Karty Postaci - Czym jest muzyka?
Anonymous - 6 Styczeń 2011, 19:46 Temat postu: Czym jest muzyka? Muzyka. Narastające w duszy dźwięki tworzące harmonię. Akordy pieszczące duszę w ten cudownie magiczny sposób, któremu nikt nigdy nie zdołał się oprzeć. Czym jest świat bez brzmienia fortepianu? Klawisze uderzające w wibrujące struny, zmuszając je do odwiecznego tańca i śpiewu. Jak spędzić czas jeśli nie przy walcu? Raz, dwa, trzy... smętny bądź wesoły, zawsze istnieje w naszych duszach, umysłach, sercach, rozgrywając potyczkę z realizmem i abstrakcjonizmem bardziej błahych sztuk. Na nic obrazy bez akompaniamentu skrzypiec, na nic strojne salony bez dźwięków harfy. W teatrze musi rozbrzmieć trąbka, zaś ksylofon wybije rytm serca martwego kawałka granitu, zerkającego szklanym wzrokiem na publikę...
W piernikowym kartonie spała niewielka istota. Kurczyła się pod naporem wiatru, pod kopnięciami rozkapryszonych przechodniów, a także pod ich ciekawskim wzrokiem. Maleńkie zawiniątko, podrygujące od czasu do czasu czarnym ogonkiem. Błyszczące ślepia wpatrywały się w tłum, co jakiś czas zamykając się pod naporem buta. I codziennie to samo. Zrezygnowała już z cichych miałknięć, by zwrócić na siebie uwagę. Wygramoliła się ze swojego ciastkowego domku i ruszyła przed siebie na króciutkich nóżkach. Świat był ogromny. Niezmierzone ulice, tłumy ludzi i stada pojazdów, ostrzących swe pazury na jej niewinną duszyczkę – to wszystko czekało na nią. Właśnie dlatego brnęła przed siebie z zadartą główką, łapiąc od czasu do czasu zepsutą rybę, lub główkę przywiędłej sałaty, których nikt nie miał zamiaru już kupić. Kłaniała się z wdzięcznością dobrotliwym sprzedawcom, zachłannie pochłaniając coś, co dla niej stanowiło prawdziwy rarytas. Czasem trafiały się dni głodówki, gdy musiała zaspokoić jelita garścią ziemi. Nie pomagało to na zbyt długo, jednak jej wargi nie raz i nie dwa zasmakowały piachu. Musiała się z tym pogodzić by przetrwać kolejną noc. One też nie były zbyt łaskawe dla samotnego kocięcia. Głównie po zmroku ironia zaczynała panować w zaułkach, zmieniając przeznaczenie oraz instynkty stworzeń. Szczury wychodziły w odwiedziny do psów, by wraz z nimi biec uliczkami w takt gorącej samby. Goniły koty, przerażone sierściaste istoty, preferujące czaczę bądź jive’a, dudniącego w ich wykończonych sercach.
Wszystko działoby się nadal, gdyby któregoś dnia nasza bohaterka nie odnalazła rozszarpanej lutenki. Gdyby ktoś zapytał skąd wzięła wtedy struny, zapewne wskazałaby na swój nos z ponurą miną. Fakt, nie posiadała ani jednego wąsa. Niektórzy twierdzą, że Dachowcom rosną one tylko raz w życiu, inni wolą wierzyć, że nigdy ich nie miała. W każdym razie naprawiła swój instrument i, choć fałszował przy niepoprawnych uderzeniach, zaczęła grać proste melodyjki znane zwykłym ludziom jako kocie rzępolenie. Prędko jednak przekształciły się one w skromne ballady, tak proste, że wystarczyły trzy akordy by wyrazić wszystkie swoje uczucia. A-moll, e-dur, d-dur... Miarowy takt na cztery czwarte i nucenie. Piano, pianissimo, mezzopiano i pauza, cisza, nic. Tylko tyle wystarczyło by obłaskawić bestie kręcące się w okolicy. Często przychodziły posłuchać nowej kompozycji, jeszcze częściej zatrzymywały się w pół drogi za rozpędzonym ssakiem i kołysały się w rytm, wyjąc do gwiazd.
Razem stworzyli pierwsze interpretacje ulicznego blues’a, lecz to zawadiacki jeazz towarzyszył im przez całą wyprawę do świata bogaczy. Nie, nie im, a samej Amry, chcącej wyrwać się ze świata nieprzychylnych komentarzy oraz szyderczych gestów. Ruszyła więc przed siebie, bez monet w kieszeni, głodna i rozpromieniona wspaniałą przygodą czekającą za zakrętem.
Oczywiście w takich momentach los nie jest łaskawy. Nikt nie chciał przygarnąć kociaka, a tym bardziej słuchać jego rzępolenia na popsutym instrumencie. Błąkała się po okolicy, starając się jednak przekonać magiczne istoty za pomocą tej namiastki uroku osobistego, jaką posiadają jedynie bezdomne wychudzone zwierzęta, wyglądem przypominające szkielety. Obeszła chyba wszystkie lukrowane domki w okolicy, pomiatana przez Cienie i obrzucana czerstwymi ciastkami z ręki Kapeluszników. Gdy na horyzoncie pojawił się jakiś Lunatyk, po chwili rozpływał się w powietrzu ze złośliwym uśmiechem, zaś Marionetki prychały jedynie, zadzierając swoje drewniane nosy. Na nic zdawały się błagania, musiała iść dalej, tym razem przez las, pozostawiając za sobą słodkie miasteczko. Brnęła i brnęła, zaś humor stopniowo jej się pogarszał. Nie była już tak skora do śpiewu, chowała się przed mijającymi ją istotami, zaś na każdą zaczepkę reagowała ukazywaniem ostrych pazurów – jednym słowem zdziczała. Zrezygnowała z pochłaniania liści czy też kory, gdy między drzewami wyłoniły się łąki. Tak, to w sumie logiczne rozwiązanie nie jeść czegoś, co nie rośnie w danym miejscu, jednak nie chodziło tu dokładnie o ten powód. Gdzieś przed Kociakiem majaczyła olbrzymia posiadłość, witająca ją łukami... co? Tak, seria łuków i rzeźb wydawała się jej machać, nie tyle groźna co sympatyczna i zapraszająca do zagłębienia się w jej roślinne ramiona. Nie interesowały jej jednak różane krzewy, a samo domostwo górujące nad nią swymi kopułami, wspartymi na kamiennych ścianach. Wsunęła się przez uchylone drzwi i wytężyła zmysł węchu by prędko dotrzeć do kuchni. Ślepia miała zaciśnięte, koncentrując się na najważniejszym celu – jedzenie. Ryby, pieczenie, golonki, żeberka, kurczaki pieczone i w galarecie, paszteciki, szynki, kiełbasy, a nawet karkówka w aromatycznym sosie beszamelowym. Pewnie prędko by dotarła do tych smakołyków, gdyby czyjaś pierś nie stanęła jej na drodze. Wysoka zamaskowana postać zerkała na nią dziwnie przychylnym wzrokiem. Dziewczyna przestraszyła się i odskoczyła na dywan. Została przyłapane i zapewne zaraz jej się oberwie, no ale... brzuch nadal dawał o sobie znać głośnym burczeniem. Postać zsunęła z twarzy zasłonę i uśmiechnęła się lekko, wyciągając dłoń ku spłoszonej dziewczynie.
- Czego szukasz w moich skromnych progach? – Głos także był niesamowicie uprzejmy jak na kogoś z wyższej klasy społecznej. Gdy pomagał jej wstać, burczenie jej kiszek odbiło się echem po holu, na co jego uśmiech jeszcze bardziej się poszerzył. Zaprowadził ją zatem do kuchni, gdzie musiała zadowolić się miseczką świeżej śmietanki. Wydukała jedynie ciche podziękowania i zacisnęła dłonie na starej lutence. Miała zamiar szybko się ulotnić nim Upiorny Arystokrata zdałby sobie sprawę z tego, że włamała się do jego domu. Na darmo.
- Jesteś nowym muzykiem, nie mylę się? – Kolejne pytanie trochę ją zdziwiło. Wskazała jedynie na swój instrument, prezentując przy tym niezbyt tęgą minę. Raczej nie wyglądała na muzyka, co więcej, prędzej mogła zostać nazwana włóczęgą. Skinęła jednak głową, co rozwinęło dalszą rozmowę na temat instrumentów. Okazało się, że młodzieniec poszukiwał kogoś, kto by zajął się akompaniamentem na jego balach maskowych.
Można powiedzieć, że tak właśnie zaczęła się jej prawdziwa przygoda nie tylko ze strojnymi salonami i sukniami, ale nawet z instrumentami z wyższej półki. W końcu mogła się wyposażyć we wszystko co było jej potrzebne. Zaczęła od harfy, pięknej strojnej, idealnej do eleganckich przyjęć, potem dostała gitarę, zaś na samym końcu w jej dłoniach zagościły wiśniowe skrzypce z gryfem zakończonym rzeźbionym różanym pączkiem. Jak mogła zrezygnować z takiej sielanki? Codziennie pieczony pstrąg, ciepłe miejsce przed kominkiem, godzinne drapanie za uchem... Każdy Dachowiec zapewne chciałby mieć takie życie.
„Pan kotek był chory i leżał w łóżeczku,
I przyszedł pan doktor:
-Jak się masz, koteczku?„
Tak właśnie powitał ją Lord Tyk pewnego dnia gdy jeszcze wylegiwała się przed kominkiem, mrucząc przy tym rozkosznie. Zwykle spodziewałaby się pieczonego łososia, jednak dziś trzymał on coś innego. Czarna obróżka błyszczała w jego dłoniach, gdy zbliżał się do niej z przymilnym uśmieszkiem. Czego się można było spodziewać po zdziczałym stworzeniu? Pozwoliła założyć sobie pasek materiału, jednak szybko pożałowała tego wyboru. Uwierał i ocierał się o jej skórę, sprawiając że ta swędziała niemiłosiernie. Nie minęła dłuższa chwila nim Amry zaczęła ją drapać i go zdejmować, co szczerze przyprawiło jej „właściciela” o białą gorączkę. Ozdoba opadła na ziemię, a zaraz za nią i sam Dachowiec, zwijając się przy tym z bólu. Czuła, jak trawi ją jakiś niewidzialny ogień, przypiekając czubek ogona i powoli rozchodząc się po całym ciele aż po czubki spiczastych uszu. Zawyła żałośnie, patrząc na mężczyznę błagalnym wzrokiem, jednak na nic się to zdało. Kolejna wieczność wydawała się przypiekać jej skórę, zmuszając do kolejnych przerażających krzyków i głośnych przeprosin. To poskutkowało. Skulona w kącie swojej komnaty znów została ubrana w obrożę, jednak zbyt bała się kolejnego ataku bólu by znów się zbuntować.
- Zostaniesz tu na dłużej. – Ton był dziwnie ostry jak na tego łagodnego jegomościa. Dziewczyna skuliła się jeszcze bardziej, drapiąc szyję. Skinęła jednak głową, zgadzając się na te warunki. Musiała. Przecież kajdany nie robią z człowieka więźnia, prawda? I nawet jeśli to stwierdzenie brzmiało niesamowicie naiwnie, pocieszała się tą myślą i pociesza nadal na dworze Anielskiej Róży.
To już będzie czwarty rok, gdy nadal grywa na salonach walce i oberki. Muzyka towarzyszy jej wszędzie, gdyż teraz nie potrzebuje instrumentów, by wykrzesać z siebie kilkanaście nut. Wykształciła niesamowicie melodyjny głos, zaś nogi same rwą się do tańca przy najmniejszej okazji. Niektórzy powiadają, że jest to coś wrodzonego, coś co posiada każdy Koci Muzykant. Ja osobiście bym się z tym nie zgodziła. Amarylis tworzy muzykę prosto ze swojej duszy, słyszy śpiew kwiatów, krople rosy wydają jej się najcudowniejszą perkusją, zaś motyl swymi skrzydłami potrafi zaczarować powietrze, tworząc dźwięki przewyższające wszystkie harfy świata. Nie jest to coś zwykłego, nie, jednak gdyby ktoś zapytał ją o to wprost, uśmiechnęłaby się jedynie tajemniczo i odeszła. Nazwanie jej Kocim Wirtuozem byłoby zbyt wielkim pochlebstwem, więc nie przyjmuje tego tytułu do wiadomości. Jednak plotki... tak, plotki nadal krążą, co rusz wyolbrzymiając jej talenty.
|
|
|