Anonymous - 5 Październik 2011, 19:25 Loullie stała chwilkę, oniemiała. Jego... czyn, tak to nazwijmy, był zaskakujący. Nigdy nie posądziłaby go o tracenie kontroli nad sobą, zawsze był opanowany i wiedział czego chce, jednak przy niej zawsze był, albo wzburzony, albo rozbawiony, albo... rozedrgany, gdy dręczyły go jakieś myśli do których nie miała wstępu, przed którymi usilnie się bronił. Chociaż miała tylko szesnaście lat i wygląd dużo młodszy, umysł był na prawdę na poziomie znacznie wyższym, chociaż, jak już wspomniałam wcześniej, często jej zachowanie temu przeczyło, a to tylko dlatego, by ludzie nie czuli się nieswojo przy niej. W końcu kto by się tak nie czuł, gdyby miał przed sobą dziewczynkę o wyglądzie dziesięciolatki, a sposobie myślenia i zachowania o wiele bardziej dojrzałej kobiety? No właśnie.
Gdy ją pocałował, czuła się zaskoczona, ale i... sama nie umiała tego określić. Spełniona? Te słowo nie do końca oddawało zamęt serca, a jednak było dobrym synonimem. Patrzyła na jego twarz, zamyśloną, pogrążoną w bombowej rewolucji. Czuła jego ciężar, gdy opierał się lekko o nią, ciepły oddech muskający policzki i wargi, niespodziewanie łagodne dłonie spoczywające na jej twarzy. Drżał, jakby z wysiłku. Wtedy poddała się swym emocjom, pozwoliła im ujrzeć światło dnia, późnego popołudnia. Skróciła i tak niewielką odległość od ich ust i złożyła na jego wargach delikatny pocałunek, chociaż nieco niepewny, a tak przepełniony uczuciami, że nie można było pomylić ich z niczym innym. Loullie wiedziała, czym jest miłość, braterska, rodzicielska, przyjaźni, koleżeństwa, do zwierząt, natury, świata. Jednak to, co czuła, różniło się diametralnie od wcześniejszych doświadczeń, było gwałtowniejsze, smakowało słońcem, solą, pieprzem, truskawką, pachniało powietrzem, morską bryzą, krwią, dawało przyjemność, ale i bolało. Bardzo bolało, jednak ów ból równoważył się z całą resztą, stawał się akompaniamentem, czymś, co później mogło... przerodzić się w prawdziwą miłość, ponieważ ona nigdy nie była pierwsza. Na początku było zakochanie, zabarwione gwałtowną erupcją pożądania, szczęścia, uwielbienia, jednak zawsze najważniejsze było to, co po niej pozostawało i czy w ogóle coś zostawało. Dopiero, gdy opadnie pierwsza fala zakochania, człowiek jest w stanie stwierdzić, czy jego korzenie splątały się dostatecznie mocno z partnerem, by mieć wrażenie, że nie może bez niego żyć - że ma wręcz tą pewność - że ten ktoś stał się jednością z nim, że chociaż nie ma już tego chaotycznego deszczu, to pozostał spokój, spełnienie, poczucie bezpieczeństwa, ale i chęć pielęgnowania wzrośniętego kwiecia.
Dziewczyna od jakiegoś czasu zauważyła, że jej stosunek do Artemisa się zmieniał, przeradzał w coś nowego, pięknego, jednak przekonała się o tym dopiero wtedy, gdy odeszła i poczęło jej brakować jego osoby, rzadkiego uśmiechu, widoku tych delikatnych zmarszczek, które tworzył się wokół jego oczu, gdy to robił, sugestywnych rad, rozmów, a nawet sarkazmu i ironii, która raniła, chociaż nie tak mocno, bo zaraz potem przychodziło coś nowego, jakaś nić porozumienia.
Nie odwzajemnił jej pocałunku. Czuła, jak stężał. Zadrżała, wiedząc, nie, czując, że nie skończy się to źle, że wycofał się za grube, acz... kruche mury. Przesunął wolno dłonie od jej policzków, przez szyję, kładąc je żelaznym uchwytem na ramionach, by odsunąć ją stanowczo od swego ciała, uczuć, których prawdopodobnie się obawiał, duszy, która była czysta, ale niepewna, od ust, które dopiero co przed chwilą okazały swą pieszczotliwą, łagodną naturę. Odepchnął ją od siebie, odrzucił, jak nic nie wartą rzecz.
Miała ochotę płakać, krzyczeć, uderzyć go, błagać.
Nie zrobiła żadnej z tych rzeczy, za to spojrzała na niego spokojnie, prosto w oczy, niemal przewiercając go. Uśmiech zniknął z jej twarzy, gdy wysłuchiwała szybkich, ostrych słów, które uderzały pierw w jej uszy, a dopiero potem rozdzierały serce i duszę. Zacisnęła kurczowo szczęki. Poczuła pieczenie w oczach, gorycz, żółć podchodzącą do gardła, wstyd, zawód ściskające żołądek, złość, ale i... rezygnację.
Westchnęła. Nie płakała, nie miała zamiaru się nad sobą użalać, chociaż Fowl ewidentnie to czynił. Otworzyła usta, by zaraz je zamknąć i tak kilka razy. Odchrząknęła.
- O nie, Artemisie. Nie oskarżaj mnie o brak rozwagi i bezmyślności, skoro sam nie umiesz poradzić sobie z tym, kim jesteś. Sądzisz, że odepchniesz mnie od siebie, jeżeli będziesz mówił takie rzeczy? Słono się mylisz. Nie wystarczy kogoś zrugać, kryjąc się za ostrością słów, niczym ostatni tchórz i niedowiarek, by zmusić kogoś do nienawiści. Mówisz o moim wieku. Owszem, mam szesnaście lat! Ale co z tego?! Czy to on jest wyznacznikiem tego, jaka jestem? Czy aż tak bardzo mierzi cię fakt, że jestem młodsza? Zapominasz o jednej bardzo ważnej rzeczy, nie jestem tym, za kogo mnie bierzesz. Mówisz, że jestem gorsza? A niby w czym? Bo nie mam dużych piersi, krągłych bioder, smukłej talii, blond włosów? Bo nie zalecam się do mężczyzn, niczym kotka w rui? Sądzisz, że wygląd dojrzałej kobiety jest ważniejszy, od tego, jaki kto ma umysł? A bierz sobie wszystkie kobiety świata, bierz do woli, aż poczujesz, że nic nie ma sensu, bo nie potrafisz docenić tego, co ktoś ci oferuje! Kryj się dalej za tym swoim pancerzem, wyciągaj błędne, pochopne wnioski, a zostaniesz sam! A jednak nie łudź się, że się odczepię. Innych może przegoniłeś, jednak ze mną nie pójdzie ci tak łatwo, bo na tym właśnie polega przyjaźń i miłość! By być przy ukochanej osobie nawet wtedy, gdy odwraca się do ciebie plecami, bo myśli, że wszystkie rozumy świata pojadł! Skrzydła? Tak?! Ale, jak jakaś babka będzie miała zdeformowane, wielkie piersi to już będzie dobrze, hm? Bo to wszakże 'prawdziwa' kobieta! - mówiła szybko, acz wyraźnie, patrząc niezłomnie w oczy Artemisa, wbiła mu w pierś wskazujący palec. - Ty się nie mnie boisz, nie tego, że ktoś coś sobie o tobie pomyśli. Lękasz się samego siebie, boisz się przyjąć do swego serca szczęście, wolisz stracić wszystko niż ryzykować niepewność lub zranienie, czy też kłody, które mogą wpaść ci pod nogi. Jeżeli nie zawalczysz o to, czego pragniesz, nie będziesz miał nic, prócz swego nazwiska, prestiżu i laboratorium. - przybliżyła się do niego, dalej dźgając go palcem w pierś. W tej chwili nie było w niej niczego dziecinnego. Wyzbyła się otoczki trzpiotowatości.Anonymous - 5 Październik 2011, 20:26 Artemis skrzyżował ręce na piersiach czekając na godzinę zero. Wybuch, który miał nastąpić. Nie pomylił się. Przetrawiła informacje, którymi ją obrzucił i przygotowała defensywę mniej więcej w takim czasie, jakiego oczekiwał. Słuchał jej, mową ciała wyraźnie się dystansując. Dłonie formujące blokadę, nieco odchylona do tyłu głowa. Spojrzenia jakimi ją raczył były spojrzeniami posyłanymi z góry. Zachowywał się mniej więcej tak jak rodzic, wysłuchujący lamentu córki nad faktem, że nie dostała nowej lalki, którą sobie wymarzyła i upatrzyła w sklepie.
-Skończyłaś?-spytał zmęczonym tonem, gdy w końcu przestała mówić. Co raz lepiej dystansował się do całej sytuacji. Potrafił dążyć do celu, gdy go obrał, a teraz się na niego decydował. Nie wierzył jej. Nie wierzył by miała w sobie dość masochistycznych skłonności by czepiać się go, gdy konsekwentnie będzie mówił 'nie'. Zastanawiał się tylko, dlaczego z takim uporem chciała brnąć w coś, co nie miało racji bytu? Dlaczego tego nie rozumiała?! Emocje. To one go mierziły. Nie pozwalały zachować zdrowego rozsądku, a to była rzecz, od której Fowl uzależnił się prawie tak, jak od heroiny.
-Nie potrafię sobie radzić z tym kim jestem...-powtórzył po niej, po czym prychnął kpiąco-A kim jestem Loullie? Kim jestem Twoim zdaniem? To właściwie bardzo dobre pytanie, które należy zadać na samym początku. Kogo tak właściwie kochasz? Co o mnie wiesz, poza tym, że jestem bogaty i dużo pracuję?-spytał przyglądając jej się badawczo-Skąd wiesz, że masz o moim charakterze jakiekolwiek pojęcie? Sądzisz, że nie potrafiłbym czegoś lub kogoś udawać, jeśli bym musiał, czy chciał? Sądzisz, że jesteś w stanie przewidzieć jak daleko posunąłbym się dla własnych korzyści? Masz w ogóle jakiekolwiek pojęcie? Nie. Nie masz i nie możesz mieć. Bo jak zwykle nie zadawałaś sobie pytań. Nie kwestionuję Twojego intelektu Lou, kwestionuję Twoje metody. By czegoś się dowiedzieć, trzeba szukać informacji, a Ty poprzestałaś na biernej obserwacji, która w przypadku analizy człowieka jest dość marnym źródłem wiedzy-skrytykował ją, dodatkowo mierząc wzrokiem. Wiedział, że Lou ma jakiś rys jego osoby w swojej głowie. Wiedział jednak także, że nie miała kompletu informacji na jego temat... Raczej strzępki. Sam o to osobiście zadbał.
-Poruszyłaś też kwestię wieku tak? Sądzisz, że mnie mierzi? Nie, nie w tym tkwi problem. Problem tkwi w różnicy mentalności. Przechodzisz teraz coś, co ja zostawiłem za sobą dziesięć lat temu... Myślisz, że jesteś w stanie powstrzymać burzę hormonów, która przegalopuje przez Twoje ciało nie zostawiając na nim suchej nitki? Co więcej, z biologicznego punktu widzenia, Twoja 'miłość' do mnie, nie jest niczym więcej jak właśnie efektem tej burzy. Fakt, że ja już przeszedłem ten żałośnie nieszczęsny okres rozwoju organizmu sprawia, że odwzajemnienie tego chemicznego uczucia jest dla mnie po prostu niemożliwe. Doprawdy nie mogę uwierzyć, że muszę tłumaczyć to komuś, kto potrafił spreparować substancję spowalniającą rozwój ciała...-utrzymywał ton protekcjonalny. Jakby tłumaczył coś wyjątkowo mało pojętnemu studentowi. Uśmiechnął się lekko, rozbawiony jej wypowiedzią. Cóż, podawała mu argumenty jak na tacy, udowadniając, że jednak nic o nim nie wie... A przynajmniej niewiele.
-Zostanę sam? Zostanę? Naprawdę? Sugerujesz w ten sposób, że przez jakikolwiek, jeden, choćby krótki okres w swoim życiu nie byłem sam... Dziwne, skąd ci coś podobnego przyszło do głowy?-prawda. Zawsze był sam. Dzisiaj pojawiła się pierwsza szansa na zmianę tego stanu rzeczy. Może faktycznie, po prostu bał się nieznanego? Może wcale nie chodziło o jej dobro, lecz o obawę? Obawę, że nie podoła. Że nie zdoła jej uszczęśliwić, jednocześnie tracąc jedyną rzecz, którą dotąd posiadał cenną... Własną zdolność do logicznego myślenia. Może miała rację, jednak to nie miało znaczenia. Nie był typem, który poddawał się w dyskusji. Nienawidził porażek na tym polu i teraz już choćby dla samego zwycięstwa w dyspucie, będzie zbijał kolejne wysuwane przez nią argumenty. To, akurat nie było zbyt logiczne.
-Mam zawalczyć o to, czego pragnę?-spytał nagle dostrzegając możliwość, by coś jej zademonstrować. Uśmiechnął się w dość... Niepokojący sposób-Dobrze. Jak sobie życzysz.-szybkim ruchem, złapał ją za ramiona i pchnął na balustradę werandy. Następnie sam przywarł do jej pleców, zaciskając palce jednej ręki na krótkich włosach i uniemożliwiając niemalże poruszanie się. Wsunął kolano pomiędzy jej drobne uda, a wolną ręką zsunął się w dół po jej szyi, drobnych piersiach aż sięgnął okolic, których bez wątpienia do tej pory nikt nie dotykał.
-I jak ci się podoba?-spytał szeptem, ogrzewając skórę na jej szyi ciepłym oddechem, powoli sunąc dłonią po wewnętrznej stronie jej uda, aż znikła pod falbanami krótkiej spódniczki-Podoba ci się jak walczę o to czego pragnę? Czy teraz w końcu rozumiesz?-nie było prawdą, że nie cenił jej jako osoby. Wręcz przeciwnie, tylko to sprawiało, że właściwie chciał ją w jakiś sposób chronić. Inna sprawa, że wyszło całkiem odwrotnie. Niemniej, nie miał wątpliwości, że zrozumie aluzję. Pragnienie. Postrzegał je w innych kategoriach niż ona. Ona pragnęła stabilizacji, spokoju, poczucia związku partnerskiego. On? On postrzegał je jako dodatek do tego, czego pożądał tak naprawdę. Bo, czy wszystkie problemy nie zaczęły się od tego, że ciało Lou, poczęło wyglądać atrakcyjnie, co w połączeniu z przyjaźnią jaką ją darzył, dało efekt iście wybuchowy?Anonymous - 5 Październik 2011, 21:26 Dziewczyna dostrzegała jego postawę, to, jak się dystansował za wszelką cenę. Nie wiedziała, co ją bardziej raniło, jego słowa, czy właśnie ten sposób, w który na nią patrzył: z wyższością, jakby... pogardą. W pewnej chwili czuła, że n na prawdę jej nie chcę, że na prawdę... ma jej dość. Nie była dla niego odpowiednia, była tylko karykaturą kobiety. Co z tego, że jej umysł był dojrzały? Co z tego? Nie miała doświadczenia w stosunku do mężczyzn. Wiedziała wszystko o budowie ciała, o gospodarce hormonalnej, o jego zachowaniach. Manipulowała DNA, tworzyła cuda w swym laboratorium, była inteligentna. Ale CO Z TEGO, pytam się?! Była nikim, obłudnicą zatrzymującą rozwój własnego organizmu dla egoistycznych pobudek. Poniekąd nie była nawet gorsza od złoczyńcy, gdyż ten nie krył się ze swymi zamiarami, tylko robił to, czego chciał w danej chwili. Zabić? Nie ma sprawy! Kraść? okey, bez problemu. Gwałcić? Co to dla mnie! A ona? Kryła się za maską pozorów, niby niewinna, nie zdolna do zrobienia krzywdy, a jednak była kłamczuchą. Nie dziwiła się, że Artemis jej nie chciał. Nie była kobietą. Nie była go godna.
"O nie, tak to nie będzie!" Pomyślała. Wcale nie była gorsza od jakiejś dojrzałej kobiety! Nie była tylko głupiutkim stworzonkiem! Była wiele warta, o wiele więcej, niż sobie myśli! Doprawdy? Szepnął jakiś głosik w jej głowie. Stała cicho, słuchając jego słów. A może... nie była wcale dobra. Może gdyby była lepsza to, to... brat by jej nie opuścił, rodzice by nie odeszli. Co było z nią nie tak?
Piekące łzy zalśniły w dużych oczach Loullie, zmętniały, złoto nie błyszczało już tak pięknie, eliptyczne źrenice nie były już tak jaskrawe. Czuła się tak, jakby uleciało z niej powietrze. Była tylko namiastką tego, czego mógł chcieć Fowl. Nie mogła mu dać nic więcej poza sobą. Mogła oddać mu wszystko, co posiadała, serce, duszę, nawet ciało. A jednak... on tego nie chciała, a jeżeli nawet, to nic z tych pierwszych rzeczy. Była obiektem, nie osobą!
- Nie sil się już tak. Po prostu... Nie wiem, rób to, co uważasz za stosowne. Wytrącaj dalej argumenty z mych ust, mieszaj z błotem, jeżeli ci tak wygodniej. Odcinaj się ode mnie, skoro to ma przynieść ci szczęście. Rób cokolwiek. Kim jesteś? - Spojrzała na niego pustym wzrokiem. - Draniem, tym jesteś. Nie chcesz dać się poznać, a potem masz pretensje, że nikt nie potrafi cię zrozumieć, bo jak to tak? Przecież jesteś taki mądry, taki przebiegły, taki... Kim jesteś? Echem, które nie ma swego miejsca, które wolisz żyć samotnie, b nie widzi tego, albo nie chce widzieć, że ktoś wyciąga do niego rękę, by być przy nim. Kogo kocham? Człowieka. Mężczyznę, lisa skrytego w zaroślach? Co wiem o tobie? Tylko tyle, na ile pozwoliłeś mi zobaczyć. Nie dałeś mi szansy, by cię poznać. Unikasz kontaktu z ludźmi, jak ogień wodę. Czy potrafisz kogoś lub coś udawać? W to nie wątpię. Teraz udajesz, chociaż też mówisz coś, co uważasz za niepodważalną prawdę. Czy szukałam informacji o tobie? Owszem, ale nie jak podstępny cień idący za tobą, za twymi plecami. Szukałam ich w tobie, chciałam byś dał mi je dobrowolnie.
Westchnęła cicho. Miała dość, jednak nie odejdzie. Pierw trzeba doprowadzić to do końca.
Jak to się stało? Jak to się wszystko stało? Przecież było tak dobrze. Dobrze. A przemieniło się w piekło. Walkę dwóch wściekłych psów. W ujadanie. To nie była rozmowa, a batalia o coś, co on chciał odrzucić.
- Mentalność. Powiedz mi, Artemisie, a co ty wiesz o mnie, skoro tak chętnie wygłaszasz swe opinie? Czy ty wiesz coś o moim charakterze? Czy ty w ogóle wiesz, jaki etap w życiu przechodzę? Biologia. Nie wszystko sprowadza się do niej. To nie popęd płciowy mnie pcha, to nie hormony. Wszystko rozgrywa się tu - popukała się w skroń i pierś. - Mów to co uważasz, to nie zmieni mojego stosunku do ciebie. Możesz mnie odrzucić, skoro już ci się znudziłam, skoro przestałam być potrzebna. O ile w ogóle byłam kimś znaczącym. - Zignorowała wzmiankę o zatrzymywaniu rozwoju własnego ciała. Z tego akurat nie musiała się tłumaczyć, nie czuła takiej potrzeby.
Ukryła na jedną chwilę twarz w dłoniach, kręcąc głową. Było w nim tyle zgorzknienia! Pragnęła po prostu go przytulić, dać znać, że ona przy nim będzie, nie ważne, co powie. Nie musi jej kochać. Wystarczy, że zaakceptuje to, że jest, że jest przy nim, że chce dać mu chociaż mentalne wsparcie. Chociaż tyle.
Nagle ton jego głosu się zmienił, stał się niższy, bardziej chropowaty, złowrogi. Gdy na niego spojrzała, nie ujrzała w nich litości. Chciał dać jej nauczkę, wiedziała to. Wiedziała, że zaraz pokaże jej, czego pragnie. A przynajmniej część swych pragnień. Liczyła się z tą ewentualnością. Nie była głupia.
Nim zdążyłaby zareagować, schwycił ją silnie za ramiona. Zabolało. Wiedziała, że na jej delikatnej skórze pozostaną brzydkie ślady. Nie obchodziło ją to. Nie teraz. Serce zabiło gwałtownie, gubiąc rytm, gdy przyparł ją do balustrady werandy. Drewno było gładkie i zimne, wbijało się w brzuch. Zostanie otarcie. Łzy przelały się przez kąciki oczu, spłynęły wolno po policzkach. Zmoczyły fioletową, przykrótką bluzeczkę, pozostawiając na nich ciemniejsze ślady. Słońce skryło się za chmurami. To nie był strach, ale... coś innego. Raczej, determinacja.
Ciepło jego ciała niemal parzyło jej plecy, była świadoma ucisku, rytmu bijącego serca w jego piersi, zapachu, który wdarł się w nozdrza. Palce zacisnęły się na włosach dziewczyny, uniemożliwiając jej ruch. Nie poruszyła się. Stała spokojnie, czekając. Rozsunął jej nogi swym kolanem, którego ciepło podrażniło skórę wewnętrznych ud. Szorstki materiał spodni otarł się o nagie ciało. Dotyk dłoni na swej szyi, kolejna smuga ciepła, natarczywa. Poczuła reakcję swojego ciała, gdy musnął drobne piersi. Sutki stwardniały, cera pokryła się gęsią skórką. Patrzyła przed siebie, obserwując, jak biały ogier zatrzymuje się, strzygąc ciekawie uchem w ich stronę. Uśmiechnęła się przez słone łzy. Drgnęła, mimowolnie zaskoczona, gdy jego palce zetknęły się z wrażliwym organem, naciskając na materiał. Zacisnęła na jedną chwilę szczęki. Zmrużyła złote ślepia. Gorący szept zalał jej szyję oddechem. Było to przyjemne uczucie. Szkoda jedynie, że w takich okolicznościach.
Dłoń Artemisa przemknęła poprzez ścieżkę, którą wyznaczała krzywizna uda, nurkując pod falbanami krótkiej spódnicy. Westchnęła. To wszystko nie miało być tak! Rozgoryczenie ścisnęło ją w piersi. Tu nie chodziło o to, co robił ze swymi dłońmi, ale o to, jak się zachowywał. Odtrącał ją za wszelką cenę, gardził tym, co chciała mu ofiarować dobrowolnie, przemieniał w jakiś żart, nic nie warty gest!
Wysunęła prawą dłoń i schwyciła ją w nadgarstku mężczyzny. Dotyk był delikatny, łagodny. Przesunęła ją bliżej krocza, pozwalając mu dotknąć małej wypukłości. Była nad wyraz spokojna.
- Od początku wiedziałam z czym się to wszystko wiąże. Od początku. Jednak jeżeli chcesz wziąć to, czego pragniesz teraz, tutaj, proszę bardzo, bierz. Bierz wszystko co mam, moje serce, duszę, moje oddanie, przyjaźń, uczcie, ciało. Bierz, mówię! Wszystko to oddałabym dobrowolnie, bez tego teatrzyku! - docisnęła mocniej jego dłoń do swego ciała. Bielizna w tym wrażliwym miejscu była rozgrzana, delikatnie wilgotna. - Skoro jednak pragniesz jedynie mego ciała, nic więcej i to ci dam. Bo w przeciwieństwie do ciebie nie boję się obdarować kogoś tym, co posiadam. Kocham cię nie dla pieniędzy, nie dla sławy, nie dla twojego prestiżu! Kocham cię jako człowieka! Nawet teraz, nawet teraz, gdy starasz się zrobić wszystko, bym cię znienawidziła, bym poczuła do ciebie jedynie obrzydzenie. Możesz mnie po wszystkim wyrzucić, niczym zużytą zabawkę, nic nie warty śmieć. Ale nie do końca jesteś tym, za kogo się teraz podajesz. Masz swoje tajemnice, masz ukrytą twarz. - oparła się o jego plecy. - Bierz wszystko, co mam - szepnęła.Anonymous - 7 Październik 2011, 23:33 Cała sytuacja wymykała się paniczowi Fowl spod kontroli. Nie mógł do rozwiązania problemu wykorzystać praw matematyki, fizyki, czy nawet biologii. Czy w ogóle istniały jakieś prawa i schematy opisujące sposób działania nastoletniej miłości? Cóż, nastoletnia czy nie... Trafne było porównanie jej do gruszki. Każdy wie jak wygląda gruszka, ale czy potrafiłbyś opisać kształt gruszki? Mężczyzna westchnął z rezygnacją. Nie potrafił sobie z tym wszystkim poradzić. Batalia rozgrywała się na polu, które było mu obce i ewidentnie wrogie. Jak miał niby zmagać się z czymś, co nie podlegało żadnej logice? Dla niego cała ta sytuacja była absurdem, bo nie potrafił wymyślić chociażby jednego powodu, dla którego Lou miałaby wybrać go sobie na obiekt uczuć. Może to właśnie dlatego, że nie znała go wcale? Nie wiedziała do czego był zdolny, gdy chciał coś osiągnąć. Nie był pewien, czy cokolwiek z tego co otaczało ich w tej chwili było nagrodą za uczciwą pracę. Cały swój majątek posiadł w sposób szemrany, mówiąc delikatnie. Nie był księciem z bajki. Przypominał raczej złego króla, który zamknął królewnę w wierzy, bo to zaprocentowało.
Słysząc jej słowa przewrócił oczyma z irytacją. To nie miało sensu, bo ona w ogóle nie rozumiała co on do niej mówił. Nie miał przecież pretensji, o to, że go nie znała. Miał pretensje o to, że zachowuje się w sposób nieumotywowany. To było wbrew logice, a Artemis był wrogo nastawiony do wszystkiego, co w jego odczuciu wymykało się wąskim ramom rozsądku.
-Tak unikam kontaktu z ludźmi!-wykrzyknął w końcu zmęczony jej wywodem-Może dlatego, że właśnie taki jestem? Że tak mi wygodnie? Przyszło ci do głowy, że nie chcę nikogo więcej w moim życiu? Że tak mi właśnie dobrze? Nie, nie przyszło Ci bo po co! Żyjesz w bajce, w której każdy pragnie miłości życia i odnajduje ją i żyje długo i szczęśliwie i wiesz co? To nie jest moja bajka! W mojej jestem ja, ja i ja! Odpowiada mi to! Nie zamierzam i nie chcę przerzucać się na 'my'! To niewygodne i niepraktyczne więc po prostu daj już sobie spokój! NIGDY NIE BĘDZIEMY RAZEM-ostatnie słowa wypowiedział powoli i z dużym naciskiem. Same z resztą wymknęły mu się z ust. Nie chodziło o to, że faktycznie tego nie chciał... A może właśnie, o to chodziło przez cały ten czas? Że mimo ciągłego poczucia odtrącenia i osamotnienia, właśnie w takim środowisku czuł się najlepiej? Zawsze martwił się tylko o siebie, dlaczego miałby zwalać sobie na głowę dodatkowy problem? Dawać Dark kolejny argument do szantażu? Z jakiej racji? Dla miłości? Miłości nie można dotknąć, ani poczuć, ani zmierzyć, więc czy w ogóle istnieje? Nie w jego świecie, nie w systemie zer i jedynek. Tutaj istniała chemia, to ona kierowała jego działaniami, ale teraz trochę się jej wystraszył. Nie zamierzał poświęcać całego swego dotychczasowego życia w imię pożądania. Które nota bene, zdążyło osłabnąć. Teraz czuł właściwie wyłącznie przerażenie. Nie chciał by ta sytuacja zaistniała i chciał się jej jak najszybciej pozbyć.
Przyglądał się dziewczynie, które deklamowała podniosłe kwestie, odnosząc wrażenie, że nie ma pojęcia o czym mówi.
-Nie wszystko to biologia?-prychnął pogardliwie-Podchodzisz do sprawy ideologicznie, jak zwykle. No i widzisz? Kolejny powód, dla którego nasz 'związek' byłby totalnym absurdem. Ja nie wierzę w idee. Wierzę w liczby i naukę. Nie przekonasz mnie do istnienia miłości, bo jeśli to nie hormony, to dlaczego dopóki miałaś ciało dziewczynki nie interesowałaś mnie ani trochę? To jasne, że byliśmy blisko, aczkolwiek taka bliskość, zwana powszechnie przyjaźnią też jest uwarunkowana biologicznie. Organizm to sprytne stworzenie i widzi zastosowania praktyczne takiej przyjaźni. Gdy mi smutno, gdy mi źle, etc. etc. Nawet współczucie, empatia... Wszystko to jest warunkowane biologicznie i psychologiczne. Robisz coś dla innych, bo sprawia to, że czujesz się dobrze. Może to nie być efekt świadomego procesu myślowego, ale Twój organizm myśli za Ciebie. Poza tym, gdy pomagasz innym, inni pomagają Tobie tak? Niczego nie robisz dla innych, wszystko co robisz, łącznie z tym cyrkiem, który odstawiasz w tej chwili robisz dla siebie. Idee nie istnieją, jest tylko biologia, chemia i pragmatyzm-chrząknął. Nie pamiętał kiedy ostatnio tyle mówił. Zwykle był typem, który krytykę wyrażał przy pomocy łatwego do zrozumienia systemu gestów. Niektórzy pracownicy je jakoś określali, na przykład, ściągnięcie warg, równało się 'katastrofie'. Uśmiech się prawie nie zdarzał.
Kolejne wydarzenia potoczyły się zaskakująco szybko. Chciał jej pokazać, jak bardzo nie jest gotowa na to, czego się podejmowała. No i nie zaskoczył go fakt, że dalej brnęła w zaparte, choć dostrzegał kryształki łez na jej policzkach. Upór, był cechą która ich łączyła. Nie tylko pozwoliła mu się dotykać, wręcz mu pomogła, choć w pierwszej chwili liczył na to, że gdy zacisnęła mu palce na nadgarstku, zrobiła to by go powstrzymać. Głupia dziewczyna. Westchnął, zabierając dłoń. Uświadomił sobie, że przestała na niego działać. W jakikolwiek sposób. Miał dość, a poza tym... Zdaje się, że był typem lubiącym zdobywać. Jaką zdobyczą była ranna łania?
-Jesteś głupia Lou. Nic jeszcze nie wiesz-podsumował uwalniając ją i odsuwając się z wyraźną niechęcią-Mówisz, że wiesz, z czym to się wiąże, ale to nie prawda. Chcesz znacznie więcej niż tylko seksu i nie byłabyś szczęśliwa, gdybym ofiarował Ci tylko to. Z resztą, co byś zrobiła gdy bym był zboczeńcem? Lubiącym się znęcać, przykuwać do łóżek, parzyć woskiem, czy jakie tam są jeszcze fetysze na świecie. Pozwoliłabyś mi robić z sobą cokolwiek? Jesteś przedmiotem? Godzisz się na to? A gdzie Twój szacunek do samej siebie? Mówisz, że nie jesteś dzieckiem, a jednak nie masz w sobie za grosz kokieterii. Jesteś jak dziewczynka molestowana przez ojca. Łzy płyną po policzkach, ale pozwala mu na wszystko, bo przecież jakże mogłaby odmówić, skoro daje mu to szczęście? Mówisz, że kochasz człowieka. A wiesz jakiego człowieka? Wiesz jak to się stało, że zostałaś Opętańcem? Zabawna historia, widzisz... Celowo uszkodziłem kombinezon Oliwii. Bardzo mało jeszcze wiemy o Anielskiej Klątwie i potrzebowałem obiektu do badań. Którym miała zostać dziewczyna, z którą dwa tygodnie wcześniej spędziłem całkiem przyjemny weekend... Jeśli wiesz co mam na myśli. Zrobiłem to, bo tak mi się opłacało rozumiesz? Wszystko co widzisz wokół siebie, łącznie z balustradą, o którą się opierasz jest wynikiem podobnych zagrywek. Takiego człowieka kochasz. Pytanie brzmi... Dlaczego?-spojrzał na nią nieco mniej gniewnie. Nie rozumiał. Nie zasługiwał na taki afekt i po prostu nie mógł pojąć skali jej zaangażowania. O co tu właściwie chodziło?Anonymous - 8 Październik 2011, 18:27 Nie wszystko można było utrzymać w ryzach, zawsze nadchodził moment, gdy nasze życie wywracało się do góry nogami, by pokazać nam, że nic, co uważaliśmy za uporządkowane, takim nie jest. Lou zawsze wiedziała, że świat to chaotyczna gra, czasami kolorowa, a czasami przerażająco mroczna, niebezpieczna, lub szara, nijaka, pozbawiona konkretnego celu. Dzięki swemu podejściu do tej gry odnajdywała dobre strony każdej sytuacji, dzięki czemu nie wariowała, a parła do przodu, niezłomna. Najważniejsze w tej parodii było to, by umieć podnieść się po ciosie, który na nas spadał, bo inaczej pozostaniemy na ziemi pokonani, złamani bólem i beznadzieją, cisi, krzyczący niemo do nieba o pomoc, które nam jej nie udzieli, gdyż sami nic nie robimy w tym kierunku. Nic nie dzieje się ot tak, o wszystko trzeba walczyć, bez tego stalibyśmy w miejscu. Loullie odetchnęła wolno, puszczając dłoń mężczyzny, który tak bardzo ją ranił. Nie swymi gestami, a słowami. Czyny nie były istotne, bo miały na celu odstraszać, ale jego słowa niosły prawdę, która ją przerażała. Zamrugała powiekami, pozbywając się spod nich parzących łez. Nie płakała z pokory, a ze złości i poczucia porażki, ze smutku, który zatruwał jej serce, z uczucia, które zostało wzgardzone. Dziewczyna wiedziała, że Artemis zawsze opierał się na logice, która przeczyła zjawiskom, których nie można było wyjaśnić za pomocą wzorów, opisu chemicznego, czy biologicznego. Dla niego wszystko, co było pozbawione logiki, nie mogło mieć sensu. W tej materii był ułomny, wybrakowany, pozbawiony złudzeń, marzeń, był wyrafinowany. Wiedziała o tym, a mimo to jej głupie serce nie chciało przestać go kochać. Kochała go już wcześniej, o wiele wcześniej. Była pierw to miłość przyjacielska, potem na miarę braterskiej, jednak z czasem coś się zmieniło, chociaż nie chciała tego dopuścić do siebie. Bo jakże to tak? Miała tylko ciało dziecka, pal licho z umysłem, ale wizualnie była dzieckiem, do tego młodszym o dziesięć lat od niego. Prawdopodobnie nigdy nie powiedziałaby mu o tym, dopóki nie popełnił tego jednego, podstawowego błędu: pocałował ją, dał jej nadzieję, że może jednak wiek nie był dla niego przeszkodą, że może... może. Wszystko na nic! Okazała się głupia, sądząc, że między nimi mogłoby coś zaiskrzyć. Nie między nimi, nie, dopóki on sam nic do niej nie czuł, dopóki on sam...
Zagryzła dolną wargę, oddychając ciężko. Miała ochotę uciec z tego miejsca, zaszyć się w bezpiecznym miejscu, pracować, zatopić się wręcz w nawale prac, zapomnieć o upokorzeniu, którego doznała. Była taka naiwna!
Z drugiej strony pragnęła odwrócić się i przytulić się do niego, uścisnąć mocno, pokazać mu, że nic, co powie nie odtrąci jej do końca. Owszem, zaakceptuje fakt, że została pogardzona, ale mogła z tym żyć. Przecież żyła z gorszymi świadomościami. Przerażało ją, że mogła go utracić całkowicie. Nie musiał z nią być, nie musiał! Gdyby miała taką moc, cofnęłaby to wszystko, nie podeszłaby wtedy do jego fotela, nie zaczęła gadać, jak nakręcona katarynka, odeszłaby w tamtym momencie, unikając całej tej sytuacji. Ale czyż wtedy nie okazałaby się gorszym tchórzem?
Drgnęła, gdy jego głos wzniósł się do krzyku. Zadźwięczało jej w uszach.
Przesunęła dłonią po zmęczonych powiekach. Nie spała od dwóch dni, nie jadła od czterech. Była wykończona, a jednak była gotowa dokończyć tą rozmowę, choćby miała z niej wyjść jeszcze bardziej pokiereszowana na duszy i umyśle. Nie wątpiła, że i sam Fowl odczuje tą rozmowę dotkliwie.
- Dobrze, już dobrze, Artemisie... - westchnęła. - Nie chcesz, dobrze, nie chcesz. Niczego nie zmieniaj. Bądź dalej sobą, bądź dalej... tylko ty. Skoro to cię uszczęśliwia, bądź sam. Odwróć się ode mnie, powiedz, bym sobie poszła, a pójdę i już więcej nie będę cię nękać. Tylko błagam, nie krzycz mi nad uchem. Nie krzycz.
Lou panicznie bała się krzyków. Z tym mogło konkurować jedynie jazda metrem, która była na pierwszym miejscu jej lęków. Krzyk... Przymknęła powieki, czując smak krwi na języku. Z wargi. Za mocno ugryzła. Za mocno.
- Nie będziemy razem. Zrozumiałam. - kiwnęła krótko głową.
Nie miała już sił na kłócenie się z nim. Nie chciała go przekonywać do czegoś, czego nie mógł poczuć, czego nie chciał. To byłoby nie fair wobec niego, byłoby to egoistyczne z jej strony.
Była przerażona i bezgranicznie... smutna. To wszystko nie miało sensu.
- To nie ideologia, przyjacielu, to to co czuję. Dlaczego mam udawać i kłamać, skoro mówię i pisuję wyłącznie to, co siedzi we mnie? Idea, to ona pchała ludzi do postępu, była to wiara w poznanie lepszego. Biedny z ciebie człowiek, skoro zadowalasz się chłodną kalkulacją. Nie będę cię już do niczego przekonywać. Jednak jeżeli nie ma miłości, to dlaczego matka odda życie za swe dziecko? Dlaczego rodzeństwo, pomimo wszelkich kłótni, pójdzie za sobą w ogień? Dlaczego ja, chociaż wiem, że jawnie mnie nie chcesz, nie potrafię zmusić się do tego, by cię nienawidzić? Chociaż mam do tego prawo? To co robię, nie robię dla siebie, gdy pomagam, nie oczekuję wynagrodzenia, pomagam, bo wiem, że komuś będzie lepiej. Cyrk, który odstawiam, nie jest tylko dla mnie, ale i dla ciebie. Dla nas, chociaż nie ma w twoim słowniku tego słowa. - prychnęła. Odsunął się, czuła chłód w miejscach tych, które dotykało jego ciało. Pokręciła głową, zaciskając palce na barierce.
Słuchała jego wywodu w ciszy, obserwując białego ogiera. Wiatr muskał rozgrzane policzki. Uśmiechnęła się. To co mówił, nie zaskoczyło ją aż tak bardzo. Chyba w tej chwili nic by jej nie zdziwiło.
- Czy dla ciebie wszystko sprowadza się do seksu? Nie pragniesz czegoś więcej? Jakiejś stałości, ciepła, poczucia podpory? Niczego więcej? Tylko seks i fetysze? Doprawdy? - odwróciła się w jego stronę, patrząc na niego nieruchomym wzrokiem. - Nie płaczę dlatego, że mnie dotykasz, a dlatego, że mnie odrzucasz. Ale, szczerze mówiąc, w głębi serca chyba o tym wiedziałam. Zadrżała. Odetchnęła głęboko.
- Tak, KOCHAM CIĘ! I CZY CI SIĘ TO PODOBA, CZY NIE, NIE ZMIENISZ TEGO!!! MÓW, CO CHCESZ! Możesz sobie sypiać, z kim chcesz, możesz robić, co chcesz, nie jesteś moją własnością, nie mam zamiaru wytyczać ci ścieżek. Masz własny umysł i jeżeli godzi się to z twoim sumieniem, proszę bardzo. Kombinezon, powiadasz. To chyba wyjaśnia, skąd się on wziął w mojej szafce... - po wybuchu jej ostatnie słowa niemal umilkły. Zawsze wiedziała, że Oliwia nie darzy ją sympatią. Nigdy nie potrafiła dotrzeć to tej kobiety. Patrzyła na nią z wyższością, tajemniczym uśmieszkiem. Robiła wszystko, by uprzykrzyć życie małej Lou. Ale nigdy nie podejrzewałaby jej o aż taką perfidię. Dzień wcześniej przyłapała ją na szperaniu w jej szafce, ale mówiła, że tylko chciała zajrzeć do notatek. Lou nie miała nic przeciwko. Pomasowała palcami skronie.
-Dlaczego cię kocham? Zawiodę cię, ale nie wiem. Nie mam konkretnego powodu, nie kocham cię za nazwisko, ani za twoje osiągnięcia, kocham cię jako jednostkę, osobę, byt, bez konkretnego powodu. Mówią na to bodajże miłość bezwarunkowa? Po prostu cię kocham i wiem, że byłabym gotowa na wiele, by dopomóc ci w twym szczęści. Ale tego nie chcesz, bo jestem tylko dzieckiem, głupią dziewczynką, pozbawioną kokieterii, seksapilu, pięknego ciała. - wzruszyła ramionami. - Bo nie jestem kimś innym. Przykro mi, że nie jestem zbyt dobra dla ciebie. Ale, jak to mówią, są gusta i guściki, a ty już podjąłeś decyzję i uszanuję ją, bo to ma dać ci szczęście i spokój.
Oparła się plecami o balustradę, odchylając głowę do tyłu. Była zmęczona. I nieszczęśliwa. Ale to nic, to nic, bo dzięki temu, że da mu spokój, on będzie szczęśliwy. To dobrze.Anonymous - 15 Październik 2011, 12:34 No właśnie, nie wszystko. Czasami rzeczy wymykały się spod kontroli. Życie okazywało się głęboką, króliczą norą, która wciąga nas co raz głębiej w otchłań szaleństwa, a my, małe Alicje zbyt jesteśmy naiwni i pełni nadziei by oprzeć się pokusie i radzie... 'Zjedz mnie', w której powinno się przecież czaić coś złowieszczego. Jakiś niepokój zaczaja się z tyłu naszej głowy, gdy napój poleca się wypić, a jednak wierni nadziei, że będzie to rozwiązaniem naszych problemów, pozwalamy się wciągać w coraz większe tarapaty. Artemis lubił myśleć, że jest zbyt racjonalny by w ogóle kiedykolwiek pogonić za białym królikiem, jednak dzisiaj właśnie stopniowo przekonywał się, że w którymś momencie swojego życia pozwolił sobie na moment przysnąć pod rozłożystym drzewem i wtedy to zjawił się królik. Tylko, że jego królik nie miał śnieżnego, białego futra, długich uszu i różowego nosa. Miał za to kolorowe, niejako szklane skrzydła, duże złote oczy i niebieskie włosy. Teraz zaś, gdy uświadomił sobie wartość tej istoty próbował ją ocalić, choć jego zabiegi nie przynosiły oczekiwanych rezultatów. Chciałby, by wszystko było tak proste jak matematyka i fizyka. By wszystko obejmowały jakieś zasady, których mógłby się nauczyć i przestrzegać. I choć teoretycznie ludzie też postępowali według jakichś łatwych do przewidzenia schematów, to nie wiedzieć czemu Loullie nie chciała się zmieścić w żaden z nich... A nawet jeżeli, to dlaczego tak wielkie wyrzuty sumienia sprawiało mu osiąganie zamierzonego efektu? W końcu do takiego stanu chciał ją doprowadzić. Do rozpaczy, która miała sprawić, że w końcu od niego odejdzie. Im bliżej jednak znajdował się nieuniknionego, tym mniej tego chciał i tym bardziej się wahał. Jednak czy miał prawo ją teraz przepraszać i wyjaśniać? Czy to nie byłoby nazbyt egoistyczne z jego strony? W końcu to on miał być dym dojrzałym, dorosłym... A wiedział jak się ta bajka skończy. Że nie poszukuje końca tęczy z garnkiem złota po drugiej stronie... Wiedział, że ich pragnienia i cele są zupełnie inne. A jednak nie potrafił pogodzić się z myślą, że coś traci. Coś cennego, czego może nigdy nie odzyskać.
Miał ochotę znów zacząć jej wytykać błędy. To był instynkt z którego pohamowaniem miał problemy. Nie lubił gdy ludzie rzucali na prawo i lewo patetycznymi kwestiami nie mając pojęcia co się za nimi kryje. Przykład z matką i z dzieckiem był wszak idiotyczny i oczywisty. Instynkt macierzyński jest efektem działania estrogenu, wywołuje konieczną opiekuńczość nad słabszym przedstawicielem gatunku, bo ten słabszy przedstawiciel ma być tego gatunku przyszłością. Gdyby matki nie troszczyły się o swoje młode, nie byłoby życia na planecie. Każdy to wiedział i Loullie z pewnością też. Nie wiedzieć czemu rezygnowała jednak z tego logicznego wyjaśnienia na konto mrzonek o miłości, której równie dobrze, mogło nie być. Była mitem. Tyle książek czytało się o... Jednorożcach, albo.. Gnomach i tym podobnych, jednak czy ktoś kiedykolwiek widział gnomy?
Usiadł na jednym z krzeseł i wyciągnął się, wbijając spojrzenie w jej plecy. Słuchał jej pytań próbując dojść do jakichś sensownych wniosków i znaleźć odpowiedź na pytanie, co robić? Co odpowiedzieć?
-Nie mogę pragnąć czegoś w co nie wierzę Lou. Nie wierzę w miłość, nie ma na nią żadnego namacalnego dowodu, ani wiarygodnych źródeł opisujących jej istnienie. W związku z czym, uznaję iż jej nie ma... Jeśli pojawi się kiedyś jakiś sensowny ślad jej istnienia, którego nie będzie można uargumentować biologicznie lub psychologicznie to zweryfikuję swój pogląd. Na razie jednak uważam związki partnerskie za naturalne zjawisko biologiczne, które obserwuje się też w przyrodzie. Człowiek jako istota o silnie rozwiniętych zdolnościach psychoanalitycznych, dorobiła do tego swoją otoczkę, jak niemal do wszystkiego, ale to nie zmienia faktów. -odpowiedział suchym głosem. Mówił co myślał. Tak wierzył jedynie w naukę. Uważał, że to jedyna rzecz w którą warto wierzyć, bo nigdy nie zawodzi. Prawa Wszechświata zawsze działają tak samo. Wystarczy je zrozumieć i stąpa się po pewnym gruncie. Swoją drogą, czy wierzył w ogóle w to, że znajdzie się kogoś, kto będzie pragnął miłości? Mówimy o mężczyznach oczywiście. Zdecydowana większość skupiała się na jednym i nawet jeśli chcieli czegoś poważniejszego, to zwykle tylko dlatego, że było to niemal jednoznaczne ze stałym zaspokajaniem pewnych potrzeb... No i większość mężczyzn tak samo jak kobiet, chciała potomstwa. Choć ostatnimi czasy ta potrzeba zmalała co powodowało stopniowe starzenie się społeczeństwa, ale to już całkiem inna historia. Wróćmy do tej historii.
-Nie, nie tłumaczy, bo Oliwia o tym nie miała pojęcia... Po prostu jest głupia więc pomyliła szafki. Nie pierwszy raz i pewnie nie ostatni-orzekł obojętnie. Głównie dlatego, że poczuł iż Lou obraża jego profesjonalizm.
-Ty naprawdę nie rozumiesz o co my się właściwie kłócimy prawda?-spytał w końcu, zrezygnowany. Liczył bowiem, że do tego momentu, Lou sama dojdzie do odpowiednich wniosków-Tu nie chodzi o to, że ty nie jesteś dość dobra dla mnie. Chodzi o to, że zasługujesz na kogoś lepszego. Kogoś kto będzie w stanie... Odwzajemnić to co czujesz. I tak naprawdę od jakiejś godziny nie pozwalasz mi wyświadczyć sobie przysługi-powiedział z wyraźnym wyrzutem-Czy naprawdę sądzisz, że nie byłoby mi wygodnie po prostu Cię wykorzystać, skoro tak ochoczo proponujesz mi wszystko co posiadasz? Gdybyś była mi całkowicie obojętna prawdopodobnie cała ta sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej i jeśli chodzi o rys scenografii to może powiem enigmatycznie, że twoja rola rozgrywałaby się głównie na stole z rozpostartymi nogami. Mógłbym przecież wykorzystać cię parę razy, a potem zostawić, bo znam siebie i wiem doskonale, że na dłuższą metę związek w moim wykonaniu byłby niemożliwy, a przynajmniej zbyt wymagający w utrzymaniu by miałoby mi się chcieć pożytkować na to energię. Więc proszę Cię, doceń fakt, że nie chcę Cię krzywdzić i pozwalam Ci odejść w stanie nienaruszonym z sercem jedynie popękanym, a nie pokruszonym jakby to wyglądało, gdybyś miała się któregoś dnia obudzić w pustym łóżku i nigdy więcej nie usłyszeć ode mnie ani słowa.-ta przemowa nie do końca tak brzmiała w jego głowie, ale cóż, wyszło, jak wyszło.Anonymous - 15 Październik 2011, 20:54 Loullie oparła dłonie o balustradę, zaciskając na niej długie, szczupłe palce. Patrzyła na nie, zbielałe od nacisku, drżące, chociaż starała się je uspokoić. Nadaremnie. Uśmiechnęła się smutno pod nosem. Słońce... jakby przyblakło, już nie świeciło tak jasno. Gdy uniosła głowę, ujrzała warstwę szarych chmur napływających z północnego - wschodu. Zmrużyła powieki, czując ból w skroniach, gdy starała się wychwycić jasną plamę. Jakie to dziwne, chociaż nie mogła ujrzeć słońca czuła jego oślepiający blask, wciskający się w oczodoły, sprawiające ból. Tak samo było z miłością, chociaż nie mogliśmy jej dotknąć, ona była i dziewczyna dobrze o tym wiedziała, pomimo gorących zapewnień mężczyzny. Miłość nie była tylko zbiorem czynników biologiczno - fizycznych, byłą również sekwencją zbiorów psychicznych, czymś tak wielkim i niezrozumiałym, że ciężko było pojąć to umysłem. Miłość była nie tyle potrzebą, co wiarą. Była również prostolinijna i gdyby wyostrzyć zmysły, ujrzy się ją w wielu miejscach, w wielu osobach. Kwiat, który rozkwitał powoli, pachniał hipnotycznym aromatem, wypełniał jakąś część człowieczeństwa każdego z nas. Była to bliskość i troska, umiejętność dawania i brania. Sprzeczność, ale i harmonia.
Wiatr smagnął dziewczynę po zmoczonych od łez policzkach. Poczuła chłód wciskający się w skórę. Miłość była właśnie jak wiatr, chłód i ciepło, nie mogliśmy ich dostrzec, ale odczuć je już na pewno mogliśmy.
Oderwała zgrabiałe dłonie od drewna, by odwrócić się w stronę mężczyzny, którego kochała, a który - jak twierdził - nie chciał jej miłości dla jej własnego dobra. Pokręciła głową, śmiejąc się głucha, a ów śmiech narastał w jej piersi, by przerodzić się w pełny dźwięk. Spojrzała na Artemisa złotymi oczami, przekrzywiając głowę w prawą stronę. Siedział sobie rozparty na fotelu, wygłaszający mądre frazy, które tak na prawdę o niczym nie świadczyły prócz tego, że to jego lęk pchał go do wypowiadania słów, które były jego tarczą.
Miłość matki do dziecka złym przykładem? A niby dlaczego? Dlaczego coś, co było aż tak namacalne, widoczne, mogło okazać się złym przykładem? W tym przypadku nie chodziło jedynie o hormony, ale i... o coś większego.
- Czy ty nigdy nikogo nie kochałeś, czy na nikim ci nigdy nie zależało, czy nie starałeś się poświęcić dla tej osoby własne szczęście? Czy nie miałeś nigdy kogoś z rodziny, kogo kochałbyś tak bardzo, że dla jej bezpieczeństwa oddałbyś wszystko? Nie? Nie uwierzę w to. Możesz mówić, że nie wierzysz w miłość, że tylko nauka jest ci bliska i wierna, ale tak na prawdę... tak naprawdę jesteś zagubiony. Zagubiłeś się w chaosie nauki, która też się zmienia, którą ciągle poznajemy. Nauka również jest niczym miłość, nie widzisz jej, ale możesz wyciągnąć z niej wnioski, jakieś cele. . . Może wydaję ci się patetyczna, niedojrzała, głupiutka z tymi swoimi ideałami. Może i chcesz mnie chronić przed sobą, przed własnym egoizmem, ale pozwól, że sama osądzę, co jest dla mnie dobre, a co nie. Jeżeli wszystko to miałoby się skończyć po jakimś czasie, najwyraźniej tak musiało być, albo nie starałeś się dostatecznie, by móc coś z tym zrobić. - Podeszła do niego wolnym krokiem, nachyliła się nad nim, by móc zajrzeć mu w oczy. - Tyle straciłam w swoim życiu i jeszcze więcej przyjdzie mi stracić. - Przesunęła delikatnie dłonią po jego bladym policzku, uśmiechała się leciutko. - Wiele cierpień jest przed nami wszystkimi, ale jest to częścią życia. Biedny z ciebie człowiek, Artemisie, smutny, zimny człowiek, który nie dopuszcza do siebie nic, prócz własnego zysku. Kiedyś zatęsknisz za czymś innym, być może znajdziesz kogoś, kto poruszy twoje serce i zrozumiesz, co miałam na myśli. Przypomnisz sobie ten dzień i ... jeżeli nie zrozumiesz, to chociaż dopuścisz to do siebie - odsunęła się od niego na wyciągnięcie ręki.
Na wzmiankę o Oliwii uniosła lewą brew ku górze.
- Ta dziewczyna jest mądrzejsza, niż ci się zdaje. Zapamiętaj sobie, że zraniona kobieta potrafi o wiele więcej zdziałać niedobrego, niż ci się wydaje - przeczesała dłonią błękitną grzywkę.
- Wiesz, jak na razie sama kieruję swoim życiem i sama zdecyduję, kto jest dla mnie lepszy. Ale dobrze - tutaj uniosła ręce do góry - dobrze, nie będę już nic mówiła. Jeżeli się tak przy tym upierasz, nie musisz ze mną być. Mimo to nie zmienisz moich uczuć, czy to biologicznych, czy innych. To jest mój wybór. Będę z nim żyła, jak dawniej.
To wszystko stało się... chaosem. Lou nie miała już sił przekonywać go o czymkolwiek. Wybrał, a więc niech tak będzie. To zmienia wszystko, ale i nic. Przysunęła sobie krzesło i usiadła na przeciw niego.
- Doceniam fakt, że nie chcesz mnie skrzywdzić. Jestem ci za to wdzięczna, za samą twoją chęć. Sądzę, że wystarczy na dzisiaj. Pewnie chcesz odpocząć.
Wstała i podeszła raz jeszcze do niego, złożyła pocałunek na ego prawym policzku, przytulając się na jedną chwilę do niego. - Nie wszystko jest takim, jakim byśmy sobie tego życzyli... - następnie wyprostowała się i ruszyła ku schodkom. Nie miała nadziei, że zechce, by pozostała. Prawdopodobnie straciła kolejną ukochaną osobę. Chyba powinna się zacząć do tego przyzwyczajać. Ale jak można przywyknąć do straty, do samotności? Nie można.Anonymous - 16 Październik 2011, 12:14 Cała panująca sytuacja była dla Artemisa czymś nowym i niespodziewanym. Czuł jak ogarnia go fizyczne zmęczenie, a organizm upomina się o te godziny snu, których odmawiał mu od dłuższego czasu. Wszystko zdawało się trwać całe wieki i tylko zegarek marki Omega zdobiący jego nadgarstek przypominał, że minęło zaledwie kilka godzin. Dwa dni temu, podobny dialog byłby jedynie czystą abstrakcją. Byłby bliski pojęciu zera, czy... nieskończoności. Coś co istnieje jedynie w sferze naszych wyobrażeń, by opisać coś, czego nie można fizycznie dotknąć, jednak co ma swoje należne miejsce w świecie. Ta nagła myśl, to porównanie sprawiło, że mężczyzna na moment wstrzymał oddech. Zero. Czy zero istniało? Nie. Zero było wartością abstrakcyjną, nienamacalną, a jednak wszędzie obecną. Wszędzie w nauce, w matematyce, fizyce, chemii. Istniało, jego obecność była prostym założeniem. Symbolicznym ujęciem czegoś, czego opisać się nie da... Bo przecież niebyt też w pewnym sensie był. Był zaprzeczeniem bytu, ale to nie znaczy, że nie należy go uwzględniać. Tak samo jak nieskończoność. Coś, czego człowiek nie jest w stanie ogarnąć własnym umysłem, ale przecież już od jakiegoś czasu wiadomo, że Wszechświat jest nieskończony... Ba! Że się rozszerza! Jest z każdą chwilą większy i większy. To jedynie przypuszczenie, naukowa teza, bo przecież w żaden sposób nie można tego dokładnie udowodnić, chociażby dlatego, że wszystko to odgrywa się na pewnym poziomie abstrakcji właśnie. Tak więc, skoro nauka dopuszcza abstrakcję. Założenie czegoś, co z logicznego punktu widzenia nie miałoby racji bytu... Coś czego nie można dotknąć ani poczuć... Czy on też nie powinien? Te rozmyślania przebiegły przez jego głowę dość szybko. Analizował kolejne przykłady z każdą chwilą wyraźniej dostrzegając luki w swoim poprzednim sposobie myślenia. Wszystko to przebiegało niemal równolegle z wywodem Loullie, której nie słuchał już, skupiając się jedynie na własnych analizach. Tak, Fowl nawet do najprostszych i najbardziej oczywistych wniosków musiał dochodzić przy pomocy naukowych tez, musiał znaleźć jakieś potwierdzenie. Mógł zmienić zdanie, ale potrzebował solidnych dowodów... Które nagle same podsuwały mu się pod rękę. Nie potrzebna była żadna ingerencja z zewnątrz. Wszystkie odpowiedzi, cały czas znajdowały się w zasięgu ręki. Przez gęstą mgłę myśli przedarł się jeden sygnał, wysłany przez Lou. Dotyk jej ciepłej dłoni i to dziwne przypuszczenie. 'Znajdziesz kogoś kto poruszy Twoje serce'. Nad tym zastanowił się przez chwilę. Zastanawiał się czy potrafił sobie wyobrazić w tej roli kogokolwiek innego niż Lou. Starał się tam umiejscowić własny ideał kobiety, ale... Czy w pogoni za ideałem przypadkiem nie starał się go właśnie odrzucić? Był bardzo bliski powiedzenia czegoś, bo nawet rozchylił w tym celu usta, gdy poczuł jak dziewczyna policzkuje go słowami. 'Ta dziewczyna jest mądrzejsza niż myślisz'. Hm, to był cios poniżej pasa. Artemis ściągnął brwi.
-Przepraszam bardzo, ale czy w ten sposób sugerujesz, że jest mądrzejsza ode mnie? Sugerujesz, że zrobiłem coś na tyle nieudolnie by osoba, o jej ilorazie inteligencji, odkryła moje zamiary i jeszcze była na tyle sprytna, by pod moim nosem uknuć plan odegrania się na tobie i zrobienia czegoś tak oczywistego na tyle subtelnie bym tego nie zauważył? Czy właśnie to starasz się mi powiedzieć?-ton miał niby spokojny, aczkolwiek fakt, że jego długie palce pobielały niemal od siły z jaką zaciskał je na poręczy fotela mógł sugerować, że gotował się ze złości. Jeśli było coś, czego faktycznie nienawidził to właśnie podobne stwierdzenia. Głównie dlatego, że poddawały w wątpliwość jedyną rzecz, którą faktycznie posiadał. Jedyny argument, który wyjaśniał mu dlaczego nie potrafi radzić sobie z innymi. Dlaczego jest zawsze sam i dlaczego nie potrafi sobie radzić z najprostszymi i najbardziej oczywistymi relacjami.
-Gówno mnie obchodzą jej zranione uczucia. Nie ma takiej możliwości, by wiedziała o tym, że kombinezon został uszkodzony. Zadbałem o to osobiście i jeśli sądzisz, że pozwoliłbym na jakiekolwiek niedopatrzenie w kwestii tak istotnej to tylko świadczy o tym jak bardzo mnie nie znasz i tym bardziej absurdalnym czyni te Twoje wielkie wyznania. Kochasz idiotę, który nie dba o to co robi, mimo iż poświęca temu cały swój czas, życie i energię. Musisz być naprawdę żałosna, skoro kochasz kogoś takiego. I wiesz co? Może to będzie trochę obrazoburcze dla Ciebie, ale nie czuję się w ani gramie tak żałosny, smutny, nieudolny i nieszczęśliwy... Może i masz mnie za kogoś, kto sobie butów nie potrafi zawiązać, ale radzę sobie z tym całkiem dobrze więc. Przykro mi, chyba jednak nie jestem osobą, za którą mnie masz.-i pomyśleć, że był tak bliski tego by powiedzieć jej... Cóż, nieważne, skoro i tak w tej chwili nie było na to szansy. Szczerze mówiąc nie przypominał sobie kiedy ostatnio ktoś tak bardzo wyprowadził go z równowagi. W tej chwili nawet Dark miałaby większe szanse na przekonanie go do siebie. Ona przynajmniej doceniała jego intelekt.
-Tak, świetnie, idź już sobie. Powiedz szoferowi dokąd chcesz jechać, zabierze Cię gdzie tylko będziesz sobie życzyła-odpowiedział bardzo oficjalnym tonem. To wszystko nie do końca tak miało wyglądać, ale... Niech ją szlag jasny trafi! Naprawdę niech idzie do diabła, skoro zamierzała mówić o nim takie rzeczy. Oliwia mądrzejsza niż on sądzi! Też coś!Anonymous - 16 Październik 2011, 15:47 Dziewczyna wyraźnie dostrzegała jego zamyślenie. Myśli mężczyzny odbijały się na jego twarzy, w oczach, błyszczały jasno, chaotycznie. Znała ten wyraz, był to ważny moment, gdyż w takich sytuacjach Naukowiec dochodził do jakichś ważnych wniosków. Nie raz już widziała podobne zamyślenie w jego wydaniu, niemal zawsze dotyczyło jakiejś zawikłanej sprawy badawczej, która nie dawała mu spokoju.
Uśmiechnęła się. Gładziła jego policzek, przyglądając się znanym rysom, zapamiętując go całego, chociaż ciężko było przyswoić coś, co się tak dobrze znało. Pokręciła lekko główką. Nie słuchał jej, chociaż była pewna, że jedna rzecz na pewno nim wstrząśnie. Nie czekała zbyt długo na reakcję Artemisa. Odsunęła się i splotła dłonie na drobnych piersiach, patrząc mu głęboko w oczy. Miały piękną barwę, bliską soczystemu szafirowi. Błyszczało w nich oburzenie, chociaż jeszcze sekundę temu dostrzegała miękki blask, jakby się szykował do jakiegoś wyznania. Westchnęła. No tak.
- Nie poddaję w wątpliwość twojego intelektu, Artemisie, ale składam faktu do kupy, a jak widzę, nie o wszystkich wiesz. Jestem pewna, że jak zawsze przygotowałeś się do tej operacji wyśmienicie! Zawsze byłeś dokładny i jak już obrałeś cel, dążyłeś do niego całym sobą, wkładałeś w niego całą swoją energię i zapał. - Głos miała poważny, chociaż nieco ponury. - Tutaj ja popełniłam błąd, chociaż nie odczuwam tego w ten sposób. O ile pamiętasz, albo może nie wziąłeś tego pod uwagę, wtedy ja sprawowałam nadzór nad kombinezonami, które przychodziły z czyszczenia, ponieważ byłam jedną z tych osób, które znały twój projekt niemal od podszewki. Gdy wykryłam wadę w kombinezonie Oliwii,kazałam jej się zgłosić do Działu, gdzie miała dostać nowy przydział na ubiór ochronny! Dzień wcześniej przeprowadziłam z nią ciekawą rozmowę - prychnęła, jakby zamyślona. - Powiedziała wtedy do mnie coś dziwnego: "Na prawdę, nie rozumiem, co ten Artemis w tobie widzi. To nieestetyczne, by traktował ciebie ulgowo. Ale wiesz, w końcu przekonasz się, że wcale nie jest taki kochany, za jakiego go bierzesz" - spojrzała na niego, przekrzywiając głowę. - Nie rozumiałam, o co jej chodzi, ale w jej oczach dostrzegłam ten błysk, który tylko druga kobieta mogła zweryfikować. Nienawidziła mnie, chociaż może to duże słowo. Pałała do mnie taką niechęcią, że nijak nie mogłam zrozumieć jej uczuć względem mnie. Przecież nigdy niczego jej nie zrobiłam, ba!, zawsze ją wspierałam i pomagałam podczas pracy! Ale najwidoczniej nie o to tu chodziło. Byłą czymś zraniona i zdeterminowana. Jesteś inteligentnym człowiekiem, Artemisie, ale o jednym chyba nie wiesz, kobieta zraniona jest wstanie wiele zrobić, byle odpłacić się za swoje krzywdy. Do dzisiaj nie wiem, dlaczego wybrała sobie mnie na swój cel, przecież dla ciebie jestem tylko dzieckiem i, jak myślę, przyjaciółką... - nagle zamilkła, zdając sobie z czegoś sprawę. - Dlatego... ona chciała odegrać się na tobie, ale co niby miała zyskać tym sposobem? - mruczała pod nosem, bardziej do siebie, niż do niego. Splotła dłonie za plecami, zataczając kręgi. Robiła tak zawsze, gdy męczył ją jakiś dylemat. -Mówiłeś jej coś o mnie? - Zapytała ni z gruszki, ni z pietruszki, gdy doszły do niej jego słowa. Zaśmiała się.
- Czy ty myślisz, że obrażam twoją wartość? Czy ty sądzisz, że mam za nic twój intelekt? Zdaję sobie sprawę z twojej inteligencji i zawsze byłam pod jej wrażeniem! Zawsze brałam z ciebie przykład, przykładałam się do tego, co robię, bo chciałam, byś widział, że się staram! Ale masz rację, kocham idiotę, który jest zbyt zapatrzony we własną wartość, by przyznać się do jakiegokolwiek błędu! A błędy popełniasz, bo nie jesteś nieomylny! Jesteś człowiekiem, piekielnie mądrym człowiekiem, ale mimo wszystko błędy popełniasz! - podeszła do niego szybkim krokiem, zaciskając dłonie na jego ramionach. - Jedyne, co jest w tobie smutne i chłodne, to to, że nie chcesz dopuścić do siebie jakichkolwiek uczuć, które zakłóciłyby twoje idealne plany, które mogłyby zburzyć twoją niedostępność. Ale to, że oferuję ci swoje uczucia, nie równa się temu, że miałbyś z czegoś zrezygnować na rzecz 'mrzonek', jak mawiasz. Jedynie zyskałbyś coś więcej, a nic byś nie utracił! Mówisz, że miłości nie można poczuć, dotknąć ani dowieść jej istnienia?! To dziwne, bo ja swoją widzę, czuję, mogę jej dotknąć! - mówiąc to zacisnęła nieco mocniej długie palce na jego ramionach, podkreślając swe słowa.
Odsunęła się, gdy wspomniał o szoferze.
- A w nosie mam twoich szoferów! Sama trafię tam, gdzie zechcę! - Odwróciła się na pięcie i zbiegła po schodach. Poślizgnęła się na żwirowej ścieżce, jednak szybko złapała równowagę i skierowała się w stronę żelaznej bramy. Oby tylko się otworzyła!
Miała już tego wszystkiego dość! Ależ on głupi! Idiota wstrętny! Rozpłakała się, za co nienawidziła siebie jeszcze bardziej. Była słaba! Głupia z tymi swoimi poglądami! Co ona sobie w ogóle myślała?! Że on odwzajemni jej uczucia?! Ani dlaczego?!
Złapała za metalowe kraty, pochylając głowę. Oddychała z trudem, wściekła, smutna...
- Otwórzcie się, błagam, twórzcie się...! - płakała.Anonymous - 29 Październik 2011, 20:29 Tak. To dość zabawne z jaką łatwością można zrujnować pewien moment. Bo widzicie, być może gdyby Artemis zdążył wykrztusić z siebie jakieś wyznanie, czy deklarację uczuć, nie przejąłby się tak bardzo tym co Lou powiedziała na temat Oliwii i jej mądrości. Byłby zbyt zaaferowany całą sytuacją, w której po raz pierwszy od bardzo dawna podzieliłby się z kimś własnymi uczuciami, w sposób otwarty i z całą pewnością byłby bardzo dumny z podobnego dokonania. Bo przecież Fowl wcale nie chciał być tak introwertyczny. To było upierdliwe i męczące, a jednak nie potrafił się przełamać. Trudno powiedzieć, czy wynikało to z ogólnego braku zaufania do wszystkich wkoło, czy może cierpiał na jakiś specyficzny rodzaj autyzmu, który to umożliwiał mu bardziej wnikliwe dostrzeganie świata, ale utrudniał kontakty z innymi? W sumie, nigdy go pod tym kątem nie zbadano, ale on wielokrotnie właśnie coś podobnego u siebie podejrzewał. Tyle tylko, że introspekcja nigdy nie jest tak skuteczna jakby się tego chciało. Tak więc, zarówno Lou jak i Artemis stracili szansę na jakiś rodzaj przełomu z powodu jakiejś głupiej dziewczyny. Bywa, choć może właśnie tak miało się zdarzyć? Może to nie byłby odpowiedni moment na ten przełom? Cóż, tego się już nie dowiemy.
Białowłosy był wyraźnie rozjuszony. Oczywiście, w jego przypadku objawiało się to jedynie lekkim ściągnięciem brwi, bo jakaś bardziej ewidentna forma wyrazu emocji mogłaby oznaczać, że ma atak serca.
-Co chcesz mi powiedzieć mówiąc, że 'nie o wszystkim wiem?'-spytał już na dobre na nią obrażony. Jak ona w ogóle mogła mówić takie rzeczy? To było jego laboratorium, wiedział o wszystkim co się w nim dzieje do licha. Myślała, że jak ją niby znalazł?! Wiedział gdzie jego ludzie chodzą, śpią, z kim się spotykają... Nie pozwalał sobie na żadne niedopatrzenia i Loullie musiała o tym wiedzieć.
-Lou naprawdę masz mnie za idiotę? Wiedziałem, że to ty jesteś odpowiedzialna za kombinezony, wiedziałem, że to zgłosisz i dlatego też, właśnie ten nowy również został przeze mnie uszkodzony.-o konwersacji jaką przeprowadziły owszem, nie wiedział, ale uznał ją za nieistotną. Bynajmniej nie dlatego, że ignorował rolę kobiecej wściekłości. Potarł zmęczone skronie i spojrzał na nią z cieniem politowania, gdy spytała go, czy rozmawiał o niej z Oliwią.
-Nie-odpowiedział spokojnie-A poza tym, mój drogi Sherlocku zapominasz o pewnym ważnym szczególe. By Oliwia mogła się na tobie, czy na mnie odegrać, z premedytacją umieszczając ten kostium w twojej szafce, musiałaby wiedzieć, że jest uszkodzony, a takiej opcji nie było, bo ten który zgłosiłaś został zniszczony. Jak to wytłumaczysz detektywie?-prychnął cicho. Nadal nie wiedział jak kostium Oliwii znalazł się w szafce Lou, ale teoria niebieskowłosej po prostu nie trzymała się kupy.
-Oczywiście, że popełniam błędy! Na przykład ściągnięcie ciebie tutaj! Dziękuję za wytknięcie tego faktu!-krzyknął podnosząc się z krzesła. Tak. Cała ta rozmowa była jedną wielką porażką. Potrafił to przyznać. To wszystko nie tak miało wyglądać, a on już sam nie wiedział co zrobić. Nie chciał pozbywać się jej z MORII. Z drugiej strony zdawał sobie sprawę, że mogłaby przestać być tak wydajną, skoro tak brutalnie ją odtrącił. Niech ją szlag.
Nie odezwał się gdy znów wrócili do rozmów o miłości. Przez chwilę może chciał coś od siebie dodać, ale zmienił zdanie i po prostu przygryzł dolną wargę. Potem patrzył jak energicznie odchodzi i mimowolnie uśmiechnął się, gdy zobaczył jak traci równowagę na żwirowej ścieżce. Gonić ją? Nie, to nie w jego stylu. Zdecydowanie poniżej jego tendencji, ale... Ruszył za nią powolnym krokiem. Potem chwilę patrzył jak walczy z bramą, aż w końcu westchnął.
-Jest automatyczna-krzyknął i wcisnął przycisk pilota. Wrota otworzyły się na oścież przed dziewczyną i cóż... Tylko od niej zależało, czy odejdzie. Nie zamierzał jej już dłużej powstrzymywać. To nie miało sensu.Anonymous - 30 Październik 2011, 17:32 Dziewczyna w żaden sposób nie skomentowała ani jego słów, ani zachowania, które wybuchło na miarę erupcji wulkanu. A jednak posiadał w swym chłodnym, zamkniętym sercu jakieś uczucia! Szkoda tylko, że zazwyczaj te negatywne, bo pozytywnych nijak nie potrafił okazać tak, jak gniewu i zacietrzewienia! Ach, ten Artemis!
Przyglądała mu się wielkimi oczyma, mrużąc nieznacznie blade powieki, okraszone długimi rzęsami. Uśmiechnęła się delikatnie, niemal z rezygnacją. Skinęła jedynie głową, jakby przyznając mu rację, jednakże w rzeczywistości było inaczej. Po prostu nie znajdowała słów, nie miała bladego pojęcia, co robić, co powiedzieć, jak załagodzić całą tą absurdalną sytuację. Do tego, jak mógł się wściec aż tak bardzo na wzmiankę o tej nieznośnej Oliwii? Dlaczego przejął się nią bardziej, niż tym, co ona miała mu do powiedzenia. Nie potrafiła tego rozgryźć, jednak stawiała w głębi duszy na urażoną dumę, która nie zniesie żadnej krytyki wobec niej. Przecież to oszczerstwo jego ciężkiej, przemyślanej pracy, planu! Zawsze dążył do perfekcji maniaka, był dokładny, jego pomysły wielkie!
- Jesteś idiotą - mruknęła pod nosem, spuściła na jedną chwilę wzrok, by odejść.
Stała przed tą głupią, automatyczną bramą, zaciskając na metalowych prętach długie, blade palce. Łzy spływały po jej policzkach, mimo to nie zwracała na nie uwagi. Nie chciała, były oznaką jej poniżenia i słabości, których zawsze się wstydziła. Powiedział, że błędem było sprowadzać ją do jego posiadłości... Już żałował. Myśl ta byłą niczym uderzenie obuchem. Załkała w głębi piersi. Usłyszała kroki. W jej głupim, młodym sercu, zrodziła się nadzieją, że podejdzie, przeprosi, albo chociaż powie, by pozostała. Byłą taka naiwna!
-To je otwórz! - wykrzyknęła, kopiąc nic niewinną bramę.
Zachowywała się absurdalnie i nawet sama Lou zdawała sobie z tego sprawę. Zagryzła dolną wargę, czując metaliczny posmak na języku. Skrzywiła się. Odskoczyła do tyłu, gdy wrota nieszczęsnej bramy poczęły się otwierać. Walczyła sama ze sobą, by się nie obejrzeć. Dzielnie przecisnęła się przez twór, który umożliwił jej wydostanie się z posesji naukowca, nim się całą otwarła. Przebiegła kilka kroków i zatrzymała się, zaciskając dłonie w piątki. Drżała. Zamknęła powieki, przełykając ciężko ślinę. Nie, nie wróci tam! Artemis jej już tam nie chce, powiedział, że to błąd, że to na nic, że jej nie chce, że może mieć każdą, że jest głupia, z tymi swoimi poglądami. Wykrzywiła lekko szyję, by zerknąć przez ramię, stał tam, pan i władca. Prychnęła, połykając łzy.
Zaczęła biec, mięśnie nóg drżały, czuła się tak, jakby miała zaraz upaść. I tak też się stało. Ból eksplodował w prawej ręce. Krzyknęła cichutko, łkając. Upadając, wyciągnęła przed siebie ręce, cały ciężar przyjęła ta prawa. Rozległ się cichy, złowróżbny trzask przeciążonej kości. Skuliła się na liściastym, pokrytym badylami podłożu.
- Jak boli... - wyjęczała. Oparła czoło o ziemię, oddychając z trudem. Lou zawsze byłą mało odporna na ból, wrażliwa na każdy silniejszy dotyk, delikatna, dlatego też wiedziała, że siniaki będzie miała po spotkaniu z dłońmi Artemisa, gdy zacisnął je niefortunnie na jej ciele. A teraz to. Serce waliło w piersi dziewczyny. Poczuła ciepło, które zaczęło spływać wzdłuż uda. Co? Uniosła się na drżących kolanach i zerknęła między uda. Krzyknęła raz jeszcze, przerażona. Krew! Skąd się wzięła! Krew?!
Beznadziejna sytuacja, skala upokorzenie dotknęła dna. Wstała, jęcząc. Ból ręki nie pozwalał jej na swobodny ruch. Dobrze, że Artemis jej nie widzi, że jest za zakrętem. Ruszyła wolno przed siebie.Anonymous - 31 Październik 2011, 12:41 Wszystko to wydało się Artemisowi niezwykle dramatyczne. Tym samym, zupełnie sprzeczne z jego sposobem postrzegania samego siebie. Nie znosił tych wszystkich podniosłych scen. Tych płaczów i miłosnych wyznań. Nie odnajdywał się zupełnie w zawiłym labiryncie rozmów, które dotyczyły czegoś więcej niż pogoda, czy statystyki i wyniki badań. Nie potrafił tym samym nawiązać z nikim normalnej relacji, czego Lou mogła w tej chwili, bardzo dotkliwie doświadczyć. Nie chodziło rzecz jasna o to, że mu na niej nie zależało. Wręcz przeciwnie. Cały kłopot w tym, że on inaczej, po prostu nie umiał. Dziwne było jedynie to, że Loullie, która tak bardzo zarzekała się, że go zna i że wie o nim wszystko nie potrafiła przewidzieć takiej, a nie innej jego reakcji. Przecież wszelkie obrazy jego intelektu kończyły się podobnie. No, zwykle wszystko odbywało się bardziej cywilizowanie, a tym razem został już wcześniej dość solidnie wyprowadzony z równowagi, ale ogólnie rzecz biorąc każda próba zasugerowania mu niekompetencji kończyła się zwykle bezlitosnym miażdżeniem przeciwnika lawiną argumentów udowadniających mu jego głupotę. Można więc nawet powiedzieć, że w tym wypadku zachował się wyjątkowo łagodnie.
-A ty jesteś alfą i omegą-odparł na jej cichy pomruk. Trudno było przy tym nie wyczuć ironii przebrzmiewającej w jego zimnym głosie. Jakby nie patrzeć, Loullie w całej tej konwersacji nie raz zachowywała się gorzej niż on. Bo przecież miała odwagę i czelność sypać jak z rękawa psychoanalizami, tak jakby miała zielone pojęcie tym jaki on jest w rzeczywistości! A przecież wiedziała o nim tak niewiele! Owszem, on nie pozostawał jej dłużny, ale tutaj sytuacja była nieco inna, bo jakby nie patrzeć miał prawo chwalić się większym życiowym doświadczeniem i miał do czynienia ze zdecydowanie większą ilością różnych ludzi. No i ogólnie on uważał, że jemu wolno się wymądrzać, ale całej reszcie świata już nie za bardzo.
Mimo tego obrzydzenia jakie czuł do siebie, do niej i do całej tej, niemal dantyjskiej, sceny, uznał, że dobrze będzie upewnić się, czy dziewczyna w ogóle trafi do domu. Jakby nie patrzeć, jego rezydencja znajdowała się dość daleko, poza granicami miasta. Gdy więc tak ruszyła pędem przed siebie, sam ruszył za nią powolnym krokiem. Zaraz z resztą usłyszał charakterystyczny łoskot i cichy chrzęst. Coś się złamało, ale był przekonany, że poszła jakaś gałąź. Wyszedł więc zza zakrętu zupełnie nieprzejęty, zdystansowany i uspokojony (miał niesamowitą zdolność szybkiego uspokajania się) gdy dostrzegł dziewczynę rozłożoną na ziemi.
-Loullie!-krzyknął i cały spokój szlag trafił-I kto tu jest idiotą-mruknął pod nosem, podbiegając do niej. Szybko wybrał numer do szofera, któremu kazał czym prędzej podjechać. Następnie podniósł dziewczynę i wpakował się z nią do auta... Wewnętrznie załamany faktem, że ubrudzi krwią tapicerkę. Tak, z całą pewnością wszyscy spodziewali się heroicznego niesienia jej do posiadłości, ale niestety ramiona panicza Fowla mogłyby nie znieść podobnego obciążenia na tak 'wielkim' dystansie. Z resztą, żaden był z niego heros, więc też nadmiernej heroiczności nie należało od niego oczekiwać. Poprosił szofera o pomoc w przeniesieniu jej do domu i ułożył ją na kanapie.
-Zaraz podam Ci coś przeciwbólowego-zapewnił, gdy głos przestał mu drżeć. Był przyzwyczajony zarówno do widoku krwi jak i łamanych kości, a tu złamanie było zamknięte więc i tak nie było najgorzej. Był w końcu lekarzem. Jedyna różnica była taka, że chodziło o Loullie! Loullie! Starał się zachować spokój i szło mu to nawet całkiem nieźle. Gdy służąca przyniosła apteczkę wyjął z niej szybko strzykawkę i środek przeciwbólowy, który wstrzyknął jej bez zawahania do żyły. Sprawnie założył też prowizoryczne opatrunki i usztywnił złamaną rękę.
-Bandaże się skończyły...-stwierdził, gdy już skończył i zajmował się wycieraniem krwi dziewczyny, którą poplamił sobie ręce i koszulę.
-Będę musiał po nie pojechać... Jakbyś czegoś potrzebowała, to Megan i Edgar są do Twojej dyspozycji. Biorę ze sobą telefon, mogą zadzwonić, gdyby coś się stało. Środek, który Ci podałem powinien za chwilę zacząć działać, spróbuj się w tym czasie przespać i odpocząć.-uśmiechnął się lekko-Gorsza z Ciebie niż ze mnie niezdara... A sądziłem, że to niemożliwe-pogłaskał ją po policzku i pochylił, jakby chciał złożyć pocałunek na jej czole, jednak bardzo szybko cofnął się i zrezygnował. Odchrząknął nerwowo.
-Zaraz wrócę-i z tymi słowami, opuścił rezydencję.
[zt, najgorszy post wszechczasów]Anonymous - 2 Listopad 2011, 14:06 Wszystko to, co się wydarzyło po 'wyjściu' z domostwa Fowla upokorzyło dziewczynę jeszcze bardziej, chociaż sądziła, że nie może poczuć się gorzej. Myliła się.
Gdy upadła niefortunnie, czuła, jak okrutny ból zalewa jej rękę, pnie się po przedramieniu, drży w każdym mięśniu, chwytał za serce, zmuszając je do szybkiego, ciężkiego bicia. Łzy napłynęły do i tak wilgotnych oczu, zapiekły niemiłosiernie, paląc niczym kwas. Udo drżało z wysiłku. Z początku dziewczę myślało, że dopadł ją cykl menstruacyjny i po dłuższym czasie, gdy noga poczęła odmawiać jej posłuszeństwa po wstaniu, zorientowała się, że w istocie ostry badyl wbił się w wnętrze uda. Jęknęła głucho, z rezygnacją. Nie mogła uwierzyć, że koło fortuny aż tak się od niej odwróciło! Przecież jeszcze kilka godzin temu była całkiem szczęśliwa, samotna, stęskniona, ale w ten dziecięcy sposób szczęśliwa, a potem niczym piorun z jasnego nieba, dopadła ją gorzka rzeczywistość dorosłych, problemów i spraw sercowych, poczucia beznadziei i braku możliwości zrobienia czegokolwiek produktywnego, co stłukło kolorowe, różowe szkiełka, przez które patrzyła na świat w ciągu ostatnich 16 lat. Zapłakała żałośnie. Nie czuła się dobrze, kręciło jej się w głowie, ręka nie była zdatna do użytku, miała mętlik wśród swych dotychczas poukładanych myśli, smak porażki na języku i serce, które krwawiło przezroczystą melancholią. Nie czuła się sobą.
Zrobiła zaledwie dwa kroczki, gdy słabość odebrała jej czucie w nogach. Osunęła się na kolana. Nie chciała wołać Artemisa, nie chciała go niepokoić, ani pokazywać, że miał rację, że ... Nie była dobrą partią dla tego dojrzałego mężczyzny, jakim był on sam. Lou wiedziała również, że się myliła, widziała to wyraźnie. Jakim prawem twierdziła, że go zna? Jakim prawem domagała się jego uczuć? Nic o nim nie wiedziała, nie wiedziała również, kim był, jaki był, chociaż chciała myśleć inaczej. Wszystko to potoczyło się nie tak, jakby tego pragnęła, ale, o zgrozo, zdała sobie sprawę, że nic nigdy nie idzie po myśli człowieka, nic, na swej drodze można było jedynie zauważyć kłody, dziury, przeszkody, cienie. Dlaczego nie dostrzegała tego wcześniej? Ale jak mogła to zrobić? Nie chciała zatracić tego jasnego postrzegania świata! Nie mogła przecież być, jak wszyscy na około, musiała być chociaż jedna osoba, która dostrzegała światło wśród ciemności!
Lou nie usłyszała kroków pana Fowla, dopóki do jej uszu nie doszedł jego krzyk. Ukryła twarz w ramieniu, w tej zdrowej ręce, chcąc ukryć swą rozpacz. Słowa, które wypowiadał, nie pomagały.
- Oboje jesteśmy idiotami - mruknęła niewyraźnie, łykając łzy bólu i upokorzenia. Drżała na całym ciele, nie chciała krzyczeć, co przychodziło jej z trudem. Nigdy nie byłą wytrzymała, taka słaba sierotka Marysia, miernota, która jedyne co potrafiła, to uczyć się.
Gdy wątłe ramiona Artemisa wsunęły się pod jej ciało, by ją unieść, krzyknęła bezsilnie, ponieważ naruszył dłoń. Wtuliła twarz w jego szyję, oddychając szybko. Gdy podjechał samochód, wykrzyknęła coś niewyraźnie w proteście, co brzmiało jak:
- Nie... samochód... brudzisz....
Scena byłą doprawdy żałosna, ale ktoś bardziej optymistyczny mógłby się tu dopatrzeć nutki uroku.
Minęła chwila, a samochód zaparkował przed wejściem do dworku, potem czyjeś dłonie, może szofera, a może Artemisa, uniosły ją, powodując kolejny paroksyzm bólu. Krew kapała wolno na żwirowaną dróżkę, z jednej strony wróżyło to dobrze, gdyż świadczyło o tym, że tętnica udowa została nienaruszona.
"Niezdara, niezdara, głupia idiotka! Po co się tak spieszyłaś, dlaczego się tak denerwowałaś, przecież to nie była jego wina, że cię nie chciał, głupia gąsienico!" Myślała.
- Tylko nie paracetamol, jestem uczulona! - rzuciła naprędce, gdy mężczyzna począł grzebać w apteczce, którą przyniosła jakaś kobieta, pewnie służąca.
Lou podejrzewała, że było to złamanie nadkłykcia przyśrodkowego kości ramiennej, standardowy uraz podczas upadku na wyciągniętą rękę. Zwykle towarzyszą mu przemieszczenia odłamów kości, które powodują skurcze w stawach kończyny. Czasami zdarza się, że fragmenty te dostają się do stawu łokciowego, co powoduje jego jednoczesne zwichnięcie i uszkodzenie nerwu. Jeżeli doszło jedynie do niewielkich przemieszczeń odłamów, złamanie nadkłykcia przyśrodkowego leczy się zachowawczo poprzez unieruchomienie. Jeśli jednak stan pacjenta jest poważny, lekarz może podjąć decyzję o konieczności przeprowadzenia operacji.
Te informacje brzmiały niemal jak notatka encyklopedyczna i w sumie nie było to takim wielkim błędem, ponieważ Lusia posiadała pamięć fotograficzną i wiele tekstów medycyny biologiczno - chemicznej zapamiętywała poprzez czytanie i doświadczenia.
Obserwowała złotymi ślepkami poczynania mężczyzny, którego kochała, a który, pomimo tego, że jej nie chciał, dbał o nią. Czuła, że się martwi, w tym jednym nie mogła się mylić, bo potrafiła odgadnąć dość często w jakim jest stanie ducha. Szkoda tylko, że ta umiejętność zawiodła podczas pamiętnej rozmowy przeprowadzonej około trzydzieści minut temu. Byś może, gdyby zaczęła go uważnie obserwować, a nie rzucać wielkimi, patetycznymi frazesami, odkryłaby, co myślał i jak ma się zachować. Ale poniosło ich oboje...
Widziała krew na jego dłoniach i koszuli. Nie skomentowała faktu, że nie przywdział rękawiczek, chociaż powinien to zrobić, dla swojego i jej bezpieczeństwa. Jeżeli dojdzie do jakiejś infekcji, przeżyje to, miała silną odporność na wirusy i bakterie, ale za to słaby próg wytrzymałości na ból. Ech. Nie można mieć wszystkiego, prawda?
- Dziękuję - szepnęła nieco nieśmiało, ale było to prawdziwe wyznanie. Na prawdę była mu wdzięczna za pomoc. - Jak widzisz, cuda się zdarzają - odparła na żartobliwą zaczepkę, uśmiechając się lekko, chociaż również szczerze. Nie potrafiła się na niego długo gniewać, wybaczyłaby mu bardzo wiele. Głupia gęś.
Gdy pogłaskał ją po policzku, uniosła zdrową rękę i przytrzymała ją na krótki moment.
- Uważaj na siebie - mruknęła, gdy odwrócił się na pięcie i wyszedł. Westchnęła, opierając głowę o wezgłówek. Beznadziejna sytuacja, ale może wyniknie z tego coś dobrego, na przykład pogodzą się? Nie chciała tracić jego przyjaźni, skoro nie chciał jej, jako 'kobiety', może zaakceptuje ją jako przyjaciółkę. Wiedziała, że byłoby jej ciężko, jemu zapewne również,w to nie wątpiła, ale była w stanie to wytrzymać, wszystko byleby go całkiem nie utracić. Artemis miał rację, była taką samą egoistką, jak reszta ludzkości. Hipokrytka.
Uchyliła ciężkie powieki i spojrzała na Megan i Edgara. Nie miała siły się uśmiechnąć.
- Pani Megan, czy przyniosłaby pani miskę z letnią wodą i jakiś ręcznik? Chciałabym obmyć tą krew... - wyszeptała. Kobiecina uśmiechnęła się i ruszyła do łazienki, by spełnić jej cichą prośbę. Lou najchętniej zrobiłaby to sama, ale poczuła okrutną senność, ból w złamanej ręce i zranionej nodze nieco przytłumił się, ale czuła, że ogarniają ją mdłości. Tak reagowała na wszelkie leki przeciwbólowe. Żenada.
- Panie Edgarze, czy mogłabym prosić o przegotowaną wodę do picia, proszę - ledwie mówiła. Senność sięgała po nią chłodnymi palcami. Ostatnimi przebłyskami świadomości zarejestrowała, że jej wargi zwilżają się życiodajnymi kropelkami, przepływają przez gardło, poczuła również delikatne dłonie obmywające jej uda. Nie miała siły nawet poczuć się zawstydzona. Było jej nieprzyjemnie gorąco, duszno i niedobrze, ale nie zdążyła się tym przejąć, gdyż zasnęła, zdjęta gorączką. To organizm wzmacniał swą odporność.
Niemal z narkotycznego snu wyrwał ją cichy szept, w rzeczywistości będący oddechem, który drażnił lewe ucho dziewczyny. Zmarszczyła jasne brewki, wykrzywiając wargi w niezadowoleniu. Cóż to, u licha! Zatrzepotała powiekami i westchnęła przeciągle. Poczuła drapnięcie ostrych pazurków na odsłoniętym ramieniu. Przesunęła głowę w bok, by móc zobaczyć, kto ją obudził. Ujrzała na swym ramieniu przedziwne, cudowne stworzenie, nie większe od jaszczurki zwinki, z tymże różniącym szczegółem, że stworzenie posiadała piękne, błękitne łuseczki, złoto - piaskową grzywę, mieniącą się w pośledniejszych promieniach słońca wpadających przez oszklone drzwi, oraz główkę pokrywała kostna skorupa imitująca nagą czaszkę, z której spozierały na nią ułudnie bezdenne ślepia. Uśmiechnęła się delikatnie, wyciągając ociężale zdrową rękę, by pogładzić Arymana, Złego Ducha, po grzbiecie. Aureum wypiął grzbiet, mrucząc coś pod nosem, poruszając niemrawo, leniwie pierzastymi skrzydłami.
- Witaj, niecnoto, gdzie się podziewałeś? - rzuciła ochryple. Oprócz niej i bestii w pomieszczeniu nie było nikogo. Prawdopodobnie służba chciała dać jej odpocząć. To dobrze, nie chciała, by ktoś stał nad nią i się zamartwiał. Nie lubiła być obiektem czyichś zmartwień. Zazwyczaj była powodem do śmiechu, a nie żałości!
Aureum mruknął, potrząsając rogatym łebkiem. Zaśmiała się cicho, ale zaraz potem skrzywiła się z bólu, ponieważ środki przeciwbólowe przestały właśnie działać. Westchnęła.
- Niezdara ze mnie, mama miała słuszność, bym nie unosiła się gniewem, ponieważ wtedy zawsze spotka mnie krzywda. Ostatnie dni były bardzo ciężkie, pierw odejście z MORII, tułaczka po trzech światach, samotność, potem miła rzecz, jaką było spotkanie Artemisa. Wszystko się poknociło, ponieważ chyba gotów jest na mnie się gniewać za moje uczucia, ale jestem dobrej myśli i mam nadzieję, że jego duma nie będzie ąz tak bardzo nieprzebłagana... A potem... potem ta cała sytuacja na Kryształowym Pustkowiu. Oj, kosztowało mnie wysiłku, by cię spotkać, Zły Duchu - tutaj uśmiechnęła się ciepło do Arymana. Gad zwinął się w kłębek w zagłębieniu szyi swej... pani. - Swoją drogą, nie mam pojęcia dlaczego posiadasz takie imię, przecież Zły Duch to niezbyt trafne określenie dla ciebie - ciałko smoka zatrzęsło się, jakby się z niej śmiał. - Tak, tak, masz rację, nie znam cię jeszcze. Ale! mamy na to całe lata! - przymknęła blade powieki, oddychając ciężko.
Swego Towarzysza upolowała ledwie trzy dni przed spotkaniem Artemisa, dlatego też nadal czuła się nieco zmęczona po spotkaniu nieznajomego, który utoczył jej własną krew, do tego napytała sobie biedy, robiąc sobie z niego wroga. Westchnęła. Dziewczyna nie wiedziała, co ją padało w tamtej chwili, że była taka nie miła. To było do niej nie podobne. Jednakże Iluzjonista nadepnął jej na odcisk, uwypuklając wszystkie jej lęki, obawy. Czy naprawdę była taka godna pożałowania? Lou nie czuła się w ten sposób, nigdy nie dawała nikomu powodu, by mieli czuć wstyd za nią, czy też niesmak do niej...
- Jakoś sobie poradzimy, prawda? - Spytała nieobecnym głosem Aureum. Poczuła swąd spalenizny, gdy zwierzę wielkości jaszczurki wydobyło ze swych nozdrzy ciemne strugi dymu. - Tak, ty mnie obronisz, pomożemy sobie na wzajem... - kiwnęła głową.
Kiwnęła raz jeszcze rozczochraną czupryną, jakby podejmowała właśnie jakąś decyzję. Stęknęła głucho, gdy podciągnęła się do pozycji siedzącej. Zakręciło jej się w głowie od nawałnicy ciemnych mroczków latających przed oczyma, pod powiekami. Prychnęła, poirytowana swoją słabością.
Aureum ryknął niewyraźnie w proteście, gdy sturlał się na kolana dziewczyny. Wstał an cztery łapy, patrząc na nią spode łba, zaś za karę wbijając we wrażliwą skórę nad opatrunkiem pazurki.
- Ajć, przestań, to nie było specjalnie - oburzyła się. Wszystko ją bolało, ale... musiała stąd wyjść. Nie mogła tu siedzieć, chociaż była wdzięczna właścicielowi domostwa za opiekę, ale faktu nie zmieni to, co powiedział, gdy odchodziła. Ale tak naprawdę nie o to się rozchodziło. Aureum wzbił się w powietrze niczym maleńka jaszczurka i przycupnął na głowie dziewczęcia. Lou zachichotała. Podeszła do biurka i poszukała na nim jakiejś kartki i długopisu. Znalazła jakiś notatnik, wyrwała starannie karteczkę i poczęła pisać:
Drogi Przyjacielu!
Mam nadzieję, że nadal mogę tak o Tobie myśleć! Chciałabym przeprosić Cię za swoje niedorzeczne zachowanie. Nie powinnam była na Ciebie naskakiwać, przecież to nie Twoja wina, że mnie nie chcesz. Wiem, że Ci na mnie zależy, ale wiem również, że... No, chodzi o to, że się nie poddam. Ale teraz chciałam jedynie podziękować Ci za swą bezcenną pomoc, jestem Ci naprawdę bardzo wdzięczna.
Postanowiłam, że odejdę, na jakiś czas, by nie nękać Twej osoby! Zobaczymy się w pracy!
Ściskam serdecznie, Lou!
P.S
Nie krzycz na swych kochanych służących. Nie wiedzieli, że wyszłam, bądź dla nich wyrozumiały! Pamiętaj również, co Ci mówiłam, nie kłamałam.
Westchnęła smutno, składając karteczkę na pół. Dziękowała opatrzności, że była leworęczna. Pismo miała ładne, kaligraficzne. Położyła karteczkę na stoliku, zwykłą, białą, bezzapachową.
Potem sięgnęła na głowę i wyciągnęła palce, Aureum wszedł na niego, ziewając donośnie. Wykradła się na zewnątrz, gdzie ułożyła Towarzysza na żwirowej dróżce. Nie łądnie było się wykradać, ale... Nie miała siły sprzeczać się z posłuszną służbą Fowla.
Jaszczurka nagle poczęła rosnąć do monstrualnych rozmiarów. Osiągała jakoś dwa, dwa i pół metra wysokości, oraz sześć metrów długości. Wzdrygnął się, układając szyję koło stóp swej właścicielki, mrucząc głucho, obserwując ją czarnym ślepiem. Uśmiechnęła się krzywo, bez przekonania i dzięki jego pomocy wdrapała się na grzbiet smoka. Zaciskała kurczowo szczęki, by nie krzyczeć z bólu. Przytuliła się do niego, układając bezpiecznie prawą dłoń, a lewą obejmując go za szyję, wczepiając palce w szczerozłotą grzywę.
- Leć ostrożnie, proszę, kochany - szepnęła. Smok zamachał potężnymi skrzydłami i wzbił się w powietrze. Kołował chwilę nad domostwem, a potem zawrócił w stronę miasta, wznosząc się wyże i wyżej.
zt