To jest tylko wersja do druku, aby zobaczyć pełną wersję tematu, kliknij TUTAJ
Po drugiej stronie krzywego zwierciadła...

Archiwum X - Adam

Anonymous - 27 Marzec 2017, 17:24
Temat postu: Adam
„Echo odbijało się od ścian ciasnego pomieszczenia. Nie widziałem za dużo. Tylko światło oślepiało me oczęta.
- Adamie, umieranie nie jest tak straszne, jak brzmi. - usłyszałem majestatyczny głos tuż przy moim lewym uchu.
Warknąłem. Po chwili poczułem dotyk gładkiej dłoni na mym poliku. Mimo, że czułem złość ona opadała. Napełniała mnie melancholia i zadziwiająca pustka. Czułem odprężenie w tak stresującym spotkaniu z kimś, kogo nie znam. Powoli zostawałem obdarowywany pocałunkami na mojej szyi, zaś ja nie mogłem się ruszyć. Nie miałem zamiaru nawet protestować. Zamknąłem martwe powieki czując muśnięcie na dolnej wardze. Kiedy wyciągnąłem dłoń ku osobie, jej... nie było. Zdziwiony otworzyłem oczy. Nie byłem już w ciemnościach, acz na polanie. Wstałem z piasku, otrzepałem się i podążyłem za szumem fal. Ledwo co robiłem kroki. Nogi były zdrętwiałe, a mózg z trudem rozpoznawał otoczenie. Widziałem wodę, zacząłem biec tak szybko jak nigdy wcześniej. Przewracając się o kamień z piasku zrobiła się przepaść. Spadałem. Czułem jak moje ciało traci na ciężkości, a wiatr przeczesywał brązowe włosy. Przymykałem oczy uśmiechając się. Wyciągałem łapska ku górze, z której spadałem. Widziałem tęczę przebijającą się zza liści płaczących wierzb. Coraz wolniej spadałem. Czas powoli zatrzymywał się w tym ja. Ćwierk ptaków powoli zamieniał się w szept:
- Jesteś częścią natury, Adamie.
Tonacja głosu mnie uspokajała. Łza wydostała się z fioletowego oka powoli wzbijając się w górę. Promienie słoneczne świeciły na mój tył. Spadałem na słońce. Było coraz jaśniej, aż oślepłem. Moja skóra zrywała się pod napływem temperatury. Mięso topiło się, a krew zmieniała gęstość na podobieństwo rtęci. Ból narastał, topiłem się, a struny głosowe nie mogły wydobyć żadnego krzyku.
Mrugnąwszy dwa razy zobaczyłem kobietę. Byłem w jej ramionach jako noworodek. Zakryła mnie swoim płaszczem i biegła. Posiadała maskę konia. Szata dziewczyny płonęła, pozostawiała za sobą popiół, zza dziur w ubraniu widziałem goniących ją wojowników, aż nagle... szary obraz wojny za kobietą, która mnie tachała zamieniał się powoli w leśny krajobraz. Kobieta zmieniała swą posturę w neonowe drzewo, a ja kręciłem się wokół mej osi. Widziałem czarne sikorki, radosne jelenie, śmiejące się sarny, wesołe króliczki i tańczące - do akompaniamentu szeleszczących liści - kwiaty. Wszystko zwalniało. Słyszałem powolne stukotanie dzięcioła. Jakby czterech dzięciołów. Może i cały chór dzięciołów. Z każdym stukotem było ich coraz więcej, a rośliny zmieniały swe barwy. Ciecz biegła w moich żyłach flegmatycznie, a szepty stawały się głośniejsze. Ignorowałem to, patrzyłem na falującą florę z uśmiechem na twarzy.
Po godzinach oglądania dzikiego walca zawisł nad moją osobą cień tragedii. Widziałem niebieskie oczy, a te zżerały mą duszę. Silny uścisk wylądował na mojej szyi. Nonszalancko uśmiechnąłem się wydobywając z siebie wszelakie wydzieliny. Czułem narastający niepokój, tego, iż koniec był blisko. Potężny chwyt przeobraził się w motyle objęcie noszące mą postać ku niebiosom. Dławiłem się czerwoną mazią, a leśny obraz migał. Przemieniał się to tego, to owego obłapiając w nowe wizerunki. Traciłem barwy wraz z nowszymi mrugnięciami świata. Od wojennych miast do rozszalałych lasów - każdy błysk niósł inną emocję. Nie czułem szoku, nie czułem ciała, nie czułem czegokolwiek. W pewnym momencie błysk zamienił się w ogień, a otoczenie w mglistą ciemnotę.
Popchnięty w żar przyglądałem się środkowi niczego. Uszy zostały obdarowane dźwiękiem:
- To jest Twa ziemia obiecana.
- Dlaczego umieram?
- Nie może pozostawać duch mój w człowieku na zawsze, gdyż człowiek jest istotą cielesną.
Dłoń oplotła się wokoło mych włosów piano je czesząc. Wskazano palcem w płomienie, wtem zauważyłem polanę.
Chmury burzliwe latały, ptaki wstydliwie gawędziły, liście kapryśnie falowały, a w chen pojawił się tam człowiek. Wysoki, dostojny bacznie szukając czegoś, co materialne szczęście da mu.
- Ty, Adamie - poważny głos zabrzmiał, niczym kościelny dzwon - będziesz tym wiatrem, którego nie widzisz.
Buchnąłem z pretensjami, lecz ten położył łapska na moim czole i kontynuował:
- Będziesz kwiatami mającymi zabawkę. Będziesz ptakami głosząc nowinę. Będziesz liśćmi szeleszczącymi na tle cichego pagórka oraz, Adamie, nie będziesz tym człowiekiem. Będziesz czymś lepszym. Będziesz duszą.
Przyglądałem się jego mętnym, Bożym ślepiom. Zrozumiałem, że miałem odszukać tej ziemi, a także głosić to w mej sztuce. Miałem wątpliwości czy to jest to, czy... ja nadal żyję.
- Do widzenia. - wymamrotałem plując krwią w nicość.
Odwróciwszy się... obudziłem się.

Przerażony wyskoczyłem z łoża rozglądając się po pokoju. Nie ubierając się wybiegłem jak szalony z marmurowego pałacu. Gołe nogi stykały się z świeżą po deszczu trawą, szaty senne brudziły się o błoto. Łza spływała po mym poliku, chciałem wypluć płuca, aczkolwiek biegłem. Biegłem gdzieś daleko. Słońce budziło się do życia oślepiając drogę, nie przestawałem runąć w przód. Runąłem, tak. Runąłem emocjonalnie. Wylądowałem boleśnie na kolanach:
- Chciałbym trochę czasu! Czasu, bo on leczy rany!
Uderzyłem pięścią w udo, po czym błyskawicznie wytarłem łzę. Podniosłem się i biegłem dalej. Ukradkiem oka widziałem polanę, tę ze snu. Uradowany, w łzach, zwolniłem. Wysunąłem łeb zza pień dębu. Zauważyłem nagą kobietę pałającą się po trifolium. Uśmiechniętą i radosną jak nigdy dotąd człowiek, jakiego ujrzałem. Miała oliwkowe oczy, jej poliki rumieniły się niczym nowo narodzone poziomki. Jej ciało było na rys klepsydry, w jakiej piach ciągle lata jak jaskółki nad głowami ludzi. Podglądałem istotę, lekko skrobałem do niewidzialnych, zamurowanych drzwi. Wreszcie zrobiłem spory krok miażdżąc opadłą gałąź. Nieznajoma spłoszyła się dźwięku znikając w obliczu malachitowych krzaków. Złość wypełniła mnie niezmiernie. Rzuciłem się na środek polany rozdzierając krtań.
- Nie mogła mi uciec, nie mogła mi uciec, nie mogła uciec! - nie wierzyłem rozsądkowi.
Toć to była ta ziemia! Tu, z tą kobietą! W szale rozrywałem me odzienie dążąc do skóry. Powiew wiatru opanował mnie. Nie miałem być człowiekiem... nie miałem. Nikogo nie było, aby podać mi dłoń. Przeciągnąłem się do owej gałęzi, po czym zacząłem malować.

Nie wiem ile czasu minęło, nie wiem ile czasu minie. Postanowiłem wrócić. Wziąłem patyk i ruszyłem. Zgarbiony, zniesmaczony własną osobą ale wróciłem. Stukałem do drzwi. Nikt mi nie otworzył. Nikt. Pociągnąłem za klamkę, a drzwi otworzyły się przed moją twarzą. Nie było nikogo, szczere pustki w domu. Usiadłem w fotelu i wyczekiwałem słuchając niecierpliwego zegara.
- Adamie! - donośny krzyk rozpętał chaos w mej głowie. - Ty... Ty... Ty!
Dostałem z całej pary w pysk. W głowie brzmiały echa ,,Gdzież Ty był?'’
- Byłem w raju.
Dostałem jeszcze raz.
- W raju byłem, ojcze. W raju.
- Opuściłeś nas w dzień Twojego rytuału, zawiodłeś rodzinę, a teraz śmiesz mi mówić o jakimś raju!
- Byłem... księciem?
- Byłeś wszystkim. Nadzieją moją i matki, a nawet rodzeństwa. Jako najstarsze ogniwo podarowaliśmy Ci większość naszej uwagi. Miałeś wszystko, byłeś najkreatywniejszym artystą z naszego rodu. Teraz... Teraz Cię wykluczam! Zawiodłeś nas wszystkich!
Dostałem jeszcze raz, byłem szarpany. Rozerwano resztki moich ubrań, wyśmiano z przytupem. Kątem oka widziałem rozpłakaną matkę kiedy byłem katowany przez siostry i ojca. Zamiast krwi wylewały się hektolitry kolorów. Traciłem czerwień oczu, jaskrawą zieleń z włosów, śliwkowe usta zamieniły się w szare odcienie. Śmiałem się w głos wypłakując resztki wody z oczu potokiem. Czołgałem się do drzwi. Nie sądziłem, abym kiedyś zawiódł ojca tak jak w ten dzień. Dostawałem coraz głębsze rany na plecach, wyłem z bólu. Błagałem, prosiłem, wiłem się - nie czuli trwogi, ani współczucia. Resztkami sił przeciągnąłem me cielsko za drzwi.
- Adamie... - poczułem dotyk na kościstym poliku.
- Mamo, wybacz mi. - wymamrotałem.
- Jak długo nam pozostało?
- Wy? Nie macie za dużo czasu.
- Dobrze, nie ma potrzeby wtedy z tym walczyć...
- Jestem dumny - kaszlnąłem. - że rozumiesz.
Pocałowała mnie, wkrótce uciekając do mojego... domu. Wywróciłem się na plecy podążając za nią wzrokiem. Tam gdzie grzech, tam i bogactwo. Tam gdzie błogosławieństwo, tam nędza. Pojawił się najprawdziwszy uśmiech na mej bladej twarzy. Zrozumiałem dlaczego Bóg ukazał się w moim śnie. Bał się siły, jaką kryję w sobie ale i tak doprowadzę się do raju, nawet jeżeli go nie zasługuję! Zmęczony znikałem pod suknią nastającej nocy. Tak oto jak zacząłem żyć jak wiatr, tu, w tym lesie. Później był jeszcze incydent z zabójstwem, rozwinięcie malarstwa, odkrycie moich umiejętności wojennych i tak dalej. Kto by to liczył, dużo rzeczy się działo, ale to taka historia... z ważniejszych dziejów.'’


Zacząłem się rozglądać wokoło. Siedziałem sam jak dureń na kamieniu. Wszystkie zwierzęta pouciekały, a ja zostałem obrabowany. Skoczyłem na nogi przeszukując moje włosy, aż po skrytki w lesie.
- Kurwa mać! - rozwścieczony podniosłem skałę, na której siedziałem i rzuciłem w pobliskie drzewo. - Wracać wy bezczelne gnoje!



Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group