Karty Postaci - Alena Casus
Anonymous - 8 Grudzień 2016, 23:24 Temat postu: Alena Casus Urodziłam się jako córka oddanego MORII badacza Christophera Casusa. Ojciec kochał swoją pracę. Nie dlatego, że była przyjemna. Słyszałam jak wspominał matce, o okropnościach jakie robił. Mimo nakazu zachowania tajemnicy ojciec opowiadał mi o magicznych stworzeniach po drugiej stronie. Opowiadał jaką niebywałą szansą jest dla niego konflikt z istotami nie z tego świata. Często gdy pytałam go o pracę, ponosiło go i zaczynał niczym opętany dyktator opowiadać o zaletach wojny dla rozwoju ludzkości i o tym jak konflikt i zagrożenie napędza postęp. Opętany dyktator był w sumie jego idolem. Wielokrotnie wspominał o Adolfie Hitlerze jako o swoim bohaterze. Uważał, że II wojna światowa była największym skokiem w nauce od czasów wynalezienia koła bo bez wojny nie mielibyśmy rakiet, odrzutowców czy energii atomowej. Wtedy jeszcze nie rozumiałam co naprawdę miał na myśli poprzez fascynację wojną. Przemawiał o krwawym konflikcie jakby nie brał pod uwagę czynników ludzkich. Mimo zafascynowania pracą i swoimi badaniami zawsze poświęcał mi tyle czasu ile tylko mógł. Chciał, żebym razem z nim w przyszłości pracowała w MORIIi i jak to mówił: "Pchała ludzkość naprzód". Przez to jak zostałam wychowana zawsze wydawało mi się, że byłam lepsza od innych. Niczego nam nigdy nie brakowało, byłam lepsza od rówieśników w nauce i sporcie, nie oddawałam się ich trywialnym rozrywkom. Rodzice motywowali mnie odkąd pamiętam, mówiąc, że jestem najlepsza. Zaczęłam głęboko wierzyć, że nie zasługuję by być zwykłym człowiekiem. I los zdecydował, że rzeczywiście nie zasługiwałam.
Pewnego ranka obudziłam się po ciężkiej nocy. Cały czas nie mogłam znaleźć dogodnej pozycji do spania, czułam dziwny ból pleców. Poszłam do łazienki półprzytomna, rozebrałam się z zamiarem wzięcia prysznica. Poczułam coś dziwnego na plecach. Obróciłam się by spojrzeć na siebie w lustrze. Krzyknęłam z przerażenia. Z talii wystawały mi małe metalowe wypustki. Ojciec wpadł do łazienki, żeby sprawdzić co się stało. Spojrzał na mnie ze zdziwieniem, skupiając swoją uwagę na plecach. Kazał mi się natychmiast ubrać i poczekać na niego. Słyszałam jak nerwowo rozmawia z kimś przez telefon. Po dosłownie pięciu minutach do naszego domu przyjechali agenci MORII. Dwóch rosłych facetów chwyciło mnie, jeden trzymał strzykawkę, po bolesnym ukłuciu nastąpiła ciemność.
Po kilku dniach snu w narkozie obudziłam się w nieznanym miejscu. Miałam przez chwilę wrażenie, że wszystko co się ostatnio wydarzyło to był po prostu koszmar. Gdy otworzyłam oczy ostre białe światło poraziło moje źrenice. Moje otoczenie wyglądało jak sala operacyjna. Spróbowałam wstać ale poczułam nieznany ciężar. Po chwili do mnie dotarło, że to wina stalowych rzeczy wetkniętych w moją talię. Spanikowałam, zaczęłam krzyczeć. Ktoś odpowiedział na wezwanie, po chwili zobaczyłam swojego ojca wraz z kilkoma nieznanymi postaciami w białych kitlach. Uspokoiłam się po tym jak ojciec dokładnie zaczął wyjaśniać mi to co się właściwie ze mną stało i jakie są tego konsekwencje. Stałam się jednym z tak zwanych "Opętańców". Tata wyjaśnił, że jakimś cudem pasożyt, nad którym MORIA prowadziła badania został nieopatrznie przeniesiony przez niego w torbie roboczej do domu, gdzie znalazł sobie żywiciela. Nie wiadomo jakim cudem to się stało, wyglądało na to, że procedury bezpieczeństwa nie zostały złamane. Mimo to ojciec tylko dzięki swoim znajomościom uniknął bycia permanentnie uciszonym za ten wyciek.
Oczywiście jak to ze wszystkimi dziwadłami w MORII musiałam przejść przez badania i testy. Dużo długotrwałych i bolesnych badań i testów. Na początku myślałam, że robią to wszystko by mnie uleczyć, bym mogła wrócić do swojego starego życia. Ale po tym jak się dowiedziałam, że to jest nieuleczalne, że dziwne metaliczne skrzydła pozostaną ze mną na zawsze poczułam coś czego się nie spodziewałam. Radość. Podświadomie zawsze chciałam wyróżniać się pośród ludzi. Pragnęłam być kimś innym.
Po tygodniach w placówce badawczej nauczyłam się używać swoich nowo nabytych umiejętności. Na początku metaliczne skrzydła wywoływały ból z każdym najmniejszym ruchem. Zaczęłam je nienawidzić. By poradzić sobie z bólem poradzono mi skierować moje negatywne emocje przeciwko światu z którego one pochodzą. Mój największy skarb i największe przekleństwo miało się przyczynić do upadku świata za lustrem. Zaczęłam pod przewodnictwem MORII rozwijać swoje umiejętności w najbardziej zabójczym kierunku. W końcu zrozumiałam adorację ojca dla wojny. Codziennie obserwowałam twarze zmotywowanych do pracy ludzi złączonych w jednym celu, współpracujących dla lepszych rezultatów. Nie było miejsca dla niemrawych, poszukujących sensu i celu pachołków, które spotykałam codziennie w swoim starym świecie. Zrozumiałam piękno słów, które zapamiętałam z jednego z jego przemówień. "Wojna jest powodem istnienia cywilizacji, pokój prowadzi do stagnacji, stagnacja do upadku, upadek do unicestwienia. Człowiek potrzebuje konfliktu by przetrwać. Potrzebuje śmierci by żyć."
Po pewnym czasie MORIA wypuściła mnie z klatki i postanowiła sprawdzić mój potencjał na polu walki. Na początku działałam jako dodatek do regularnych sił MORII. Pierwsza bitwa była dla mnie najgorszym przeżyciem. Wydawało mi się, że byłam dobrze przygotowana. Okazało się, że mi się tylko wydawało. Chaos, krzyki, krew i śmierć nie przytłaczały mnie z każdej strony, czułam się zagubiona pośrodku tłumu morderców. Aż w końcu stało się. Pierwszy przeciwnik stanął bezpośrednio przede mną. Moje ciało zareagowało instynktownie. Po chwili z wbitym w klatce piersiowej toporem leżał przy moich stopach na oko 20 letni (chociaż w Krainie Luster nigdy nie wiadomo) chłopiec. Nie miał szans przeżyć. Poczułam najpierw przerażenie swoim czynem, potem nagle nastąpił spokój. W tamtym momencie stałam się żołnierzem i poczułam jedność z chaotyczną masą wokół mnie. To już nie był chaotyczny burdel, który widziałam przed chwilą, to był wspaniały taniec śmierci, do którego zostałam zaproszona. Po tym dniu zapragnęłam tańczyć znów i znów i znów.
Po miesiącach walk dostawałam coraz trudniejsze i bardziej niebezpieczne zadania. Robiłam co mogłam ale będąc na linii frontu nie dało się zauważyć oczywistego faktu - przegrywaliśmy. Bardzo mocno przegrywaliśmy. Nie licząc kilku oddziałów opętańców i mutantów stworzonych w laboratoriach reszta oddziałów MORII dostawała baty gdziekolwiek się nie pojawiła. Magia wygrywała z technologią i kwestią czasu było gdy upadniemy. Kraina Luster w końcu przypuściła atak na ośrodek badawczy, w którym pracował mój ojciec. Desperacka obrona nie powiodła się, zginął mój tata wraz z większością pracowników. Kilka tygodni później MORIA praktycznie przestała istnieć.
Przegraliśmy. Nie było dla mnie już miejsca ani sensu istnienia. Jedyne co umiem to walczyć ale nie miałam już dla kogo. Nie było dla mnie miejsca w świecie ludzi więc udałam się w odludne lasy w Krainie Luster by ukryć się przed wzrokiem wroga mogącego szukać zemsty za krzywdy wyrządzone podczas konfliktu. Długo zastanawiałam się, czy to wszystko miało sens. Co osiągneliśmy? Co zdobyliśmy? Czy ten konflikt pomoże cywilizacji przetrwać? Spojrzałam w taflę wody na swoje zniekształcone odbicie. I zrozumiałam co osiągneliśmy. Wspólnym wysiłkiem MORII i moim stworzyliśmy maszynkę do zabijania o imieniu Alena Casus. Ten wysiłek nie mógł iść na marne. Aby go wykorzystać potrzebowaliśmy wojny. "By nastąpił rozwój wojna musi trwać", pomyślałam. I w ten sposób znalazłam w życiu cel.
Postanowiłam udać się w kierunku niezmapowanych rejonów Krainy Luster, aby przyczaić się przez pewien czas i przeczekać powojenne polowania na byłych członków MORII. Mając podczas konfliktu dostęp do map zarówno sporządzonych przez MORIĘ jak i wydartych z rąk przeciwnika wiedziałam mniej więcej, w którym kierunku muszę się udać. Po krótkim czasie zrozumiałam, dlaczego żadna ze stron konfliktu nie zapuszczała się w te rejony. Niebezpieczny teren zmusił mnie do porzucenia większości ciężkiego wyposażenia, w tym mojej zbroi i topora. Do obrony przed dzikimi zwierzętami pozostały mi jedynie skrzydła i krótki miecz. Po miesiącach wycieńczającej wędrówki i walki o przetrwanie wyszłam w końcu z lasów na równiny i natrafiłam na małą, odizolowaną wioskę, zamieszkaną przez niskie, włochate istoty, przypominające trochę małpiatki ze Świata Ludzi. Szczęśliwie podeszły do mojej obecności raczej z ciekawością niż ze strachem i pozwoliły mi u nich zostać bym mogła odpocząć. Mimo początkowej nieufności szybko się do mnie przyzwyczaili i zaczęli być naprawdę przyjacielscy. Przebywając u nich wiele się nauczyłam o naturze magii i jej różnorodnych zastosowaniach. Wcześniej spotykałam się z nią tylko na polu walki i widziałam jej destrukcyjną stronę. Teraz zaczęłam rozumieć jak ta wszechobecna w tym świecie moc wpływa na sposób życia i myślenia mieszkańców Krainy Luster. Przez relatywnie krótki czas spędzony na obserwowaniu i rozmawianiu z mieszkańcami nauczyłam się więcej o naturze tego świata niż przez długie miesiące spędzone na treningach i szkoleniach w MORII. Zaczynałam rozumieć błędy popełnione przez nas podczas konfliktu. ”By pokonać przeciwnika musisz go dogłębnie poznać. Nie tylko jego taktykę i sposób walki, ale także jego filozofię, historię, sztukę. Tylko wtedy możesz zrozumieć naturę i sposób myślenia wroga, którego pragniesz pokonać.” Cytat ten pochodzący z jakiejś książki uderzył mnie wtedy z podwójną siłą.
Miałam zamiar opuszczać wioskę i postanowiłam pójść do wodza wioski podziękować za gościnę i poprosić o trochę prowiantu. Gdy szłam w kierunku jego chaty jeden z mieszkańców przebiegł obok mnie krzycząc: ”Gnarl nadchodzi, jest blisko”. We wszystkich wokół wywołało to panikę. Zaczęli biegać pozornie bez celu krzycząc i wymachując rękami. Złapałam jednego z nich i zapytałam o co biega. W chaotyczny sposób wyjaśnił mi, że to najgroźniejszy drapieżnik, który zniszczył ich poprzednią wioskę i wymordował prawie połowę z nich. Widziałam jak mieszkańcy zbierają się do ucieczki, są gotowi porzucić cały swój dobytek by uciec do lasu i tam walczyć o przetrwanie byleby nie spotkać tego całego “Gnarla”. Patrząc na ich chaotyczne ruchy i brak zorganizowania nie sądziłam, że uda im się ewakuować. Logicznie rzecz biorąc powinnam była odejść, zostawić ich na pastwę nieznanego zagrożenia. Nie znałam siły wroga, jego możliwości, nie miałam odpowiedniego do walki wyposażenia. Coś jednak nie pozwoliło mi po prostu uciec. Do dzisiaj nie wiem co spowodowało irracjonalną decyzję o zostaniu. Duma wojownika? Chęć stawienia czoła zagrożeniu by udowodnić sobie swoją wartość? Tlące się gdzieś głęboko w sercu resztki empatii? Wdzięczność? Cokolwiek to było sprawiło, że stanęłam przy wejściu do wioski z krótkim mieczem i w lekkiej tunice. Chaos i krzyki mieszkańców napełniły mnie nostalgią i sprawiły, że przeszedł mnie dreszcz emocji. Czekałam na to co ma nadejść.
Zobaczyłam z oddali zbliżającego się drapieżnika. Przypominał dwunożną potężnie zbudowaną jaszczurkę z rogami. Z jej skóry w wielu miejscach wyrastały ostre kolce. Zamieniłam swoje skrzydła w karabin snajperski i rozpoczęłam ostrzał nieznanego stworzenia. Pierwsze pociski uderzyły go w pierś oraz między oczy. Potwór na chwilę się zatrzymał, po czym wydał z siebie potężny ryk i ruszył szarżując prosto na mnie. Strzelałam dalej mimo przerażenia nieefektywnością tej metody. Wydawało mi się, że przynajmniej 2 pociski przeszyły gardło bestii ale ona nie miała zamiaru się zatrzymać. Chwyciłam miecz i z trudem uskoczyłam przed miażdżącym atakiem ponad dwumetrowej bestii. Zaczął się nierówny pojedynek. Mimo, że udało mi się zadać kilka ran bestia uparcie atakowała dalej jakby nic sobie z tego nie robiła. Zauważyłam, że jej rany się powoli zasklepiają. Raz udało mi się zbliżyć i wbić miecz prosto w pocharatane gardło potwora. Nic to nie dało. W zamian za ten mizerny sukces zostałam uderzona jego górną kończyną zaopatrzoną w grube ostre pazury. Przeleciałam z impetem kilka metrów, na domiar złego natrafiając na ozdobne krzewy, pokryte kolcami co dodatkowo poraniło moją skórę tnąc ją w dziesiątkach miejsc. Traciłam dużo krwi. Ciało odmawiało posłuszeństwa. Przekrwionym wzrokiem widziałam jak wyciąga mój wbity miecz ze swojego gardła. Jego głowa poruszała się w dziwny nienaturalny sposób. Ale się trzymała. Patrzył na mnie z mordem w oczach. Musiałam się podnieść, musiałam zadać chociaż ten jeden cios. Nagle coś rozproszyło potwora. Był to jeden z mieszkańców wioski, który zbliżył się by go zaatakować. Został natychmiast zmieciony jednym ciosem. Nie wiem kim był. Nie wiem skąd wziął odwagę by to zrobić. Wiedziałam tylko, że dał mi szansę, której potrzebowałam. Kilka sekund aby się pozbierać, wstać i przemienić skrzydła w topór. Przeciwnik zaszarżował. Skupiłam całą swoją pozostałą siłę i wolę walki na tym by wymierzyć jeden cios mając nadzieję na dekapitację ledwo trzymającej się głowy. Cios był celny, głowa odleciała. Cielsko jaszczura zwaliło się na mnie, nieszczęśliwie dodatkowo wbijając ostre zadziory w kilka miejsc. Tryskająca zimna krew oblała mnie strumieniem z miejsca gdzie przed chwilą jeszcze sterczała głowa. Leżałam tracąc przytomność podczas gdy krew Gnarla sączyła się do moich otwartych ran. Gdy nastąpiła ciemność myślałam, że mój czas się skończył.
Myliłam się. Obudziłam się w znajomej chacie zabandażowana jak mumia, widziałam wokół mnóstwo małpiatek inkantujących jakieś zaklęcia czy odprawiających rytuały. Po kilku dniach udało mi się wrócić do zdrowia za pomocą ich czarów. Po paru dniach zaczęłam dostrzegać pewne zmiany. Pojawiły się małe białe wypustki wystające z mojej głowy, które z biegiem czasu przekształciły się w pełne, małe rogi. Wzrok mi się trochę polepszył, źrenice przybrały dziwny zwężony kształt. Soczewki moich oczu przez wiele dni mieniły się różnymi kolorami, aż w końcu przybrały jednolitą żółtą barwę. Po pewnym czasie zniknęły ze mnie wszystkie blizny, nawet szrama na nosie spowodowana lata temu przez irytującego kapelusznika. Wyglądało na to, że poprzez kombinację genomu jaszczura, magii leczącej, która przez przypadek wzmocniła działanie krwi i działaniu pasożyta, który zaakceptował nową krew jako moją, zyskałam kilka cech mojego poległego przeciwnika. Oczywiście nie mogłam być pewna jak to dokładnie zadziałało, ale postanowiłam nie zastanawiać się nad tym zbyt długo. Na szczęście obyło się bez kolców i zielonej skóry. Tamte wydarzenia jeszcze bardziej utwierdziły mnie w przekonaniu o słuszności moich racji. Wybrałam konflikt zamiast ucieczki i w nagrodę stałam się potężniejsza niż kiedykolwiek. “By nastąpił rozwój wojna musi trwać.”- Moje motto nabrało dla mnie jeszcze więcej znaczenia.
Po tym jak wydobrzałam postanowiłam opuścić wioskę i powrócić do cywilizacji. Małpiatki w ramach wdzięczności dostarczyły mi prowiant i przydzieliły przewodnika, który relatywnie bezpieczną trasą przez góry miał mnie doprowadzić do zamieszkanych terenów. Dostałam też od nich prezent - zrobioną specjalnie dla mnie białą suknię. Przez lata włóczyłam się po różnych mniejszych miastach i wioskach ukrywając się przed wzrokiem osób pamiętających wojnę. Na prowincjach Krainy Luster widziałam wiele okropności, które przekonały mnie, że ten świat także potrzebuje zmian. Po latach postanowiłam wyjść z cienia i zamieszkać jako pozornie zwykły obywatel w jednym z większych miast. Wciąż trenowałam i uczyłam się. Pieniądze, które zarobiłam, wykonując różne, mniej lub bardziej legalne prace, przeznaczyłam na nowy płytowy pancerz i topór. Czekałam na odpowiedni moment. Nigdy nie zapomniałam o swoim celu. “By nastąpił rozwój wojna musi trwać.”
|
|
|