To jest tylko wersja do druku, aby zobaczyć pełną wersję tematu, kliknij TUTAJ
Po drugiej stronie krzywego zwierciadła...

Obrzeża Miasta - Stara bodznica

Anonymous - 8 Lipiec 2011, 18:57

No, nareszcie zareagował! Już myślałam, że będę zmuszona dalej przedzierać się przez ten dziwny świat w poszukiwaniu kogoś, kto zwróci na mnie uwagę.
Trochę się przestraszyłam, gdy tak nagle się podniósł, wręcz się cofnęłam. A nawet zasłoniłam rękoma i pisnęłam. Myślałam, że chce mnie uderzyć. Ale trwałam tak odwrócona do niego, zasłonięta rękoma, a cios nie nadchodził. Opuściła więc powoli ręce i odwróciłam się do niego. Akurat w momencie, gdy wyraz jego twarzy dynamicznie się zmieniał. Ta cała przemiana była nawet dość zabawna. W każdym razie niemal miałam już pewność, że mężczyzna nie chce mnie skrzywdzić. Co nie zmieniało faktu, że jegomość wyglądał dość dziwnie. No bo co to są za ubrania? I te metalowe druciki, które miał na nosi?
-Tak, dokładnie tak, mości Panie. -odpowiedziałam, dygając lekko. Mężczyzna nie wyglądał na szlachcica, ale kto tam go wie. Przecież to jakiś zupełnie inny świat. -Jaśnie Pan wybaczy, że pytam, ale czy nie jest jaśnie Pan przypadkiem wróżbitą? -no bo skąd tak od razu wiedział że się zgubiłam? To nie mogło być czyste szczęście.

Anonymous - 8 Lipiec 2011, 19:10

Żeby ją uderzyć, musiałby się nieco wysilić. Po pierwsze, zeskoczyć. Po drugie, no i to chyba było najważniejsze, zebrać w sobie wystarczające pokłady gniewu aby strzelić dziecko po twarzy. Po co miałby to robić?
- Spokojnie, spokojnie - powiedział więc łagodnym, przystępnym małym dzieciom głosem. Taka intonacja mu pasowała, z natury mówił raczej wysoko więc potem dzieci do niego lgnęły.
Nie był szczególnym fanem osóbek do lat pięciu. Trudno je było potraktować jakąkolwiek argumentacją. Ta młoda dziewczynka wyglądała jednak na więcej, zresztą, nie licząc pewnej dozy absurdu, wyglądało na to, że potrafiła trochę pomyśleć.
Wróżbitą. Chciałby umieć przewidywać przyszłość, byłoby mu dużo łatwiej w życiu. No ale, nie był, trzeba było więc jakoś zbić jej argumenty i przypuszczalnie poczekać na kolejne ciekawe pytanie. Mała miała lat siedem, mogła więc po prostu gustować w takim zagadywaniu dorosłych. Nie wyglądała jakby dopiero co ryczała za rodzicami. Pewnie więc zwiała sama, nie myśląc za bardzo o konsekwencjach. Miała mnóstwo szczęścia, że trafiła na niego a nie na jakiegoś pedofila czy innego idiotę tego pokroju. Następnie, dygnęła przed nim, co sugerowało pochodzenie. Bo komu innemu by w tych czasach wpajano coś tak bezsensownego, jeśli nie arystokracji. Ach...
- Nie "mości panie", jeśli mógłbym prosić - powiedział wreszcie. - William. Bynajmniej nie wróżbita. Przedstawiłabyś się?
Czekając na jej odpowiedź, zaczął pakować sprawunki do torby. Po drodze zawiesił wzrok na kupionych, nadziewanych dżemem rogalikach. Ciekawe, czy ta młoda będzie chciała coś tak plebejskiego. Cóż. Zadumany zaczął trochę nieporadnie schodzić w dół, tym razem otarł sobie nadgarstek co zignorował, otarł ręce o spodnie i wyjął rogalika. Mało higieniczne, ale tak to jest, kiedy chce się jeść na dworze.
- Chcesz jednego? - zapytał. - Są z marmoladą.

Anonymous - 8 Lipiec 2011, 19:24

Zrobiłam kilka wdechów i spojrzałam na mężczyznę, czekając na odpowiedź. Był bardzo uprzejmy. Ale nie powinnam dać się zwieść pozorom. To typowa sztuczka zabójców i złodziejaszków. Coś o tym wiem, bo sama się w to trochę bawiłam.
Nieznajomy wyglądał, jakby nad czymś się głęboko zastanawiał, ale nie wypadało pytać, nad czym. Wciąż istniała szansa, że jest szlachcicem albo może rycerzem. A ja za bardzo się przywiązałam do swojej głowy.
-Jestem Sintel, jaśnie... To znaczy, Williamie. -poprawiłam się, znów dygając. Cóż, chyba jednak nie był szlachcicem. Skoro chciał, żeby się do niego zwracać po imieniu... Ale wciąż był starszy, więc należał mu się szacunek. Przynajmniej dopóki nie starał się mnie skrzywdzić.
Zwróciłam wzrok na to wszystko, co pakował do tego dziwnego, przeźroczystego worka. -A zali magiem jesteś, Williamie? -spytałam. Taki worek na pewno nie był wytworem rąk ludzkich. Wiliam jednak nie odpowiedział, tylko zeskoczył z muru. Może jeszcze odpowie...
-Z marmoladą? -powtórzyłam i przyjęłam od niego pieczywo o dziwnym kształcie. Toż to dworskie danie. Więc może jednak był szlachcicem? To się nie trzymało jakiejś takiej... kupy. -Bardzo Ci dziękuję, Williamie, za ten posiłek. -uśmiechnęłam się do niego i ugryzłam kawałek. Było wyborne. Nie była pewna, czy naprawdę było, czy to dlatego, że od dość dawna nie miałam nic w ustach, ale to nie przeszkodziło mi w pochłonięciu całego 'bochenka'. Zastanawiałam się, czy trochę nie przesadzam z tym tytułowaniem go i tak dalej. Na dworach to się chyba i tak inaczej robiło... Obym tylko nie pała jakiejś głupoty albo go nie obraziła.

Anonymous - 8 Lipiec 2011, 19:47

Jeśli w jakimkolwiek stopniu bawiła się w to, no to już miała wielokrotnie większe doświadczenie w tym zakresie niż jaśnie pan, do którego referowała w sposób skrajnie przymilny. Wreszcie więc otrzepał spodnie, sprawdził czy aby na jego koszulce nic nie zostało, no a potem mógł pomyśleć nad tym jakże dziwacznym pytaniem o maga.
Nie należał do osób, które by takie rzeczy rozbawiły. Jedynie się więc uśmiechnął i to w bardzo, bardzo wyrozumiały sposób, raczej unikając w ten sposób wyrazu zakłopotania na twarzy. No naprawdę. Nie byłby w stanie uciągnąć tak cały czas!
- Żadnym magiem, studentem - Z drugiej strony, mogła nie przyjmować zbyt nowoczesnego języka do wiadomości.
- Żakiem - poprawił się więc i zadumany przyglądał się jak jadła rogalik. Była głodna, to się dało dostrzec, pomimo że był studentem więc, zrobiło mu się jej szkoda. Pewnie chwilę się snuła, choć jednocześnie wyglądała zaskakująco porządnie, więc może po prostu miała duży apetyt? No i była cholernie ufna. On nawet w wieku lat siedmiu nie brał jedzenia od obcych.
A może od zawsze był paranoikiem?
- To gdzie są twoi rodzice? - zapytał wreszcie, podając jej przy okazji drugi rogalik. Poza nim miał jeszcze coś na bardziej konkretną kolację. Zastanawiał się tylko, czy uda mu się cokolwiek wyczarować, nie był nigdy dobrym kucharzem.

Anonymous - 8 Lipiec 2011, 20:00

William miał bardzo ładny uśmiech. Podobał mi się. Zupełnie, jak stary mag, który mnie wyleczył. A jak już o nim mowa... chyba o czymś mnie ostrzegał i coś kazał zrobić... hmm... nie, chyba tylko t osobie ubzdurałam.
-Studentem? -powtórzyłam zdziwiona i już chciałam pytać, kto to taki, może taki prawie mag, adept w sensie? Albo może rycerz znający magię? Ale Mężczyzna znów wykazał się umiejętnościami wróżbiarskimi i odpowiedział zanim zdążyłam otworzyć usta. To było niesamowite, nie wierzyłam mu, że nie jest wróżbitą. Ale wolałam się z nim o to nie kłócić. Wróżbici nie są tak potężni jak magowie i nie rzucają zaraz czy nie zamieniają w żaby, ale klątwy już jak najbardziej leżą w ich zakresie.
-Moi rodzice zmarli dawno temu, na czarną zarazę. -nie mówiłam tego z jakimś ogromnym żalem. Ale też nie z pogardą. Po prostu... no płakanie po nich nic nie zmieni. Spojrzałam na drugiego rogalika. Wzięłam go, jednak z lekkim zażenowaniem. -Bardzo dziękuję, masz naprawdę szlachetne serce, Williamie. -ponownie dygnęłam i zaczęłam jeść drugi rogalik. Ale obiecałam sobie, ze trzeciego już nie przyjmę, nieważne jak głodna będę. Nie wypada...

Anonymous - 8 Lipiec 2011, 20:14

Naprawdę się wczuła, jak pomyślał na początku. Ale z czasem zaczął pod innym kątem o niej myśleć bo on, tak dla odmiany, był wtajemniczony częściowo przez więzy rodzinne (ojciec wiedział bo jakoś w ramach zgłębiania zawodu to wykrył), pomimo więc ogólnie racjonalnego myślenia czasem miewał odchyły w kierunkach bardziej metafizycznych.
Nie spotykał nieludzi zbyt często. W praktyce, nigdy mu się nie zdarzyło rozmawiać z kimś kogo rasę na sto procent sprecyzował, zdarzyło się bowiem tak, że nie miał szczególnego interesu w poszukiwaniu przedstawicieli ras z innych światów czy innych takich. Był odrębną kategorią wtajemniczonych, którzy wiedzieli, że krasnoludki istnieją ale to nic nie zmieniało w ich życiach.
Przyszedł więc moment kiedy bez szczególnych zobowiązań Doyle pomyślał, że młoda mogła niekoniecznie być aż tak młoda, a jeśli mówiła o czarnej zarazie... oj, jeśli nie była młoda, spokojnie mogła ściemniać i robić go w bambuko. Pomimo tej świadomości brnął dalej z czystego poczucia, że należał do tych miłych idiotów.
- Przykro mi - odparł więc zupełnie szczerze, aczkolwiek przeskoczył do następnego etapu rozmowy.
- Jacyś prawni opiekunowie? Masz dokąd wracać?
Szlachetne serce... jakie to było peszące. On nie miał szlachetnego serca. Bynajmniej. Kiedy patrzył na ludzi, czuł się jak ostatni tchórz ze swoimi przywarami i paranojami, a był przy tym tak koszmarnie zadufany w sobie... ach, a propos zbyt częstego myślenia o sobie, chyba powinien skupić się na rozmówczyni. Zakłopotany podrapał się po karku. Nie miał ochoty nic więcej mówić. Właściwie... jak to odkrył, na niewiele rzeczy miał jakąkolwiek ochotę.

Anonymous - 8 Lipiec 2011, 20:24

Kiwnęłam tylko głową, na znak, że przyjęłam jego kondolencje. Znaczy, to chyba były kondolencje. Mniejsza...
-Prawni opiekunowie? -powtórzyłam niemało zdziwiona. -A któż to taki? -prawni kojarzyło mi się z prawem. Opiekun no to nie było mi obce słowo. Ale o co chodziło z tym prawny? A może uprawny? Chociaż to też było pozbawione sensu...
-Wracać nie mam za bardzo dokąd. -chyba trochę się zapomniałam i zaczęłam mówić nie tak, jak do szlachcica mówić się powinno. Może wybaczy, w końcu jestem jeszcze dzieckiem. Kilku takich spotkałam, nieważne co bym przewinęła, to odpuszczali, ale to zdecydowana mniejszość.
Skończyłam drugi bochenek i spojrzałam z lekkim uśmiechem na Williama. Potem jeszcze rozejrzałam się po okolicy. Po plecach przebiegł mi dreszcz. Coś w tych wielkich skrzyniach na kołach było niepokojącego. Nie wiedziałam dokładnie co, ale coś było.

Anonymous - 8 Lipiec 2011, 20:40

W tym momencie właśnie go tknęło, że pójście na policję z takim dzieckiem mogło nie być dobrym pomysłem. To oznaczało, że albo by znalazł kogoś, kto by się nią zajął, albo wszystko, ale to wszystko spadało na niego.
Obiektywnie rzecz ujmując, nie miał na to czasu. Z drugiej jednak strony, na studiach mu nieszczególnie zależało, ot - chciał mieć papierek, potem tylko wegetować aż do samego końca. Tymczasem pojawiła się odpowiedzialność. Przez pomyłkę, raczej będąca efektem jego charakteru. W myślach już myślał o tym jak bardzo to było wbrew niemu. Jak już nie chciał wprowadzać nikogo do domu. Jak wielkie miał wrażenie, że ta mała podepcze jego prywatność.
Przemógł się w dwie sekundy.
- Prawni opiekunowie to takie osoby, które za ciebie odpowiadają dopóki nie skończysz osiemnastu lat - powiedział spokojnie. - Ale domyślam się, że takowych nie masz.
Dokumentów osobistych, pieniędzy... niczego. Co ona by zrobiła, gdyby spotkała kogoś gorszego?
Chyba, że William miał być tylko ofiarą. Wtedy to on by żałował, że tak dla odmiany spotkał "kogoś gorszego". Trzeba być jednak optymistami, czyż nie? Nie, ze zrezygnowaniem sobie przyznał, że od jakiegoś czasu brał realną poprawkę na to, że dziecko było ostrzej patologiczne niż dało się dostrzec. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Dlatego między innymi nie zadał wielu pytań, które powinien, z góry sobie odpowiadając, że po prostu lepiej aby część kwestii przemilczał.
- W takim razie skąd przybywasz? - zapytał pomimo to. Mogła mu spokojnie odpowiedzieć za pomocą klasycznego catchphrase typu "z twoich najgorszych koszmarów". Patologiczne dzieci to było jednak nic w porównaniu z jego koszmarami. Tego się więc, tak dla odmiany, nie bał.

Anonymous - 8 Lipiec 2011, 20:47

Spojrzałam na niego jak na wariata.
-A co tu do rzeczy ma wiek osiemnastu lat? -spytałam. Może ten świat jest jeszcze dziwniejszy, nią mi się zdawało? I osiągając osiemnaście lat dzieje się... coś? Jak to coś złego, to przynajmniej nie musiałam się tego jeszcze obawiać. Miałam lat siedem, więc do osiemnastu brakuje mi jeszcze... No sporo. -I dlaczego ktoś miałby za mnie do tego czasu odpowiadać? Przecież Potrafię wysłowić się sama. -zaczęłam się zastanawiać z kim jest gorzej: ze mną, czy z Williamem. Chyba, że to po prostu ten świat jest odpowiedzią na wszystko.
-Z Wielkiego Królestwa Angielskiego. -odpowiedziałam wprost. -I nie podoba mi się to miejsce. Gdziekolwiek jestem. Tu jest dziwnie... -znów zerknęłam na skrzynie na kołach, szybko jednak wróciłam wzrokiem do Williama. -Na przykład ludzie jakoś dziwnie się tu ubierają. -a może to Turcja?

<Ja się na dziś zmywam :) Do jutra ^^>

Anonymous - 8 Lipiec 2011, 21:35

William lekko uniósł brwi, potem cicho westchnął, potem potarł dłonią czoło. W myślach już sobie przyznał, że to mogła być naprawdę ciężka przeprawa. W tym momencie jednak wiedział, że nie powinien myśleć o sobie a o niej, choć to pełne zdziwienia i swoistego odtrącenia spojrzenie samo w sobie sprawiło, że dość nagle dwudziestolatek odwrócił wzrok. Po prostu takiego wzroku nie lubił, a nie czuł się na tyle zobowiązany aby udawać, że to dla niego w porządku.
- W wieku osiemnastu lat uzyskujesz niezależność prawną. Do tego czasu potrzebujesz prawnego opiekuna.
Dopiero po tej, wydukanej jakby z bazy internetowej formułki, spojrzał na nią i się uśmiechnął.
Mówiła od rzeczy, ale nie ważył na to i nie wyciągał pochopnych wniosków. Mógłby się tu posunąć do wielu różnorodnych nadinterpretacji, na przykład uznać, że w jakiejś magicznej puszce przesiedziała od średniowiecza i nie wiedziała jak się ustosunkować, że była jakimś starym duchem zaklętym w ciele zwyczajnej siedmiolatki którego należy wytrząść, mogła jednakże jednocześnie być ofiarą wypadku lub ciężkiego sadyzmu, która wypchnęła traumę i uciekła w baje, które słyszała w dzieciństwie. Mogła też być wyrzutem sumienia, wewnętrznym głosem, że William nie wszystko zrobił tak jak powinien. W każdej chwili mogła zacząć mówić różne rzeczy, takie aby go pocieszyć, ale i potem, jak młot, może równie dobrze spaść jakieś oskarżenie lub to irytujące pytanie:
Co dalej, Williamie?
Dalej pewnie przyprowadzę dziecko do domu, dając sąsiadom podstawy aby sądzić, że jestem pedofilem, pomyślał wewnętrznie zdegustowany samym sobą.
- W jakim sensie dziwnie? - spytał więc, czując, że zaczyna mu brakować sił na więcej produktywnych kwestii. Lepiej aby zadawał pytania niż na nie odpowiadał...

Anonymous - 9 Lipiec 2011, 10:45

Chłopak chyba miał mnie dosyć. Tak się przynajmniej zachowywał.
-Nadal nie rozumiem... -odparłam. Niezależność prawną? Co to ma niby znaczyć? Że niby mogę sobie robić co chcę? I nie obawiać się kary? Ten świat naprawdę był dziwny... Ale William znów się tak przyjaźnie uśmiechnął.
-No... -zaczęłam, ale nie wiedziałam, od czego zacząć. -Karoce jeżdżą bez pomocy koni, a warczą przy tym jak stado wilków, ludzie wrzucają monety do jakichś wielkich, kolorowych skrzyń i wyjmują z nich różne dziwne rzeczy, wszędzie stoją te cudaczne, kanciaste wieże... No i jakoś tak dziwnie się wszyscy ubierają. I zachowują. Jest dużo ludzi w kapturach, ale nie zachowują się jak kościelni. Ludzie są dla siebie nie uprzejmi i nikt nie trafia na szubienicę albo pod topór. Swoją drogą nawet nie widziałam tu żadnej szubienicy ani kata. No i nigdzie nią ma koni, ani krów, ani kur... Tylko kościoły są mi znajome, chociaż często stoją przed nimi jakieś dziwne rzeczy i dziwne staruszki... I tego jest więcej... -jak tak to zebrałam wszystko do kupy i jeszcze powiedziałam to na głos, to poczułam się taka tym wszystkim przytłoczona. Zaczęłam cicho płakać.

Anonymous - 9 Lipiec 2011, 11:07

Miał doskonały pomysł z objaśnianiem zawiłości prawnych urzędowo. Chyba za bardzo uwierzył, że w siedmiolatce siedział ktoś starszy, choć - co sobie przyznał - zachowywała się znacznie dojrzalej aniżeli osoba w jej wieku. Była wysoka na lat dziewięć, twarz podpowiadała nie więcej niż osiem, ale z usposobienia mógłby ją pomylić z jedenastką, spokojnie. To powodowało, że był skołowany, bo trudno też uczynić cokolwiek z taką osobą ważąc na sam fakt, że taki wiek psychologiczny mógł bardzo wiele zdradzać. Nieprzyjemnych rzeczy.
Tymczasem chyba powinien jej objaśnić to w sposób bardziej przystępny niż gdyby rozmawiał z wyrwaną z kontekstu siedemnastolatką która jednak miała dość elokwencji aby znać mowę urzędową.
- To jest tak, że... - zaczął, ale przerwała mu jej odpowiedź.
Wtedy pomyślał coś, od czego zasadniczo powinien był zacząć a nie skończyć swoje przemyślenia. Że przede wszystkim miał do czynienia z naprawdę, naprawdę zagubioną dziewczynką, która naprawdę starała się być przy tym niezależna. Ale nie można być wiecznie potęgą do kopania węgla.
No to zaczęła płakać, a jego przemyślenia się tylko potwierdziły. Pełen współczucia jednak z ostrożności nie bawił się w wielkie gesty, a jedynie podszedł jeden krok do niej i pogłaskał ją po głowie.
- Spokojnie... - powiedział wtedy uspokajającym tonem. - Ze wszystkim sobie poradzimy.
Oczywiście uśmiechnął się pokrzepiająco, choć bynajmniej nie był pewny czy sobie poradzą. Poradzi. To on był większy, bardziej doinformowany i miał więcej pieniędzy. Co do dojrzałości już nie był całkowicie pewien.

Anonymous - 9 Lipiec 2011, 19:01

-Obiecujesz? -spytałam, ocierając łzy i patrząc na niego mokrymi oczyma. Zazwyczaj jak starsi mówili, że wszystko się ułoży, to tak było, ale cóż... Nie wszyscy. Rodzice też tak mówili przed śmiercią. No i kupa z tego była. Ogólnie to wystarczyło, że wrócę do swojego świata, do tego lasy, gdzie znałam każde drzewo i każdy krzak, gdzie nieopodal było sobie miasto, z którego mogłam kraść jedzenia do woli. Naprawdę aż tak wiele wymagam?
Zerknęłam na chwilę w niebo i zobaczyłam jakiś dziwny punkt sunący po nim. Wyglądał trochę jak ptak, ale zdecydowanie nim nie był. No i ciągnęła się za nim taka biała smuga.
-Co to jest? -spytałam, pokazując palcem na niebo, na ten sunący obiekt. Nie wiedziałam czemu, ale mi się podobał.

<Sorki, że tak krótko, chwilowy odpływ weny ;/ może jeszcze dzisiaj się rozkręcę ^^ >

Anonymous - 9 Lipiec 2011, 19:17

Nie, to było bardzo złe pytanie. Oczywiście, Sintel, jako siedmio- czy ośmioletnia dziewczynka, miała swe święte i nienaruszone prawo aby je zadawać, choćby ta czynność zakładała wyzbycie się pomyślunku przynajmniej w pewnym stopniu. Sama jego obietnica bardziej przypominała wyborczą, ba, dawała mu zobowiązanie bez obietnicy, że owo przyniesie efekty w jakimkolwiek stopniu wymierne do starań. Pozostawało sobie zadać pytanie, jak wiele alogicznych kwestii było w relacjach z małymi dziećmi, z powodu samej ich naiwności.
Zanim je postawił, już mógł dodać kolejny punkt. Dzieciom trzeba było mówić, że będzie pięknie. Chciały w to wierzyć, dorośli mieli więc psi obowiązek zapewniać im jako takie poczucie bezpieczeństwa. Jakiejkolwiek rasy by nie były, jak widać.
Ostatni wniosek wniósł do jego życia mniej niż pamiętny Walther P99.
- Obiecuję - skłamał niemalże niezwłocznie, błagając w myślach aby nie była telepatką. Najgorzej jest mówić, że wszystko będzie dobrze, gdy się w to nie wierzy. Will już dawno przestał wierzyć, że coś takiego jak "jest dobrze" miało prawo w ogóle mieć miejsce. Nie było jednak sensu w dzieleniu się ponurymi refleksjami z młodą. Po chwili namysłu także opuścił dłoń, uznawszy, że zbyt długi bezpośredni kontakt był bez... sensu. Mniej więcej.
Spojrzał w górę. Cumulus tractus, czyli chmura pozostawiana przez lecący samolot, a jak dostrzegał po jej kształcie, była to maszyna pasażerska. Dwie, niewielkie białe linie szybko się zlewały, pozostawione w tyle przez sporawą maszynę. Ale nie była ona wielka, jumbo jety miały po cztery silniki a ta maszyna nie wyglądała na większą niż popularny wśród tanich linii lotniczych Boeing 727.
- Samolot - powiedział, zrobił pauzę i uprzedził pytanie o to, czym był:
- Wielki pojazd mechaniczny, który dzięki skrzydłom sam lata. Tak jak samochód sam jedzie.

Anonymous - 9 Lipiec 2011, 19:37

Spojrzałam na niego czujnie i chwile drążyłam wzrokiem.
-Kłamiesz. -rzuciłam w końcu nieco naburmuszona. -Ale to nic. -dodałam po chwili z uśmiechem. Przynajmniej się starał mnie pocieszyć. Dziwnie się czułam. Znaczy, nie przez to, że się starał, tylko tak ogólnie. Tak rozerwana. Jakbym nie była do końca sobą. Usiadłam na ziemi i wgapiłam się w jakąś mrówkę. Po chwili potrząsnęłam główka i znów spojrzałam na Williama.
-Mechaniczny? I co to jest ten samochód? -pytałam zaciekawiona i zdziwiona. Z owego jego zdania zrozumiałam tylko, że jest to pojazd, który lata. Kolejne dziwactwo tego świata...
-I czy można tym pojazdem tak po prostu polecieć? -wydawało się to dość interesującym przeżyciem. Skoro to pojazd, to musiał być dość spory. A skoro był spory, to musiał lecieć naprawdę wysoko, bo wydawał się malutki z ziemi. Bo prawda, latałam. Przecież w postaci demona miałam skrzydła. Ale tak wysoko nigdy. Po prostu nie mogłam. Zaczynałam mieć problemy z oddychaniem i takie tam...



Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group