. Ona była panem pieskiem, ja panią.
A tego samego dnia uprawiała seks ze swoim chłopakiem. Na moich oczach. Bo byliśmy u niej, on ją odwiedził, a ona musiała się mną opiekować. (nasza znajomość trwała trochę, około 4 lat. Więc ona miała około 18, tak uprzedzając komentarze)
Kontakt z nią zerwałam. I to chwilkę po tym incydencie. A raczej nie ja z nią, a moi rodzice z jej rodzicami. Nie wiem, może się pokłócili, może zaczęli coś podejrzewać… ale nie wiedzieli. Nadal nie wiedzą. Nie wiem jak mam im to zakomunikować. Molestowanie? Nadużycie? Co to kurwa było?
Poza tym, pisanie to coś innego niż powiedzenie tego oko w oko. Nie wiecie jak cholernie mi wstyd. Że bałam się jej postawić, coś powiedzieć. A najbardziej tego, że w pewnym momencie zaczęłam to zachowanie odczytywać jako coś normalnego. Kurwa, myślałam, że dzieci naprawdę się tak bawią! Myślałam, że symulacja zabawy w lekarza czy udawanie seksu psów jest KURWA NORMALNA. I ŻE TO JA JESTEM NIENORMALNA NIE CHCĄC SIĘ W TO BAWIĆ.
A konsekwencje tego ciągnęły się jeszcze długo, długo.
Jestem Caroline wdzięczna jednak za jedną rzecz. Nie dostrzegłam jej wpływu w moją ewolucję w szkole aż do czasu WDŻ rok temu. Wcześniej tego bym nawet nie powiązała.
Bo gdzieś po akrobatyce, a w trakcie jej sadyzmu, gdy dostawałam kolejnego kopniaka w brzuch gdzieś za szkołą, nagle postanowiłam się wyżyć. Tę frustrację ze szkoły, domu, Caroline. Wstałam i zdałam sobie sprawy, że jestem silna. A szczególnie wtedy, gdy zaparłam się i osiem osób nie było w stanie mnie powalić.
To był moment, w którym hierarchia w klasie się zmieniła. Teraz to ja łamałam żebra tym, którzy mieli czelność stanąć na mojej drodze. Na lekcjach aniołek ze wspaniałymi ocenami, na przerwach bezlitośnie podbijający oczy babochłop, który za drobną opłatą spuści łomot nie tylko swoim wrogom.
Byłam potęgą. Byłam górą. Te kilka lat.
Na dziś tyle. Papa.
Anonymous - 20 Maj 2016, 20:00
Witam znowu.
Z braku Internetu wykluł się kolejny post. Enjoy.
Zacznę, dla odmiany, pozytywami. Od kiedy zaczęłam się napierdalać za hajs w podstawówce (to był deal, jedno zlecenie i byłam ustawiona w sklepiku szkolnym do końca tygodnia) zyskałam coś na kształt szacunku w klasie. Oczywiście, młodzi gniewni, którzy wcześniej dawali mi w pysk, nie przestali od razu. Ale po roku odwrócenia ról zrozumieli, że to bez sensu.
Znaczy, nie David. David jest pojebany. Nie bądź jak David.
Nagle znalazłam znajomych. Choć zdaję sobie sprawę, że przyjaźnili się ze mną tylko po to, by ewentualnie ich chronić. I jestem w stanie to zaakceptować, to logiczne w stadzie, przystawać z silniejszymi.
Ale nie ta outsiderka. Niee, ona miała na mnie wiekuiście wyjebane. A nasze nazwiska tak świetnie do siebie pasowały!
Cieplejsze relacje na pewno nawiązałam z Morim, co było naprawdę dziwne. Przez pierwsze kilka lat mieliśmy się głęboko w dupie, potem on mnie miał w dupie a ja go nie trawiłam.
Co zmieniło się przez zupełny przypadek. To było, zdaje się, w piątej, czy szóstej klasie… chwilę przed jego wyjazdem. Muszę tu naprostować, że byłam bardzo prawym człowiekiem, i ogólnie wpierdol, dawałam tylko tym, którzy na to zasługiwali. Nawet jeśli mi za to płacili, to pytałam o motywy. Jeśli mi się nie spodobały, to zlecenia nie przyjmowałam. At, byłam takim czułym draniem, skurwysynem z uczuciami czy coś. Chyba robiłam dobrze, nie? Może lałam ludzi, ale tych, co zasłużyli?
Tak było z ,,Wielką Bitwą na Placu Zabaw’’. Byłam świadkiem sceny, jaka odegrała się wtedy za budynkiem szkoły, na placu zabaw. Często spotykałam się tam z chłopakami, by pobawić się w Power Rangers. Tym razem jednak zastałam inny widok niż grupę chłopców naparzających się patykami.
Była tam dwójka chłopców, których przezywano ,,Żwirek'' i ,,Muchomorek''. Byli też, oczywiście, nasze czarne charaktery- dresy z szóstej klasy.
Co tam robili? ,,No, całuj go, Muchomorek!”, „Hehehe, Żwirek, podoba ci się, co nie?”, „Hue, ale się kochacie!''- rozlegało się w najbliższej okolicy. Na pewno było słyszane.
Potwory z szóstej klasy praktykowali to, jak się dowiedziałam potem, pół roku. Znaleźli sobie kozły ofiarne, nad którymi znęcali się, zmuszając do takich praktyk, by samemu pośmiać się ,,Ahaha, pedały!'' i potem jeszcze ich sponiewierać. Byli zmuszeni siedzieć cicho, lecz teraz widać, że się opierali. Czasami krzyczeli.
Jak to wspominam, to jestem z siebie zajebiście dumna. Bo bez pardonu wzięłam z ogródka szkolnego niedaleko szpadel i zdzieliłam jednego z drugim. Do nieprzytomności.
Wracając jednak do Moriego.
Kolejny heroiczny wypad miałam, jak wracałam ze szkoły. Grupka podobnych gałganów rzucała kamieniami w pieska. Jeden trafił, dużym i ostrym kamieniem, w nogę psa, dzięki czemu, przy chodzeniu, kulał. Kocham pieski, zawsze kochałam, dlatego przybyłam, zobaczyłam, wpierdoliłam, a psa ze łzami w oczach (bo z całym brakiem szacunku do ojca, to nauczył mnie jednego- ludzie to kurwy, zwierzęta trzeba szanować i kochać) pobiegłam do weterynarza na drugim końcu miasta.
Mówiłam, że byłam gruba? No, więc po kilku ulicach, razem ze stresem i astmą znalazłam się chuj-wie-gdzie, z psem o chuj-wie-jakim stanie na rękach.
Wtedy pojawił się on. Oczywiście w mojej głowie pojawiła się myśl ,,On jest mądry, on mi pomoże’’ i podbiłam do chłopaka, którego każdy się bał w klasie, dysząc, z psem na rękach, łzami w oczach i na jednym oddechu powiedziałam
,,POMUSZMIBARDZOPLOSETENPIESEKJESTLANNYZUCALIWNIEGOKAMYCKAMIATYJESTEŚMĄDLYNO’’
Miałam problemy z mówieniem R, ok? Nie oceniajcie mnie.
I jak spodziewałam się, że mnie wyśmieje, zignoruje, a z tym wzrokiem nawet zabije… tak razem siedzieliśmy na środku chodnika z psem przez kilka godzin i sprawdzaliśmy, co mu jest. Zdaje się, że nawet nastawił mu nogę.
Od tego momentu uczepiłam się go, jak smród gaci. Znaczy, nie byłam chyba bardzo namolna…mam nadzieję. Jakby kto, kiedy widział jakiegoś Moriego ze wzrokiem co może zabić niech przekaże, że Szara Klucha (tak na mnie wołali) pozdrawia i przeprasza, że była namolna.
Zyskałam więc wianuszek ,,pszyjaciuł’’ i spokój. Miałam wszystko, pieniądze, znajomości, siniaków znikome ilości, świetne oceny, szacunek nauczycieli, bo oczywiście oni nic nie widzieli. Patrzyli na mnie przez pryzmat ,,tego kujonka, co wygrywa w konkursach plastycznych’’.
No właśnie, po podobno zajebiście rysuję. I dalej mnie męczą o rysunki. Taka dygresja.
Można by powiedzieć, że miałam życie jak w Madrycie, no nie? No błagam.
Nadal byłam dzieckiem. Które rozpaczliwie potrzebowało miłości. Wiecie, że od 5 do 16 roku życia rodzice mnie nie przytulali? Dopiero w wieku 16 lat zaczęłam to randomowo robić, im, ale też znajomym (znajomi świadkiem, jestem bardzo hugable).
W domu miałam sieczkę. Która, w sumie, trwa. Codziennie kłótnie, wyzwiska, … tyle razy płakałam przez nich, słysząc znów, że chcą się rozwieść. Do tego Czacza, siostra, która owinęła ich sobie wokół palca…
Byłam bardzo dziwnym dzieckiem.
Z tego okresu to chyba tyle. Bo do szóstej klasy tak wyglądało moje życie w szkole. Może nie najlepszy, ale ciekawy okres w moim życiu. Dalej czasami wracam do tych triumfalnych okrzyków i różnych tonów fioletu na skórach przeciwników.
W szóstej, jak się domyślacie, wszystko się zmieniło.
>>Pierwsze miłostki i oddalanie się od klasy <<
Jak sobie na to patrzę z perspektywy czasu, to było to zauroczenie, i to nawet nie jakieś naprawdę poważne. Po prostu stwierdziłam, że jest ładny, a do tego dobrze nam się gadało. Jaka ja głupia byłam, przyznając to przy dziewczynach. Wydawało mi się, że mogę im zaufać. A one na następny dzień puściły to w szkołę.
W przeciągu dnia stałam się pośmiewiskiem. W końcu znaleźli na mnie sposób, którym David i reszta mogli mi oddać za te kilka lat. Jeśli nie fizycznie, pokonajmy ją psychicznie.
Ten rok to był najgorszy rok w historii mojej nauki w jakiejkolwiek szkole. Nagle straciłam moje koło wielbicieli, codziennie słyszałam coraz to nowe wyzwiska i przezwiska, mój plecak lądował w naprawdę różnych miejscach.
O tym już mama wiedziała. Częściowo. I dlatego zaproponowała mi ucieczkę od problemów w nowe hobby- jazdę konną. To dawało i nadal daje, wiele radości. Mam nawet swojego konia! Było świetnie, odrywałam się od rzeczywistości, poznawałam nowych ludzi, łonu natury, zwierzęta, sport, no miodzio.
Czuję się źle z tym, że każdy mój zwrot akcji brzmi „do czasu”. I nawet nie wiem co użyć teraz, bo jest jakiś tam zwrot, ale nie aż tak bardzo negatywny…chyba?
Bo na jednym z obozów poznałam Pietro i Paulę. Nie, nie byli rodzeństwem, po prostu byli na tym obozie. Byli o 4 (sic, przyciągam samych staruchów!) lata starsi, i nadal nie wiem, czego się ze mną kumplowali.
Bo to, o dziwo, nie była w żadnym wypadku toksyczna znajomość. Autentycznie się kumplowaliśmy. Gadaliśmy do późnej nocy, śmialiśmy się, żaliliśmy, doradzaliśmy. Oni wnieśli w tamtym momencie naprawdę dużo do mojego życia.
Wnieśli też interesowanie się zjawiskami paranormalnymi, kosmitami i czarną magią.
Nie mogło być przecież tak kolorowo, no nie?
Wiem, siedzicie przed kompem (pozdrawiam was!) i zastanawiacie się, jak bardzo pojebane to wszystko jest. Patologia, Molestowanie, teraz jeszcze satanizm! Myślicie czy to jeszcze prawda, czy już zmyśla.
Bardzo chciałabym zmyślać. Oj nie wiecie, jak bardzo bym chciała.
Mocno wkręciłam się w temat. Najbardziej interesowała mnie czarna magia. Paula była tą od kosmitów, Pietro od zjawisk, ja od magii i duchów. I się zaczęło.
Seanse spirytystyczne, czytanie z kart, znałam na pamięć książki o czarostwie. Fajne sobie hobby znalazłam, nie? Jarało mnie to jak cholera, póki nie zaczęło wychodzić spod kontroli. Seria dziwnych zdarzeń i wypadków tak wystraszyła małą Dominiczkę, że porzuciła to w cholerę i zwróciła się ku Bogu.
Po tych akcjach byłam naprawdę, bardzo wierząca. Ale kto nie byłby po zabawach z duchami, które tak dobrze się bawiły, że nie chciały odejść?
W każdym razie ten motyw zamknęłam w pierwszej gimnazjum. A zmieniło się trochę w międzyczasie.
Zaczęłam, na przykład, się odczulać. Bo do astmy doszły mocne alergie, a to była jedyna szansa, bym mogła normalnie funkcjonować.
Nasze klasy zostały pomieszane, bo dyrekcja stwierdziła, że w tej jednej była za duża patologia. Więc wylądowałam w klasie z nowymi ludźmi…oprócz niej. Ymel, ten cholerny outsider znalazł się w mojej klasie. A nasza znajomość zaczęła się dziko, bo od… rozmowy o Fullmetal Alchemist. I to wcale nie z nią! Gadałam z kimś o tym, a ona się podłączyła, będąc przekonana, że obrażam anime. I tak się potoczyło, że aż do teraz byłyśmy nierozłączne, najlepsze przyjaciółki, forever and ever. Oczywiście, stopniowo, nie tak od razu. Bo Ymel to skomplikowany człowiek i „zbliżałam się” do niej pewnie z rok. I to tak jak pies do jeża, bo była zupełne inna od reszty. Ale udało się, czego nie żałuję. Bo przez te pięć lat spędziłam z nią masę wspaniałych chwil, pokazała mi wiele ciekawych rzeczy…
Cóż, to chyba moment, w którym powinnam wspomnieć o konsekwencjach Caroline. Bo to się przyda. Pamiętacie, jak wspominałam uzależnienie? Powoli z niego wychodziłam, choć gimbus we mnie był mocny. Ale był to problem, dość poważny, który zwrócił się przeciw mnie właśnie w tym momencie, który zaraz opiszę.
Ymel była fanką for pbf. I mnie też w nie wciągnęła. Pokazała mi takie forum o tematyce Alicji w Krainie Czarów, a że zainteresowało mnie to cholernie, to stworzyłam tam postać białowłosej z problemami, która uciekła od nich właśnie do tej krainy- at, tak przewrotnie. Ale trafiłam na cholernie złą osobę, w cholernie złym momencie, która wykorzystała moje nieogarnięcie w forach i chęć posiadania relacji dla tej postaci.
Nie dziwię się, że nikt nie chciał ze mną pisać. Pisałam posty na pięć linijek, których tak zajebiście się teraz wstydzę. Ale z Sh. Pisałam głównie na prywatnych wiadomościach. Zaproponował mi, że „zaopiekuje się” moją postacią. I dał jej dom, obiady, opiekę. Ale wymagał. W końcu tę opiekę dostała za dołączenie do haremu.
Tak żałuję. Zajebiście żałuję, że tak zepsułam tę postać. Że zrobiłam z niej dziwkę dla tego chorego pojeba. Posty pisałam na pięć linijek- ale o dziwo pornoopowiadania szły mi znakomicie!
Jako narwany gimbus zgodziłam się na dwie takie sesje. A potem na kolejne musiałam, bo groził mi, że ujawni to wszystko. Znów postawiono mnie w kącie i nie wiedziałam co zrobić. Panikowałam, pisałam kolejne gówna. Potem rzuciłam na chwile forum, potem on nie pisał, odszedł, choć chciał mnie zmusić do odejścia z nim na inne forum. Uspokoiło się.
Historia ma dobre zakończenie. Po tym, jaki stres we mnie wywołał, postanowiłam kategorycznie zakończyć z takimi precedensami, z uzależnieniem, ze wszystkim, co zaczęła Caroline.
No oprócz dotyku. Nadal mam problem z rozbieraniem się, ale nie ważne! Czas wrócić do pozytywów!
Szkoda tylko, że postaci nadal nienawidzę. Ale stworzyłam nowe!
Wróć do tematy debilu!
Jaaasne!
Poznałam też Wujka Eliota. Z nim to ciekawie było, pomogliśmy mu po bójce. Ale dzięki temu zyskałam osobę, w której czuję oparcie. Nie czułam ją w ojcu, nie czułam jej w mamie. Poczułam dopiero w obcym facecie, który został przygarnięty do rodziny jak swój. Co z tego, że nie ta krew. Dla mnie to wujek i tyle, i to dodatku taki, jakiego zawsze chciałam mieć. Dorosły, który mnie, uwaga, zabrzmię jak emo- DOROSŁY, KTÓRY MNIE ROZUMIE!!!1!!oneone!!
Mogłabym powiedzieć, że znów znalazłam się na jakiejś prostej. W szkole się ułożyło, choć nie mam tak dobrych ocen, jak wcześniej, mam wujka, przyjaciół, wszystko jest ok.
Tylko dlaczego więc ten blog? W Końcu terapia, prawda? Bo znów zaczęło się jebać. Ale o tym w następnym poście.
Anonymous - 16 Lipiec 2016, 17:19
Yo.
Tak, minęło dużo czasu.
Tak wiem, n i e t ę s k n i l i ś c i e.
Ale lubię doprowadzać rzeczy zaczęte do końca. Czy coś.
Polecam więc przejrzeć temat i przeczytać po tym wszystkim ten post. Bo to, zdaje się, Ostatni Post.
Wielki Post, chciałoby się powiedzieć. Ostatni z serii Patologii.
~~ Teraźniejszość~~
Jak mówiłam, wydawać by się mogło, że jest już lepiej. To co najgorsze już poza mną, teraz będzie tylko lepiej.
Uwaga, znów dramatyczny zwrot fabularny.
Shit happens ludziska. No zdarza się.
Jak wspominałam kilka razy wyżej, moja rodzina w moich oczach dawno przestała być idealna. A raczej nigdy nie była, po prostu zaczęłam to zauważać. Już przy tym okresie kłótni, gdzie nie było dnia bez potłuczonych talerzy, wiedziałam że jestem w gównie.
Ostatnio jednak zaczęłam widzieć trochę więcej.
Gdy byłam młodsza, to mama była tym złym w duecie. To ona się na mnie darła, kazała sprzątać, zabraniała wszystkiego, a ja młoda gniewna nie rozumiałam.
Dalej utrzymuję że to co robiła nie było w porządku. Bo nie mówimy tu o nie pozwoleniu 15to latce na powrót o 23 najebanej jak meserschmidt. Ja nie mogłam się spotykać z dziećmi z klasy. Zostałam puszczona dalej niż dwie ulice od domu po raz pierwszy w wieku 16 lat.
Zaczęłam jednak coś dostrzegać. To, że mama była tylko marionetką. To ojciec był tutaj tym złym. I przestał się z tym kryć.
Sam miał przesrane. Wychowany w nie mniejszej patologii, przyniósł niewłaściwe wzorce do domu. Jakie? Ojca tyrana.
Miał wiele na głowie. Firma, którą prowadził, nie była łatwym zarobkiem. A na czymś musiał się wyżyć. Na matce, a matka na mnie. Ja na sobie. I tak cały czas.
Trochę zmieniło się, gdy zmusił matkę do pracy u siebie na firmie, bo wyzywał ją od bezużytecznych kurew, które złapały bogatego fagasa i nic nie robią. Pracuje teraz u niego jako jedyna sekretarka od 7 am do 8 pm za najniższą krajową. Ojciec jest trochę odciążony.
Wcale nie mniej zestresowany.
Mame też zestresowana.
Wszyscy jesteśmy.
Oczywiście, mi też się ze stresu dostawało. Psycholog mówi, że ojciec jest głównym powodem mojej depresji. A ja się, kurwa, nie dziwię.
Nie jestem w stanie opisać jak się to zaczęło. Pamiętam tylko większość akcji, przez które tyle ryczałam. Wydaje mi się, że zaczęło się, jak wracaliśmy z Phoenix. Przez godzinę darł się na mnie na lotnisku w Chicago. Darł, heh. Wyzywał od szmat, kurew, bezużytecznych wywłok (uwielbia nazywać ludzi bezużytecznymi), życząc mi żebym skończyła jako bezdomny, bo na pewno sobie nie poradzę w życiu a napewno nie będzie mnie utrzymywał.
Skąd taki wybuch?
Opowiadałam mamie o odcinku Doktora Who. On stwierdził, że nie powinnam interesować się takimi pierdolonymi serialami, tylko szukać pracy. W wieku 15 lat.
Tak dla obrazu dodam tylko, ze dwa miesiące potem przyłapałam go na oglądaniu ,, tego pierdolonego serialu'' bo mu się bardzo spodobał :3
Nigdy nie usłyszałam od niego ,,Przepraszam''; "Dziękuję"; "Jestem z ciebie dumny". Nigdy nie był dla mnie wsparciem. Nigdy nie czułam ani od matki, ani od ojca szczególnego wsparcia.
Mam wahania nastrojów, dziwne ataki paniki i chcę zrobić badania na tarczycę?
JAKIE MOŻESZ MIEĆ PROBLEMY W TAKIM WIEKU.
WYMYŚLASZ.
PIENIĄDZE CI W GŁOWIE MIESZAJĄ PIERDOLONA SMARKULO.
Narysowałaś Gwieździstą Noc Van Gogha na bezrękawinku?
JAPIERDOLE JESTEŚ TAKA CHUJOWA. CO TO ZA GÓWNO? ZMARNOWAŁAŚ PIERDOLONY BEZRĘKAWNIK, JESTEŚ Z SIEBIE DUMNA?
Oh, i nie zapominajmy o pamiętnej scenie, gdy po raz pierwszy rozmyślałam o samobójstwie, a ten temat był hot w szkole. Wtedy dowiedziałam się, że gdyby mama zobaczyła rany po cięciu się na mojej ręce wypierdoliłaby mnie z domu <3
Takich historii jest masa. Codziennie moi rodzice podcinają mi tak skrzydła.
Pamiętam jak kolega powiedział mi kiedyś, że należy mnie porządnie zgwałcić żebym stała się prawdziwą kobietą. Mnie, osobie, nazwijmy to, po przejściach, bardzo dobiło. Jednak ojca rozbawił mój płacz i przez dwa kolejne miesiące, prześmiewczo pytał się, czy ,,czasami ktoś mnie dziś nie zgwałcił? Oczywiście że nie, z taką twarzą nikt nie chciałby mnie tknąć''.
Ah, no i mój ojciec nie uważa gwałtu za przestępstwo. Bo wszyscy się ruchają, większe spustoszenie psychiczne przynosi wpierdol.
Nie tato. Gdybym miała wybrać bycie znów pobitą czy znów macaną, wolałabym być pobita.
Stałam się niewolnicą we własnym domu. Modern Kopciuszkiem, bo od kiedy mama pracuje, to ja zapierdalam w domu. Od rana sprzątam, odkurzam, gotuję, zmywam, wieszam pranie, robię kurwa wszystko. Codziennie, bo codziennie trzeba odkurzać, zmywać.
Nie wiem, na ile to prawdziwe potrzeby, a na ile po prostu chęć dojebania mi. H e h e.
Oczywiście nadal nic nie robię w domu, jestem bezużytecznym śmieciem bez prawa życia czy szczęścia i tak dalej...
Miałam dość. Chodziłam do psychologa w ukryciu. Po tym jak mama znalazła witaminę d o mało nie straciłam możliwości wychodzenia z domu, więc wszystko ukrywałam.
Jestem zajebistą aktorką. Nie dziwię się, ze dostałam się do akademii bez castingu. Ukrywałam spierdolenie kilka miesięcy. Chyba nikt nie wiedział, co się działo u mnie w domu. Znaczy, dzieje. Zaraz naprostuję.
Zakociście się wszystkim stresuje. Wujek co jakiś czas wraca poobijany (ostatnio wrócił z uszkodzoną szczęką!) więc się stresuję.
Mój najlepszy przyjaciel (mój crush który mnie zfriendzonował, ale to jedno z najukochańszych stworzeń jakie poznałam, mimo że nie kocha mnie romantycznie, to kocha jak siostrę i zrobił dla mnie wiele. Ryly, to może temat na kolejny post) ma nie mniejsze problemy w domu niż ja, przez co oczywiście się stresuję. Nie chcę go dobijać swoimi problemami. I tak wie wiele.
To jedyne osoby jakie mam. Jedyne wsparcie.
No i oczywiście ona. Pierdolony Outsider, Ymel... ona zniknęła.
Jak kamień w wodę, psia jej mać.
Nigdzie jej nie ma. I mam przez to mieszane uczucia. Chce mi się płakać, odnaleźć ją i wytulać, a potem mocno przyjebać że mnie zostawiła w tym gównie.
Po jej zniknięciu odpierdoliło mi i mojej psychozie jeszcze bardziej. A że akcja była nagłaśniana przez lokalną policję i media, to mogłam to połączyć z chodzeniem do psychologa, bo rodzice uznali że teraz jednak nie zmyślam, w sumie to jedyna przyjaciółka naszej pierworodnej zniknęła, mogła się trochę załamać. Więc już wiedzą że chodzę do psychologa, ale myślą, ze od czasu jak Ym zniknęła. Trochę przystopowali, ale norma wraca znów, bo ile można cierpieć po stracie kogoś z tak niewielkiego grona bliskich? Ktoś musi wysprzątać dom.
I tak oto mamy... nadal nie kompleksowy, bo mój zasób słownictwa nie jest w stanie opisać tego co się dzieje i działo w pełni.
Mamy mnie. Dziecko z przeszłością, martwe w środku, z problemami.
Wujka, który próbuje to dziecko ogarnąć i skleić rozpadające ciałko miłoźdźiom.
Przyjaciela, który modli się o mnie każdej nocy...
co jest dziwne. Bo to urocze że ktoś się o tą spierdolinę modli do najwyżej siły jaką zna. Ale modlenie się o ex-satanistę o pomoc w jej problemach to trochę jak danie bukietu z bekonu wegetarianinowi. No i wiele księży mówiło mi, że nie ma dla mnie miejsca w niebie, więc no, nawet nie ma co się starać <3
Przyjaciółkę, która zniknęła chuj wie gdzie.
I w końcu mamy siostrę, która mnie nienawidzi i każde wyzwisko jest przyklaskiwane przez ojca.
Rodzinkę z ojcem tyranem i mamą marionetką która ma mnie za gówno którym jestem.
K o c h a m ż y c i e.
Szklaneczka wybielacza dla wszystkich, ja stawiam!
|
|
|