To jest tylko wersja do druku, aby zobaczyć pełną wersję tematu, kliknij TUTAJ
Po drugiej stronie krzywego zwierciadła...

Archiwum X - How to lost all love?

Anonymous - 3 Kwiecień 2011, 13:58
Temat postu: How to lost all love?
She never knows when it’s raining. She only knows when it’s cold…

-Och, jak ja nie cierpię zimna- mruknęła Adele ,maszcząc nos w infantylny sposób. Zaśmiałem się wesoło i objąłem ją lekko, rozkładając nad nami parasol chroniący przed deszczem. Zawsze tak mówiła, a ja zawsze się z niej śmiałem.
-Nie śmiej się! Toż to poważna sprawa!- rzekła oskarżającym tonem, patrząc na mnie z urażonym wyrazem twarzy. Rzadko zdarzał się tydzień, by ta sytuacja nie powtórzyła się co najmniej kilka razy. Przyjaciele zawsze obserwowali nas z zapartym tchem, licząc na jakąś zmianę w tym wydarzeniu, lecz zawsze było tak samo. Nigdy się nie zmieniliśmy.
~*~
-Czy to nie wspaniała wiadomość? Urodzisz dziecko!- pisnęła rozradowana Lorretta, ściskając delikatnie swą przyjaciółkę. Ona siliła się na wesoły uśmiech, jednak wychodził z niego jedynie wyraz twarzy wyrażający zmęczenie życiem. Wszyscy doskonale udawali, że tego nie widzą.
-To chyba weźmiecie ślub, prawda? – powiedział Hugon. Uśmiechnąłem się pobłażliwie sam do siebie biorąc do ust kolejnego chipsa. Oni wciąż nie wiedzieli o wszystkim…
-Kim będą rodzice chrzestni? Jak zamierzacie je nazwać?- dopytywała się Koryntia. Spojrzałem na Adele. Odgarnęła dłonią rude kosmyki kręconych włosów, a drugą trzymała na brzuchu. Opanowana, spokojna. Tak bardzo różniła się od tej zakręconej, pełnej życia, lekkomyślnej dziewczyny, którą poznałem na pierwszym balu u rodziny Rosarium.
-Nie chcemy ślubu, nie spieszymy się.- wyjaśniłem pospiesznie, uśmiechając się przy tym serdecznie- Na razie nic nie ustaliliśmy, przecież dopiero się o tym dowiedzieliśmy.- dodałem po chwili. Spojrzeli na mnie nieco zaskoczeni. Bez problemu dało się to wyczytać z ich oczu, choćby nie wiem jak dobrze to ukrywali. W końcu nie tylko oni będą niezadowoleni, jego sztywni rodzice zaraz po otrzymaniu tej informacji wyrazili dezaprobatę, a potem knuli tylko jak ich ślub złączyć z interesami rodu.
-No tak, w sumie to racja. Lor sama jest już nieźle nakręcona po oświadczynach, więc trochę wyrozumiałości dla niej.- rzekł żartobliwie Markus, a jego narzeczona jedynie trzepnęła go lekko dłonią w głowę, udając przy tym niezwykle urażoną. Zawsze uważałem ich za niezwykle dobraną parę. Uśmiechali się do siebie, wpatrywali z miłością w spojrzeniach, byli tacy poważni , a zarazem umiejący się zabawić i pożartować z samych siebie. Objąłem mocniej w pasie Adele, przyciskając ją do swego boku. Tak bardzo tęskniłem za dziecięcymi latami, kiedy wszyscy byliśmy lekkomyślni i piliśmy bez opamiętania. Westchnąłem cicho, kiedy cała czwórka pogrążyła się w ożywionej rozmowie na temat jej ciąży.
-Nie chcę tego.- szepnęła łamiącym się głosem Adele. Myślałem, że się przesłyszałem albo, że zwyczajnie sobie żartuje. Tak bardzo chciałem, by powróciła do poprzedniego stylu bycia, że z nadzieją przyjąłem drugi wariant, jedynie śmiejąc się cicho i czochrając jej rude loki.
-Głuptasie, pewnie, że chcesz. Zobaczysz, będziemy szczęśliwymi rodzicami.- wyszeptałem do jej ucha, a wtedy zaszlochała. Pierwszy raz od wystawienia diagnozy. Poczułem wtedy, że coraz mniej ją rozumiem, a tym samym z dnia na dzień tracę. Jakby prześlizgiwała się przez moje palce niczym delikatne nici pajęczyny. Najgorsze było to, że jej na to pozwoliłem.
~*~
-Jeremiasz, podejdź tu. –powiedziała cicho. Pospiesznie podszedłem do niej, wypełniony nadmiarem ciekawości. Podała mi do ręki kartkę papieru. Wyprostowałem się. Staranne, a zarazem pospiesznie narysowane linie łączyły się w jedno, niwecząc chaotyczny charakter dzieła. Rysy przedstawiały klif, a na nim młodą dziewczynę. Długie włosy smagane przez wiatr, spokojny wyraz twarzy, rozłożone ręce. Sukienka poddawała się strumieniom powietrza dołączając do tanów. Fale rozbijały się o kamienny klif pieniąc się przy tym niemiłosiernie. Słońce chyliło się ku zachodowi. Zaniemówiłem. Ona jedynie wpatrywała się w dal nieobecnym wzrokiem, przy tym huśtając się na skrzypiącym krześle bujanym. Pochyliłem się, by ucałować ją w policzek, lecz ona wtedy powiedziała:
-Chcę w ten sposób umrzeć.
~*~
-Life is always hard for the Belle of the Boulevard- zanuciłem cicho, rozgrywając na gitarze ostatnie akordy. Adele uśmiechnęła się lekko, wciąż lekko kiwając się w rytm melodii.
-Dlaczego tak bardzo ci zależało, by zagrać to w mojej obecności?- mruknęła w zamyśleniu, nawet nie patrząc w moją stronę. Przyznam, że przyzwyczaiłem się do tego i, co więcej, przestałem odczuwać z tego powodu tak dotkliwy ból. Pogłaskałem ją lekko po policzku wierzchnią stroną dłoni. Jej anielską twarz rozświetlił anielski uśmiech. Co za chory kontrast.
-Chcesz, by to się już skończyło? Masz już tego dosyć, prawda?- powiedziałem, przenosząc dłoń na jej brzuch. Dziecko rozwijało się w jej organizmie, było niezwykle spokojne. Jakby wiedziało, co przeżywa jego matka i nie chciało przysporzyć jej więcej zmartwień.
-Mało powiedziane.- szepnęła z zaszklonymi oczami. Zaczęła szlochać, a przez jej ciało przechodziły delikatne spazmy. Odłożyłem na bok gitarę i porwałem ukochaną w bezpieczne ramiona. Rzewne łzy płynęły strumieniami po jej policzkach, mocząc moją koszulkę. Przytuliłem ją do siebie, gładząc troskliwie po rudych kosmykach. Oparłem delikatnie brodę o jej głowę i zacząłem cicho nucić jej ulubioną piosenkę.
-Jestem beznadziejna.- wyszeptała, kiedy łzy przestały płynąć z jej morskich, dużych oczu.
- Przejdziemy przez to. Wspólnie damy radę. Urodzisz śliczne, zdrowe dziecko. Weźmiemy ślub. Stworzymy idealną rodzinę. Staniesz się taka, jak dawniej- powiedziałem cichym głosem pełnym nadziei. Tak bardzo chciałem uwierzyć w te kilka prostych zdań. Tak bardzo chciałem w tamtej chwili cofnąć czas. Naprawić to we właściwy sposób, by nie przydarzyło nam się żadne nieszczęście. Nigdy.
~*~
-To dziewczynka.- powiedziała słabym, zachrypniętym głosem. Nie wierzyłem oczom, kiedy na nią patrzyłem. Jedno wydarzenie tak bardzo ja odmieniło. Uśmiechała się tak wesoło, serdecznie. Na rękach trzymała nasze maleństwo owinięte cieplutkim kocem. Wydawałoby się, że po porodzie powinna być wykończona, jednak ona tryskała energią. Tak bardzo się cieszyłem, że przynajmniej jedno odmieniło się na dobre. Jest tylko jeszcze jedna rzecz, nad którą musimy popracować.
-Jest taka cicha i spokojna.- wyszeptała, z miłością wpatrując się w śpiące dziecko. Uśmiechnąłem się lekko, delikatnie gładząc je po maleńkiej główce. Wiele nasłuchałem się o uczuciach rodziców po porodzie, ale nigdy nie chciało mi się wierzyć, że człowieka ogarnia taka radość, nieokiełznana, że aż chciało się chodzić po ścianach. Roześmiała się cicho, a ja ją ucałowałem w policzek.
-Jak ją nazwiemy?- spytała się. Wyczułem coraz bardziej rosnącą w niej ekscytację. Imię to ważna rzecz, jego się nigdy nie zmieni. Pozostanie jedno na zawsze. Adele zawsze troszczyła się o najmniejsze drobiazgi, co podchodziło pod perfekcjonizm.
-Tallullah.- zaproponowałem na co ona zareagowała machinalnym skrzywieniem się i zadziornością w spojrzeniu.
-Dobre dla małego dziecka, ale co będzie, jak urośnie? Sugeruje ono infantylność.- oceniła, silnie wpatrując się w dziecko. Nie zaoponowałem. Adele była prawdziwą artystką miejącą dryg do nazw.
- Henrietta. - wyszeptała po chwili namysłu z pełnym namaszczeniem. To było to. Szybko przywdziałem kurtkę i wybiegłem z sali. Chciałem jak najszybciej ‘zalegalizować’ byt naszego słońca. Kiedy zapytała się, gdzie się spieszę to powiedziałem, że to niespodzianka i już mnie nie było. Została sama z dzieckiem w rękach. Miało mnie nie być tylko chwilę, może parę sekund więcej.
Jak wróciłem, wszystkie pozytywne uczucia wyparowały ze mnie niczym woda w upalny dzień.
~*~
Do Jeremy’ego.
Przepraszam, że nic Ci nie powiedziałam. Dowiedziałam się o wszystkim tak nagle, że nie umiałam tego ogarnąć umysłem. Następnie urodziłam dziecko i tylko to zaprzątało moją głowę. Potem było za późno…
To nie jest twoje dziecko. To był absolutnie przypadek, podczas urodzin Lorretty. Byliśmy pijani. My, to znaczy ja i on-Christopher. On o niczym nie wie. Nie chcę, by Hen miała zniszczoną przyszłość, więc proszę- utrzymujmy, że to twoje dziecko.
Nawiasem mówiąc umrę niedługo, zaraz po urodzeniu dziecka. Taka klątwa objęła moją rodzinę wieki temu. Przechodzi ona na każdą kobietę z naszego rodu, a mężczyzn omija. Ona też umrze.
Tak naprawdę, nigdy nie chciałam zajść w ciążę i do biologicznie przeznaczonej mi śmierci żyć z tobą.
Nie mam już nic do ukrycia. Troszcz się o Hen. Poza tym, mam jedną prośbę- znajdź klif z mojego rysunku. Tam opłakuj moją śmierć, lecz nigdy przy ludziach. Zawsze Cię kochałam, nawet w moim długotrwałym stanie otępienia i złowróżbności.
Adele.

Nie sądziłem, że moje ciało jest w stanie wydzielić tyle smutków. Łzy bez przerwy płynęły po mych policzkach, a ja bezsilnie leżałem na kamiennym zboczu klifu. Ilekroć bym nie czytał tego listu i przychodził w miejsce ‘jej śmierci’- przez mój umysł zawsze przewijała się myśl o zamiarach samobójczych. Cierpiałem, niewyobrażalnie cierpiałem. Straciłem najbliższą mi osobę, po której pozostała mi jedynie córka, która biologicznie nie była moja. Zwijałem się na ziemi z wewnętrznego bólu, roniąc łzy w akcie cholernej bezsilności. Nawet jak zaciskałem mocno oczy, wciąż widziałem treść tego krótkiego listu. Idealnie wykaligrafowane litery układające się w słowa będące częścią rozbudowanych zdań. Treść była opracowana w ostatniej chwili, byłem tego absolutnie pewien po zwięzłości i oszczędnych słów, jednak i tak list wyglądał, jakby pisała go całe swoje życie, poprawiając całe dnie literę po literce.
Początkowo nie wierzyłem, że istnieje jakaś klątwa. Robiłem wszystko, co w mojej mocy, by odkryć właściwy powód jej śmierci. Nie mogłem pozwolić na takie niedbalstwo, wybrałem najlepszych lekarzy i diagnostyków. Nic, żadnych śladów. Po prostu- nagłe, ale trwałe zatrzymanie serca.
Powoli, bez pośpiechu wstałem z ziemi. Moje nogi były tak ociężałe, że z trudem stawiałem kroki. Podszedłem do brzegu skalnego. Chwila zagapienia i jestem martwy. Wziąłem głęboki wdech i krzyknąłem najgłośniej jak potrafiłem:
-Kocham Cię, Adele!

~.~
Po tym wydarzeniu już nic nie było takie same, Jeremiasz zmienił się nie do poznania i w nosie miał to, co w liście napisała do niego Adela, czy nawet ostre spojrzenia rodziny. Może nawet trochę próbował zajmować się swoją uroczą córeczką, ale nie wychodziło mu to zbytnio. Prawdę mówiąc nie wychodziło mu to wcale. Parokrotnie zdarzało się, że upuścił ją na podłogę, ale szczęśliwe Hencia miała miarowo silny organizm.
Pewnej nocy spił się tak, jak nikt spić się nie chciał. Przemierzał korytarze swojej rezydencji, co rusz natrafiając na członków swojej rodziny. Zanim trafił do północnej wieży, minął południe, wschód i zachód i jednocześnie swoją matkę, ojca i młodszego braciszka. St. Elmos Fire jest dziedziczne, ale z pewnością nie jest niebezpieczne, no chyba, że nosiciel bardzo się zdenerwuje. Tak było w tym przypadku i najbliższa rodzina Hen miała już nigdy nie drgnąć. Kiedy dotarł do pokoju, ośmioletniej wtedy Henrietty zastał ją w niebieskiej piżamce tak silnie kontrastującej z czerwonymi oczy i jakby nie patrzeć nożem, który trzymała. Takie drobne stworzonko już wtedy było zdolne do jednego silnego pchnięcia w obronie własnej. I tak zakończył się żywot śmietanki rozległego rodu Krzyża, pozostawiając na tym świecie tylko małą dziewczynkę.



Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group