Archiwum X - Powiastka
Anonymous - 30 Lipiec 2011, 19:55 Temat postu: Powiastka
- To takie głupie - wymruczała, kiwając się ze skrzyżowanymi nogami na krześle. Sędziwa kobieta, co wnioskować można po włosach mocno przyprószonych siwizną, uniosła brwi.
- Słucham? - miała miękki, ale srogi głos. Przestawała już znosić wariacje przybranej córeczki.
- To, że tak się miotała od domu, do domu. Myślę, że lepiej byłoby, gdyby została uśmiercona przez tego dziadka. - Rzekła dziewczynka, przez chwilę tkwiąc w bezruchu. Oczy zaszły jej mgiełką, już zaczynała tworzyć w umyśle przepiękną historię. Dziad miał się opamiętać i stokrotnie przepraszać udręczoną duszę, wszyscy inni mieli zanieść się histerycznym śmiechem, a na ustach trupa pojawiłby się błogi wyraz...
- Więc - spojrzała zdziwionym wzrokiem na matkę, z lekkim wyrzutem - Wolałabyś umrzeć, żeby historia była ciekawsza? - kontynuowała z kpiącym uśmiechem Amara, gdyż tak jej było na imię, przypatrując się badawczo Jeanelle.
- Tak - odparła z prostotą, powracając do monotonnego bujania. Amara podniosła się z kanapy, otrzepując suknię w barwie pożółkłej bieli, przydużej i starej.
- To zawsze da się załatwić - prychnęła, odchodząc w miarę prędkim krokiem. Trzasnęły drzwi, na co Zoe wyjrzała za ich próg, zostawiając krzesło. Coś je pchnęło, tym czymś okazał się w końcu kot.
- Ciekawsza, bardziej prawdopodobna. Choć może mniej. Prawda, Amadeuszu? - odezwała się do zwierzęcia, głaszcząc przy tym z zapałem. Amadeusz wymiauczał coś w niezrozumiałej odpowiedzi i wskoczył na kanapę, moszcząc się na meblu wygodnie.
Nastała jesień. Karminowe i złote liście opadały mozolnie na ziemię, przystrajając ją obficie. W ciasnej chatynce tłoczyli się lekarz, młoda kobieta z blond włosami i nieco od niej starszy mężczyzna. On był rudzielcem, miał wystawny garnitur i rozczochraną czuprynę, co pewnie było oznaką zdenerwowania. Doświadczony medyk odbierał poród, godząc się z podejrzliwością na takie warunki. Plan był prosty i niedługo para miała wprowadzić go w życie.
Niemowlę nie płakało rzewnie, domagając się jedzenia, czy matczynej bliskości. Złowieszczo milczało, przymykając zaspane oczęta. Śpieszyło mu się na świat, pragnęło wyrobić się jeszcze przed zimą, na jesień. Młodzieniec odprawił szybko lekarza, wypychając go za drzwi.
- To nie do wyobrażenia, co pan robi? - nie zdołał ofuknąć świeżo upieczonego ojca, wypadłszy na dwór. Siarczyście przeklinając, odszedł.
Kochankowie znaleźli się wreszcie sami. Dziewczyna patrzyła oczarowana na dziecko, po jej policzku spłynęła kryształowa łza. Przez dłuższy moment wahała się, jednak chłopak dostrzegł jej zachowanie. Podniósł z odrazą dziecko, przytulając je do piersi, by następnie owinąć jego ciało szczelnie szmatami i zakrwawionym prześcieradłem.
- Gdzie ten cholerny koszyk? - warknął w kierunku kobiety, która niemal podskoczyła. Drżącym palcem wskazała wiklinowe dzieło, leżące na stole. Upchnął w nim, siląc się na delikatność, córkę. Uniósł głowę, zerkając na ukochaną.
- Jest taka drobna. A co jeśli umrze? - nie była do końca przekonana.
- To już problem mojego ojczulka - prychnął lekceważąco w odpowiedzi rudzielec.
- Nie możemy jej zatrzymać? Przecież nic się nie stanie, jak ją ze sobą zabierzemy, Will - miała nadzieję, że odegna postanowienie od narzeczonego. Był tak uparty.
- Już o tym rozmawialiśmy, Anette! N i e m o ż e m y! Rozumiesz? Nie ma nawet mowy! - Wilhelm pozostawał nieugięty. Tego się zresztą spodziewała.
- Ja... No dobrze.
Kilka godzin później pod drzwi bogatej rezydencji podrzucono wiklinowy koszyk z tajemniczym zawiniątkiem. Ktoś załomotał kołatką, na co przysypiająca pokojówka poderwała się, nieprzytomnie wodząc wzrokiem do okoła. Ziewnęła, ruszając do wejścia. Ponowne pukanie całkowicie ją otrzeźwiło. Nacisnęła klamkę i pchnęła z determinacją drzwi.
- Czego? - rozbiegane spojrzenie nie natrafiło na żadnego zniecierpliwionego człeka, czekającego za progiem. - Hę? - kątem oka dostrzegła coś na ziemi. Schyliła się, zaintrygowana rozgarniając prowizoryczne koce, a raczej coś na ich podobieństwo. Nawet nie zauważyła plam krwi. Pod nimi kryło się jakieś dziecko. Wrzasnęła przeraźliwie, tym samym wybudzając domowników. Podstarzały mężczyzna zszedł z piętra, w pośpiechu narzucając na siebie jakiś wyświechtany strój.
- Co do... Dziecko? - nie dowierzał własnym oczom. Oto najpewniej noworodek spał sobie w najlepsze w koszyku, głuchy na krzyk służącej. - Dziecko? Dziecko! Wilhelm! Gdzie ta cholera? Idź po nią, Annabeth! - rozsadzała go złość. Reszta służby zbiła się w grupkę w kącie salonu, ciekawsko wyglądając na zewnątrz. Rozległy się szepty, ktoś głośno mruknął "Myślicie, że to tej szumowiny, panicza?", "Widziałam go z jakąś wariatką w mieście, całowali się!", w posiadłości aż zawrzało.
Po chwili Annabeth zbiegła ze schodów, dysząca dochodząc do pracodawcy.
- Panie, p-panicza nie ma...
***
- W końcu trafiła do nowych rodziców. Uznali to za dar losu, dopiero później poznali całą historię tej dziewczynki. Dorastała i stawała się coraz... Piękniejsza, tak, piękniejsza. - Amara przerwała, wyłamując palce. Nie chciała urazić Zoe. Tym razem, rzecz jasna.
- Jej ciało rozkładało się i rozkładało, aż malowniczo złożone kości pod naporem czasu kruszyły się nieubłaganie - wtrąciła, na tyle cicho, by kobieta wychwyciła tylko szept. Wiele razy słyszała tę historię i każdej nocy chciała usłyszeć ją ponownie, konstruując własne alternatywne powiastki, kolejna bardziej dziwna i makabryczna od drugiej. Kreatywności miała co nie miara. Amadeusz wylegiwał się na jej kolanach, strzygąc uszami. Poderwał głowę niespokojnie. I Jeanelle poczuła swąd dymu.
Hrabia wpadł w szał. Każdemu powtarzał, iż jeśli ta wieść rozejdzie się po okolicy będą skończeni, nikt nie może dowiedzieć się o takiej hańbie. Wilhelm uciekł. Wysoko postawiony, a teraz wydziedziczony, Lunatyk uciekł, razem z jakąś szurniętą Kapelusznicą, co gorsza dorobili się bękarta. Po czym ów bękart spoczął na barkach nie rodzicielskich, ale dziadzich. Hrabia nie chciał mieć nic wspólnego z takim wnukiem. Planował go zabić, lecz ubiegła go jedna ze służących. Była już stara i nie wadziło jej wywalenie na zbity pysk z rezydencji. Poza tym, wiedziała, że jakieś podstarzałe małżeństwo nade wszystko pragnie dziecka, nie mogąc sobie na nie pozwolić. Mieliby komu przekazać fortunę i kogo pokochać. Na wszelki wypadek służka wetknęła między niemowlęce prześcieradła dziwaczną karteczkę. "Zaopiekujcie się nią i trzymajcie z dala od kapeluszy". Uznali to za żart, jednak mimo to zdecydowali się spełnić prośbę.
W istocie, owo małżeństwo przyjęło noworodka z otwartymi ramionami. Przez długi czas ich dom tętniał radością, niemal euforią i przygarnęli córkę, którą nazwali Jeanelle Fiore, na pamięć prababki pani de Jeyjsi. Życie przemieniło się w istną sielankę, natomiast dziewczynka dorastała.
Na jej szóste urodziny rzekomi rodzice postanowili wyprawić wystawne przyjęcie, bal. Przypadkowo roiło się tam od kapeluszy, najróżniejszych, począwszy od czarnych meloników, beretów, kończąc na cylindrach. Była oczarowana. Państwo de Jeyjsi jakoś zapomniało o przestrzeżeniu służącej, więc nie zwróciło na to większej uwagi. Wiele razy Jeanelle wymyślała, iż podczas balu doszło do jakiejś eksplozji lub tajemniczego morderstwa, które zepsuło całą zabawę, albo rozprzestrzenił się trujący gaz i większość gości padła na miejscu, ale nic takiego się nie wydarzyło. Po godzinie przedstawiono ją obcej dziecięcej śmietance towarzyskiej, również zagubionej i niepewnej, jak ona. Gdy jakieś zlęknione chłopięcie zezłościło ją krytyką jej chodu, spróbowała pomajstrować przy jego cieniu i stworzyła osobliwego stworka o czterech łbach i nienaturalnej długości pazurach. Nastał zamęt. Nikt nie podejrzewał, iż odpowiedzialna za wrzawę mogłaby być panienka, obwiniono piszczącego chłopca, który uciekał w panice przed bestyją.
- Jak mogłeś to zrobić? To był podły żart - strofowali arystokraci uciekiniera. Potwór wystraszył wszystkich, niektórych wpędził we wściekłość, a wszystko sprowadziło się do gwałtownego zakończenia przyjęcia. Nieludzie wynosili się z rezydencji w pośpiechu, nie zważali uwagi na takie błahostki, jak kapelusz, który zsunął się z głowy.
Czarny cylinder odnalazła Zoe. Zabrała go do swojego pokoju i zaczęła przystrajać. Coraz częściej ujawniały się jej wariacje, nie omieszkała obnosić się z nowonabytym kapeluszem i jej rodzina wpadła w złość.
Przebywała samotnie w komnatach, zza ścian słysząc rozhisteryzowane głosy.
- "Trzymajcie z dala od kapeluszy"! Czemu nikt nie uprzedził nas, że to taki zwyrodnialec? Kapelusznik! Musimy znosić pod swoim dachem parszywego szaleńca!
- Dlatego nam go podrzucili, co? To była obraza!
- Ją zniosę, ale jeszcze to coś, co ma na głowie? Widziałeś, co sobie zrobiła? I na dodatek te włosy! Jak ją zobaczą, będą się z nas wyśmiewać po kątach!
Rodziciele oraz służba, nawet niania, którą uznawała za jedyną i prawdziwą przyjaciółkę, wszyscy odnosili się do niej z wyraźną rezerwą i niechęcią. Opiekunka czasem przygarniała ją do siebie w jakimś kącie z dala od ciekawskich spojrzeń i tkwiły tak w uścisku przez chwilę. Jeanelle nie starczało takie pocieszenie, szczególnie, iż potem dziewczyna odpychała ją i rzucała coś ciętego z pogardą i odrazą, malującą się na twarzy, ku ogólnej aprobacie otoczenia, które podejrzewało ją o brak takich zachowań wobec niewydarzonej pannicy w kapleuszu.
Powołano nauczyciela szermierki, żeby stępił jej temperament i przywrócił trzeźwość umysłu w drastyczny sposób, coby nigdy więcej nie ważyła się próbować od tego odchodzić.
Mężczyzna miał jakieś pięćdziesiąt lat, lecz należał do najznamienistszych w swym fachu i posługiwał się bronią nienagannie. Na pierwszej lekcji wetknął jej w rękę dziwacznie wygiętą szablę, z licznymi wgłębieniami. Sam posiadał spory miecz wysadzany rubinami, o lśniącym ostrzu. Pierwej dźgnął ją w pierś, udzielając kilku strzępków instrukcji. Nie rozumiała większości z jego słów. Zaczął wywijać sprawnie orężem w powietrzu.
- Polecono mi, ażebyś się w tym wprawiła - wyrzekł, zadając pchnięcie wyimaginowanemu oprawcy. - Na początek, praktyka - dodał z paskudnym uśmiechem.
Mentor zatracił się w nierównej walce. Pchnięcie, niedbałe sparowanie jej niezdarnego zamachnięcia się, pchnięcie... Już po chwili, trwającej kilka godzin, straciłaby wszystkie kończyny i trzykrotnie umarła, gdyby nie to, że w ostatniej chwili miecz nagle zmieniał kierunek i zadawał jej nieszkodliwe ciosy. Miała pokaźną serię ran dostatecznie płytkich, a jednocześnie dostatecznie głębokich, by nie polec. Przeorane ramiona i nogi, była cała zakrwawiona. Mimo wszystko nie zemdlała, zerkając na ramię. Po podłużnej prędze musiała zostać blizna.
Na jej usta wstąpił szeroki uśmiech.
Nauczyciel zatrzymał się, niemal przebijając jej skórę na szyi. Złapał ją za rękę i poderwał gwałtownie z ziemi po upadku. Zacisnęła zęby, powstrzymując się od krzyku bólu.
- Na dzisiaj koniec. Mam nadzieję, że to cię czegoś nauczy - zrozumiała sens tej absurdalnej potyczki. Miała wyszarpnąć z niej brutalnie kapelusznicze jestestwo, pozostawiając pokorną kukłę, tęskniącą za czymś nieosiągalnym.
Nie nauczyło.
***
- Pali się! - wykrzyknęła Jeanelle, podrywając się z krzesła wraz z wystraszonym kotem.
- Ojciec! - Amara także wstała i wybiegła z biblioteki, kierując się na górę.
- Czekaj! - zawołała za nią dziewczynka, w pośpiechu wysuwając się z pokoju. Amara dobrnęła już do komnaty męża i nie powstrzymała wrzasku. Gdy Jeanelle do niej dołączyła, ujrzała płonące biurko i regały, obok których leżał pan de Jeyjsi. Bez życia. Jego ciało także zaniosło się ogniem.
- Znów majstrowałeś z mocą? Richardzie! Richardzie! Odpowiedz! - ton jego małżonki zrobił się płaczliwy.
Któregoś dnia w rezydencji wybuchł pożar. Mogła mieć wtedy jakieś dziesięć lat, ale któż to wie. W trakcie codziennych bajań z przybraną matką zaniepokoił je dym. Pierwszy spostrzegł się Amadeusz o nadludzkim węchu, zaalarmował je obie.
Mąż Amary zginął na miejscu i za nic nie dało się go odratować. Był już stary, żona wiedziała, iż kres obojga jest bliski, lecz nie mogła przyjąć do siebie tej wiadomości. Cała posiadłość została w dziwny sposób doszczętnie spalona. Pozostały tylko ponure zgliszcza. Służba straciła pracę i miejsce zamieszkania.
- To przez ciebie! Ty przynosisz wiecznie nieszczęście! - raczej były to obwinienia bezpodstawne, jednak Kapeluszniczka i tak zmuszona była odejść. Nie chciała trafić do sierocińca, albo do jakiejś familii zastępczej. Amara wyrzuciła ją razem z kapeluszem, i tyle. Sama wybrała tułaczkę. Przyjęła nowe nazwisko, nie kłopocząc się o poznanie prawdziwego. Co właściwie ci rodzice chcieli z niej zrobić? Słodką panienkę, która żeniąc się z arystokratą powiększy fortunę i wyda na świat dziedzica? Wzdrygnęła się. Nie chciała niczego takiego. A decyzja o jej odejściu wisiała już dużo czasu w powietrzu, z każdym dniem wzmacniając rodzicieli w przekonaniu, że to jedyne i najlepsze wyjście. Wcześniej oboje, a już szczególnie Amara, zdolni byli rzucić się za nią w ogień i postradać życie, by nic nie stało się Zoe. Mieli nadzieję, że jest ich pobratymcem. Nie była, choćby bardzo się o to starali.
Może gdzieś na świecie mieszkali sobie w pałacu jej prawdziwi mama i tata, mieli gromadkę wesołych dzieci i nie przejmowali się tym, iż nawet tuż obok nich stoi pierworodna...
Nieznana prawda była zupełnie inna. Lewe układy Wilhelm'a, nie potrafił zmobilizować się do uczciwego zarobienia na życie i ciężkiej pracy, doprowadziły do tego, że ktoś pokusił się o odebranie mu życia. Zrozpaczona Anette popełniła samobójstwo, nie znajdując żadnego sensu życia. Ich potomkowie, dziewczynka i chłopiec zostali oddani do przytułku, jako iż żadne z rodziców nie miało krewnych chętnych zająć się dwójką sierot. Złośliwość losu, nieprawdaż?
***
- Tylko przez krótki czas! - zapewniła gorliwie, zerkając na jakąś księgę, leżącą na pulpicie. - Naprawdę jesteś czarodziejem? - spytała nieśmiało, przenosząc wzrok na resztę pomieszczenia. Mężczyzna kiwnął głową, przytakując.
- No dobrze, możesz. Sprzątaj, gotuj, w zasadzie rób co chcesz. Wrócę za... Jakiś czas, potem pomoc mi się nie przyda. Ja bym się osiedlił, wiesz? W końcu każdy musi mieć swoje.. Gniazdo.
Wreszcie przyszedł czas na tymczasową stabilizację. Zaciekawiona zwróciła uwagę na pewne ogłoszenie, tyczące się objęcia pieczy nad domem jakiegoś magika. Nie lubiła występować w roli służącej, ale oferta ją intrygowała, poza tym zawsze fascynowała ją między innymi magia. Udała się na podany adres, trafiając do niewielkiego domostwa. Mieszkał tam na oko dwudziestoletni mężczyzna, wraz z białym krukiem Bez Imienia, a w jego chacie roiło się od przeróżnych mikstur, wywarów i trucizn, dziwacznych dzieł literackich i flakoników o absurdalnych nazwach. Poczuła się cudownie, przebywając w takim miejscu. Odpowiadał jej niemal w całości.
- Jesteś... Ten kapelusz. A ja jestem Gabriel, jeśli cię to interesuje. Pewnie raczysz zajmować się moim dobytkiem podczas nieobecności, hm?
- Tak. Zoe Reggie - skłoniła się nieznacznie, zdejmując na moment kapelusz. Wyszczerzyła zęby w sztucznym uśmiechu.
- Mhm. Niech będzie. Ale pamiętaj, że cię znajdę, jeśli zginie stąd choćby skrawek kartki z notatnika lub grafit ołówka. Uprzedzam, że możesz rezydować tu tylko przez krótki czas.
- Tylko przez krótki czas! - odparła zaraz, odrywając wzrok od Gabriela, by popatrzeć na kruka, siadającego mu na ramieniu. - Jest piękny - mruknęła tęsknie.
- Pora na mnie. Góra miesiąc. Tak myślę.
Miała nieograniczony dostęp do magicznych ksiąg, miksturek i nic nie uniemożliwiało jej praktyki. Nie traciła czasu. Z wielką pasją odczytywała kolejne wersy i rozdziały lektur, pilnie się ucząc. Wszystko wychodziło jej coraz lepiej, co wprawiało ją w radość. Przez długi czas kształciła zaklęcia dość nieszkodliwe, służące ułatwianiu sobie życia codziennego. Nie sięgała po klątwy i trucizny, chociaż dopuszczała do siebie myśl, iż coś takiego na pewno jej się przyda. Gdy wyczerpała zasoby grubszej księgi o prostszych czarach, pociągnęło ją do magii czarnej. Biała obfitowała w mniejsze wyzwania i przydatność, toteż nic dziwnego. Do klątw nie była zdolna się posunąć bardziej, niż je poznać i wyćwiczyć. Nauczyła się zarówno rzucania, jak i zdejmowania przekleństw, obstając, że to drugie wyda się w przyszłości dobrą umiejętnością. Aż wreszcie właściciel domu powrócił. Miała pewność, że Gabriel wiedział, co robiła podczas jego nieobecności. Ale cóż, sam pozostawił ją bez stawiania reguł. Postanowiła skorzystać z jego rady. Lecz nie teraz.
***
- Włóczę się tak od mnóstwa czasu, mój drogi świerszczu - dodała jeszcze, spoglądając na stworzenie, leżące na jej kolanie. Podniosła się ociężale, wkładając swój kapelusz. - No cóż, do zobaczenia, świerszczu!
Jej wędrówka prowadziła ją w przeróżne miejsca, aż jej się to znudziło. W końcu każdy musi mieć swoje gniazdo. Przypominała to sobie każdej bezsennej nocy, kiedy wylegiwała się pod gołym niebem, podglądając życie codzienne owadów. Ruda wiewiórka czmychnęła na drzewo i wlazła do dziupli, z piskiem witając się z rodziną.
- Nawet one mają dom - prychnęła chmurnie, przymykając oczy. - Może... Może ja też powinnam? - zapytała sama siebie obojętnym tonem.
|
|
|