To jest tylko wersja do druku, aby zobaczyć pełną wersję tematu, kliknij TUTAJ
Po drugiej stronie krzywego zwierciadła...

Cyrk - Obrzeża cyrku

Verna de Clare - 3 Lipiec 2011, 12:21

Mrok otulał wszystko dookoła szczelnym całunem, tam i ówdzie nakrapiał nocny firmament nieba jasnymi punktami, które lśniąc tajemniczo, śmiały się bezczelnie do istot zamieszkujących Ziemię, iż ich poznanie dla nas nieosiągalnym będzie jeszcze przez czas jakiś. Wiatr przesuwał się między koronami pobliskiego lasu, roznosząc wściekłe, acz mające swój ukryty klucz, szumienie liści, które przysuwało na myśl rozmowę, której nikt zrozumieć by nie podołał.
Niespodziewanie chaszcze wypluły niewyraźny zarys sylwetki, którą oświetlał jedynie wątły promień księżyca, będącego dopiero w połowie drogi do swych chwalebnych dni Pełni. Kobieta, bo na tą wskazywały smukłe, gibkie kształty, zachwiała się w miejscu, odwracając głowę, by spojrzeć przez ramię. Następnie splunęła na ziemię, tuż pod korzenie jednego z drzew.
- Mądrale - syknęła pod nosem, przeczesując dłonią rozwichrzone, ciemne włosy. Jasne tęczówki kobiety nawet w tym świetle wydawały się płonąć błękitnym płomieniem, podobnym do akwamaryny. Wybuch trwał zaledwie kilka sekund, gdyż zaraz potem pożar w ślepiach Modliszki zgasł, pozostawiając po sobie jedynie żarzące się węgle i ślady łez na bladych policzkach.
Był to zapewne niesamowity widok, a przynajmniej dla kogoś, kto znał ów kobietę, wszakże słynącą ze swej siły i niezachwianej równowagi wewnętrznej.
Mimo wszystko nie da się ukryć, iż była tylko żywą istotą, by nie rzec - człowiekiem, chociaż ten termin doskonale oddałby obraz problematyki płynącej z zawiłości ludzkich uczuć.
Verna rozejrzała się wolno dookoła, pragnąc stwierdzić, gdzie też wywiódł ją ten nieszczęsny las, który przez całą drogę mącił w jej głowie. Co chwila nowy głos, niknący, by inny mógł wedrzeć się do jej głowy. Jak to możliwe, by jej bariera aż tak osłabła?
Przełknęła ciężko ślinę, rozumiejąc swój błąd. Las nie chciał źle, przywiódł ją do domu. Do prawdziwego domu, jakim był Cyrk. I nie ważne, jak wiele razy na niego psioczyła, ileż to razy pragnęła puścić go z ogniem. Był to jej dom, jak i wielu innych, podobnych jej, stworzeń. Nie wiedzieć czemu w oczach kobiety na powrót zalśniły łzy, zbierające się w kącikach, by móc za chwilę spłynąć swobodnie już wydrążonym szlakiem.
Verna zachwiała się raz jeszcze, by paść ciężko na trawę, wśród kilku polnych kwiatów i przyjaznych drzew.
Ukryła twarz w potwornych dłoniach, zaciskając szponiaste palne na włosach. Ramionami Jaskółki wstrząsnął gwałtowny szloch. Czuła się kompletnie zagubiona. Pośród ciemności, ułomności swej natury, przeszłości, która raz za razem raczyła ją ostrymi pchnięciami, przyszłością niepewną i przerażającą. Jednak najgorsza w tym wszystkim była teraźniejszość. Czarna, bez życia, przepełniona pogonią. Za czym, za kim? Przez te wszystkie dwadzieścia cztery lata, gdy uciekła z pewnym chłopczykiem i córeczką z laboratorium, skutecznie broniła się przed myśleniem o tym, co było wcześniej. Po odejściu Żabka, śmierci córeczki, walczyła z dniem dzisiejszym. Dążyła do władzy i zemsty srogiej na swych oprawcach, na stwórcach jej bólu i koszmaru. Stała się kimś, celi tak wiele, część już zdobytych... I nagle, jak to najczęściej bywa, upomina się o nią ktoś, kogo zupełnie nie zna. Mianuje się jej bratem, rujnuje jej poukładany świat, jakby miał do tego pieprzone prawo. Do tego ta dziewczyna... Dziewczyna... Nadal przed oczyma Modliszki stały jej duże, niebieskie oczy, drobna twarzyczka, jasne, złote pukle. I jej spojrzenie, pełne współczucia i nienazwanego uczucia, którego pewnie ona sama pojąć nie mogła.
Verna odetchnęła głęboko, wolno opuszczając dłonie na ziemię, patrząc tępo na rozciągający się przed nią obraz. Duża łąka, tuż za cyrkiem, okryta mrokiem, jak wszystko dookoła. Tam i ówdzie kontenery na śmieci, kwiaty, chwasty, drzewka.
Zadrżała, wbijając palce w pulchną glebę.
Jak to możliwe, iż jeden nierozważny ruch, w tym przypadku zabłądzenie do nieznanej rezydencji, mógł przynieść tak wiele niepewności i strachu? Dlaczego nic nie mogło być stałe, tylko co chwila spychało człowieka na burzliwe morza, by rzucać w nim w każdą możliwą stronę?
Nie wiedziała co począć. Nie pamiętała niczego ze swej przeszłości. Dla niej zawsze liczyło się to, co znała teraz. Uciekała od nieznanych jej pamięci zdarzeń, ukrytych gdzieś w zakamarkach świadomości. Jeżeli nawet miała rodzinę, zawsze się obawiała, iż już nie żyje. Albo postarzała się tak bardzo... Zapomnieli o niej.
Jeżeli jednak białowłosy Arystokrata miał rację, musiało oznaczać to, iż ona sama była niegdyś.... przynależała do... Upiornej Arystokracji?
Cóż, to mogło tłumaczyć rogi wyrastające z boków czaszki.
Uderzyła pięścią w ziemię, ocierając drugą dłonią, niecierpliwym gestem, łzy z prawego, potem lewego policzka.
Był tylko jeden sposób, by się przekonać, dowiedzieć, kim tak na prawdę była. Sposób, który przerażał ją jeszcze bardziej niż słowa nieznajomego 'braciszka'.

Viper - 3 Lipiec 2011, 20:41

Viper zaklął paskudnie pod nosem. Przedzierał się przez chaszcze i usiłował dotrzeć do cyrku. Kilkakrotnie po drodze oglądano się za nim. Tym jednak razem nie odbierał tego jako gest zdziwienia czy szoku, choć jego monstrualnie wysoka sylwetka zwykle zdradzała sekret jego niewygodnego pochodzenia. Dziś jednak spojrzenia pełne przerażenia, niosące w sobie jednocześnie pytanie, odnosiły się raczej do pokaźnych, szkarłatnych plam naznaczających jasną skórę jego twarzy, oraz biały podkoszulek. W połączeniu z samurajskim mieczem zarzuconym na plecach, miały prawo rodzić wątpliwości i podejrzenia. Normalny osobnik z pewnością wahałby się przed paradowaniem po ulicach miasta z dowodami zbrodni na ciele, jednak nie on. Dlaczego? Po pierwsze, w świecie luster, nie dokonał żadnego wykroczenia. To co działo się po drugiej stronie bramy stanowiło wszak osobny rozdział każdej opowieści. Ludzkie środki przymusu i długie, szponiaste ramiona ichniej 'sprawiedliwości' nie przenikały przez portal, zatem Viper po raz kolejny wymknął im się ze zwinnością żmii. W swoim mniemaniu z resztą, nie uczynił nic zdrożnego, niezgodnego z moralnością. Zemsta leżała w naturze człowieka. U człowieka wychowanego na zabójcę, na ostrze swoich panów, nieczułe i zimne jak damasceńska stal kształtująca najznamienitsze katany w historii, zemsta przywdziewała krwawy płaszcz, wołała do wszechwładnej śmierci o wsparcie, o zaspokojenie głodu. Były takie chwile, w których Sub Zero czuł, że jego ciało jest niejako pustym naczyniem, które napełnić może jedynie krew ludzi, którzy uczynili go tym, czym jest teraz. Na tej płaszczyźnie spotykał się z Verną, z którą zwykle nie łączyło go zbyt wiele. Różnice charakterów? Trudno powiedzieć, bo szczerze mówiąc, mimo iż dzielili profesję, pochodzenie i miejsce zamieszkania, rzadko ze sobą rozmawiali. Kojarzyli się, widywali od czasu do czasu, jednak każde zawsze chodziło swoją drogą. Viper większość czasu spędzał na poszukiwaniu vendetty toteż przeważnie siedział w świecie ludzi i poszukiwał konkretnych nazwisk, by pytać o kolejne. Ostatnio trafił na trop pewnego naukowca MORII i planował zadbać o szybkie spotkanie z nim. Dzisiaj zaś, porozmawiał sobie bardzo uprzejmie z jednym z jego podwładnych, by ustalić miejsce jego pobytu.
-Faust...-szepnął przystając na chwilę. Jakby to imię miało zapisać się w jego głowie na wieczność, tak jak z resztą wszystkie te, które zamierzał wykreślić raz na zawsze z księgi żywych i wpisać do tomiszcza przeznaczonego umarłym. Nie mógł rzecz jasna wiedzieć, że z tym konkretnym typem, nie będzie miał tak łatwej przeprawy jak z pozostałymi. Przystanął dopiero gdy dostrzegł wątłą, skuloną sylwetkę. Zmrużył jasne ślepia. Przywykłe do mroku źrenice wojownika wyszkolonego w walce w każdym terenie i o każdej porze, szybko zarysowały kobiece rysy, dostrzegły wątły, ciemny ślad rogów odcinający się na tle ledwie troszkę jaśniejszego materiału ściany cyrkowego namiotu. Zmarszczył brwi. Nie znał tej kobiety najlepiej, ale znał ją trochę. Z resztą, była głośną postacią. Typem osoby, wokół której zawsze jest wiele szumu, o której się mówi. Sam, zwykle nie wędrował po ustach innych, nawet jeśli wyglądem przykuwał uwagę postronnych. Wracając jednak do modliszki... Wiele słyszał o jej niezłomnym charakterze, ostrym języki i ciężkim poczuciu humoru. Nigdy jednak nie doszła do niego informacja o jakichś nerwowych załamaniach, a już na pewno nie spotkał się z plotką głoszącą, że ta oto kobieta, zwana też Jaskółką zwija się w kącie i beczy z sobie jedynie znanych powodów. Można więc rzec, że obrosła w legendę. Wyssano z niej kobiece cechy i uczyniono pomnikiem wartości często przypisywanych jedynie tak zwanym 'macho'.
Rudzielec westchnął i zbliżył się do jej wątłej postaci.
-Hej-wymruczał powitanie swoim niskim męskim głosem. Czuł się odrobinkę nieswojo tak bardzo górując nad rozmówczynią toteż powoli schylił się i usiadł na chłodnej trawie, by wbić w nią lazurowe, źrenice, barwą przypominające czasami zamrożone, górskie jezioro, tudzież jego własne lodowe twory. Nie bardzo wiedział co powinien zrobić. Czy coś powiedzieć, czy milczeć. W końcu, jak już zostało wspomniane, nie znał jej i nie do końca uważał, że powinien robić cokolwiek. Mimo to, czuł, że nie chce by została sama. Tak po prostu. W niektórych sytuacjach człowiekowi wystarczy towarzystwo. Jakiekolwiek. Rozmowa o pogodzie, kubek herbaty, milczenie, poczucie obecności drugiej osoby. No i... Nie da się ukryć, że on sam przeszedł sporo i domyślał się, że jeśli jakieś wydarzenie wydrążyło korytka dla spływających po jej polikach łez, to miało ono ciężki kaliber.
-Nie będę pytał-uprzedził od razu i znów zamilkł na dłuższą chwilę, nie do końca pewny, czego oczekiwała. Sam nie oczekiwał od nikogo troski, ale takiej obojętności na pomoc nauczono go w sposób najbardziej brutalny. Wciskano mu samodzielność od niemowlęcia. Skąd więc w jego głowie pomysł, że ktoś może nie czuć się tak samo? Że ktoś może w takiej chwili pragnąć towarzystwa? To zdaje się instynktowne, albo po prostu kwestia przyswojenia pewnych norm społecznych. Zaraz przypomni sobie kwestię z romantycznej komedii i zaproponuje dziewczynie pudełko lodów. Oby nie skończył jako jej obiad. Z resztą, po jego krwi miałaby spore niestrawności. Zaleta bycia cyrkowcem? Monstrum stworzonym w laboratorium Frankensteina?

Verna de Clare - 3 Lipiec 2011, 21:51

Kobieta siedziała na swoim miejscu niemal zupełnie nieruchomo i tylko delikatnie drżenie ramion, a także ciche pociągnięcie nosem, świadczyło o tym, iż ktoś mógłby znajdować się nieopodal cyrkowego namiotu. Dookoła panowała grobowa cisza, której nic nie mogło zmącić, prócz szumu wiatru w koronach pobliskich drzew, czy szelestu materiału. Verna odgarnęła z bladej twarzy ciemne pukle włosów, ocierając raz jeszcze twarz wierzchem dłoni. Zaczerpnęła przy tym ogromny haust powietrza, który zadrżał w jej piersi resztką dopiero co wylanych odczuć. Poprawiła się na ziemi, krzyżując nogi w kolanach, które oplotła ramionami. Spojrzała w dal, ku górze, na bezkresną połać nieba, którą jedynie falujące liście tuż nad głową kobiety przesłaniały nieco. Gwiazdy, miliardy nieodkrytych planet, pulsowały delikatnie, jakby uspokojone, zupełnie niewzruszone. Gdzieś dźwięczała cykada. Miała wrażenie, iż prawie nad lewym uchem. Przymknęła powieki, pragnąc odgonić przygnębienie i strach. Już wiele lat minęło, gdy czuła się podobnie, jak dzisiejszej nocy. Kiedyż to ostatni raz płakała? Bała się? Była zagubiona? Zawsze stwarzała pozory silnej, beznamiętnej bryły lodu, którego dwa okruchy spoglądały na istoty z drwiną i nutką wyższości. Była zawsze łowcą, nie ofiarą. Wprawiała w zachwyt, zdumienie, wzbudzała szacunek i respekt. Była kimś. Dla tych, którzy jej nie znali, była niemal pozbawioną uczuć zdzirą, Panienką Ludożerką. Wszakże rozkoszowała się w ludzkim mięsie, w gorącej krwi, którą chłeptała, by przywrócić swemu ciału sił. Była Królową.
Była przede wszystkim kobietą - z ułomnościami, uczuciami, zmartwieniami i problemami. Miała to wszystko i trochę więcej, gdyż to ona musiała patrzeć swym ofiarom w twarz. Była ich śmiercią i wybawieniem z nieszczęsnych rąk Życia. Ale była też i mordercą, matką, siostrą, czyjąś córką... Była kimś i nikim jednocześnie. Wszakże kimże jest ona w porównaniu z całym ogromem dwóch, trzech światów? Była wszystkim i niczym. Wszystkim dla swego dziecka. Niczym dla mijanego, obcego przechodnia.
Dlaczego tak obawia się zmian? Czyż nie powinna się cieszyć, że właśnie o to ma możliwość rozwiązania swego pogmatwanego życia? Nie, nie cieszyła się, gdyż nie był t powód do radości. Miast jasnej strony kartki, zapiszą się nowe słowa - słowa, które w większości będą dla niej niezrozumiałe. Już dawien dawno mogła rozwiązać zagadkę, jaką była jej przeszłość. Mogła, lecz pozostawało jedno konkretne pytanie: 'Po co?'
No właśnie, po co? Cóż da jej ta wiedza, jak nie więcej bólu i strachu, tym razem nie o siebie, a o bliskich? Była na tyle popularną i znienawidzoną osobą, iż miała nie jednego wroga w tym, czy w ludzkim świecie. Dlaczego, z jakiej racji, miałaby narażać swą rodzinę na niebezpieczeństwo? Co mogło dać jej takie prawa? Nic.
Właśnie dlatego nie zaglądała do zamkniętego na kluczyk kufra, ukrytego w jej małej samotni, gdzie to znajdowała się niepozorna, szara teczka, opatrzona numerem 133.
Rozważania kobiety przerwały ciche, niemal niesłyszalne kroki. Nie poruszyła się, mimowolnie rozpoznając koci, zabójczy trucht. Nie znała go za dobrze, w sumie, tak na dobrą sprawę, wiedziała o nim nie wiele. Tylko tyle, iż często znikał w świecie ludzi. Ale czyż i ona sama tam się nie pojawiała? Nie interesowało ją, co też czynił tam czerwonowłosy gigant. Dopóki trzymał się od jej interesów z daleka, dopóty ona nie wściubiała nosa w nie swoje sprawy.
Jednak to nie świadczyło o tym, iż się niem nie interesowała. Był w końcu dość niecodzienną personą. Sztukmistrz we własnej sobie, zarządca Cyrku dziwolągów, Papa zgrai mutantów, a jednak jej rodziny. Był częścią tego szalonego, popapranego kółka.
Przełknęła ślinę, zaciskając mocniej palce na swych przegubach, które oplatały skrzyżowane nogi. Czuła się nieswojo, gdy stał nad nią, nawet wtedy kiedy i ona pozostawała na nogach. W tej chwili, skulona koło jego wielkich stóp, czuła się niczym pchełka, która miała ochotę umknąć, lub zatopić ząbki w szczupłej piszczeli. Mrugnęła powiekami, odpędzając, jakże przezabawną, wizję jej wczepionej w jego łydkę. No tak, a potem wypatroszyłby ją tym swoim żelastwem lub zamroził krew w żyłach. Niedoczekanie Pańskie niech będzie z wami!
Sądziła, miała nadzieję, iż mężczyzna oddali się,pójdzie jak zawsze sobie tylko znaną drogą. Jednak, jak widać, nie była to jej "Noc pobożnych życzeń'.
Viper zsunął się wolno do parteru, sadowiąc cztery litery na trawie, tuż obok kobiety. Czuła gorąco buchające z jego ciała. Nozdrza pobudzał zapach zakrzepłej krwi. Zmarszczyła nos, patrząc na niego kątem błyszczącego ślepia. Czegóż on mógł od niej chcieć? Wszakże czy nie wywiązała się ze swych obowiązków? Trenowała, dopilnowała, by i inni podczas jego nieobecności nie rozwalili Cyrku. Gwoli wyjaśnienie, pan rudowłosy nie prosił jej o to, nie nakazał, nie przyznał podobnego zadania. Uczyniła to ze swej nieprzymuszonej woli, z własnej inicjatywy. W końcu chciała mieć do czego, bo nie do kogo [prawdopodobnie], wracać.
Dosłyszała ciche mruknięcie powitania, głębokie, męskie o niskiej tonacji. Na odsłoniętych ramionach kobiety ukazała się gęsia skórka, jednak nie bynajmniej pod wpływem jego głosu! Było chłodno, a chciałabym zauważyć, iż kobieta pozostawała bez wierzchniego okrycia. Jedynie lejący się materiał czerwonej sukienki na ramiączkach i wojskowe buty.
Modliszka oblizała dolną wargę, jednak język pozostawał zuchy, więc na niewiele to się zdało. Odchrząknęła pod nosem.
- Cześć - rzuciła ponuro, schrypniętym nieco głosem. Przekręciła przy tym delikatnie głowę, by móc mieć na niego baczenie. Z takim t nigdy nic nie wiadomo. Jednak bardziej prawdopodobnie, iż kobieta po prostu nie przywykła do bezpodstawnego zainteresowania drugiego człowieka jej osobą. Zawsze o coś chodziło. Mimo to, o dziwo, nie czuła zagrożenia. Zmarszczyła brwi na kolejne słowa wypływające z ust mężczyzny.
- Lepiej dla ciebie - mruknęła, prostując nieco łopatki. Nie miała ochoty zwierzać się ze swych lęków i niepewności. Nie teraz. Nie jemu. Nie była na to gotowa, jakkolwiek by to nie brzmiało.
Między Cyrkowcami zapadło milczenie, jednak Vernie ono zupełnie nie przeszkadzało. Było naturalne. Spokojne, pozbawione wymuszonej kreatywności.
Kobieta odetchnęła po jakimś czasie, prostując nogi i zapierając się rękoma za plecami.
- Ciężka noc, hm? - odezwała się wolno, unosząc prawą dłoń, by palcem zgarnąć odrobinę zakrzepłej krwi z policzka Sztukmistrza. Roztarła drobinkę między kciukiem a palcem wskazującym.

Viper - 3 Lipiec 2011, 22:33

Nie można powiedzieć, że rozterki obecnej tu kobiety, były w jakikolwiek sztukmistrzowi bliskie. Wręcz przeciwnie. Szczerze mówiąc, zazdrościł jej tej niepamięci. Tej szansy, by zacząć wszystko od nowa. Białej kartki w zeszycie życia, na której mogła napisać dowolne, wybrane przez siebie zdanie. On sam, był zawsze jedynie maskotką, lub kukiełką w czyichś dłoniach. Jego zdania i słowa, nie były jego zdaniami i słowami. Były literami nakreślonymi na jasnym ciele przez tych, którzy go ujęli i narzucili mu swoje racje. Od niemowlęcia wychowywany najpierw przez Śmiercionośne Żmije, a później przez MOIRĘ. Nie mieli litości więc i on dzisiaj nie miał jej ani odrobiny. Nie poznał nigdy prawdziwego znaczenia słowa rodzina. Rodziną był jego klan, klan którego nienawidził, ludzie którzy odebrali mu człowieczeństwo, emocje i kłamstwo, rzeczy do których każdy ma swoje naturalne prawo. Najgorsze zaś było to, że odebrali mu osobę, która obudziła w nim cień świadomości. Tą, która pstryknięciem smukłych palców rozsypała ustawioną przez nich układankę domino, dmuchnięciem zburzyła karcianą konstrukcję kłamstw, zakazów i nakazów. Zabrali mu wszystko, zabrali mu wszystko jego własnymi rękami. Czasami budził się w nocy, pewien że znów słyszy jej krzyk i żałował. Jednak teraz nie miało to już najmniejszego znaczenia, bo i tych ludzi, którzy zabrali mu wszystko jednocześnie będąc dla niego wszystkim także odeszli. Odeszli na przedwczesną emeryturę w piekiełku, gdzie szatan, o ile istnieje wymyślał już dla nich karę na wieczne potępienie. Los jednak nie był tak litościwy dla żmii bez imienia. Przekazał go w ręce kolejnych oprawców, a na koniec kaźni nie pozwalał zapomnieć. Viper nie miał nic do stracenia, a jednak pamiętał każdy gest, każde słowo, każdy jeden dzień ze swojej przeszłości. Były bardziej wyraziste niż u przeciętnych ludzi. Nasączone cierpieniem, krwią, złością i poczuciem bezwładności. Teraz zaś, kiedy w końcu mógł być wolny, jego własny organizm programował się przeciwko niemu, czyniąc z niego raz jeszcze narzędzie. Narzędzie własnej zemsty, vendetty, której nie poprzysiągł, ale która snuła się za nim jak cień, posuwając do kolejnych działań, a wcześniej wyprana ze skrupułów dusza wykonywała podszeptywane polecenia z perwersyjną chęcią.
Łypał na dziewczynę lodowymi ślepiami. Odgarnął z czoła czerwone włosy. Irlandzkie. Nie mógł tego wiedzieć, nie miał przecież pojęcia kim byli jego prawdziwi rodzice. Skąd miał wiedzieć? Nie powiedziano mu, nigdy nawet nie ośmielił się zapytać. Z resztą po co? Gdy dojrzał do zadawania pytań, jakichkolwiek, ich zwłoki były już pogrzebane pod grubą warstwą gleby, porośniętą pewnie zielonkawą trawą... Przez drewno trumien niewątpliwie przecisnęły się już padlinożerne pędraki i nadgryzały stopniowo ciał jego rodzicieli, z każdym dniem mnożąc się w ich jelitach i wątrobie, nie dbając o to kim byli za życia. O dziwo ta wizja, która bez konkretnej przyczyny roztoczyła się przed nim teraz, jak i wielokrotnie wcześniej, nie zrobiła na nim najmniejszego wrażenia. Patrzył na skropioną wcześniejszym deszczem kępkę trawy, na której skupił aktualnie dwie jasne źrenice i myślał o tym z miną, którą przybierał gdy zastanawiał się czy na obiad zjeść naleśnika z mięsnym farszem, czy może filet rybny. Odpowiedź dziewczyny na jego wcześniejsze powitanie wyrwała go z tej groteskowej zadumy. Wbił spojrzenie w jej spowitą cieniem sylwetkę. Prześliznął się po niej jasnym spojrzeniem i nieznacznie uśmiechnął. Jego oczy nie dały mu dostrzec drobnych kropeczek na jasnej skórze, które zjeżyły też króciutkie, jasne włoski kryjące jej ciało, czy kark. Nigdy nie zastanawiał się nad wpływem swojego głosu na kobiece organizmy, aczkolwiek nawet gdyby dostrzegł ślady gęsiej skórki na ciele tej konkretnej diablicy, pewnie uznałby, że ekscytuje się myślą o posiłku, albo faktycznie marznie, tak jak sugerowała autorka.
Zaśmiał się cicho słysząc jej pogróżkę. Umięśnione ramiona zatrzęsły się kilkakrotnie, gdy mężczyzna rechotał wspierając głowę na ścianie barwnego namiotu.
-Wzbudziłaś we mnie prawdziwą grozę...-zapewnił ją, choć podszyte ciągłym śmiechem słowa nie brzmiały wiarygodnie. Faktycznie, mimo wszystko, Verna miałaby problem w starciu z tym mężczyzną. Jego reakcje były szybkie, bo tego go właśnie nauczono. Poza tym jej najlepsza broń, czyli jadowite ukąszenie, byłaby dla niej śmiertelna. Myśleliście kiedyś jakie to uczucie napić się kwasu, który wypala wam przełyk i żołądek od środka? Tak poczułaby się Jaskółka, gdyby do jej gardła trafiło choćby kilka kropli krwi sztukmistrza.
-Ciężka?-powtórzył unosząc brwi. Dopiero teraz pomyślał o starciu kropli krwi z polików, czy zerknięciu na obryzganą efektownie koszulę. Wzruszył lekko ramionami.
-Bardziej dla tego drugiego-odparł beznamiętnie, bo faktycznie wychudły chłopaczek pełniący funkcję asystenta w prosektorium MORII nie miał zbyt dużej szansy w starciu z wojowniczym cyrkowcem. Pech? No cóż, trzeba było nie maczać palców w planach organizacji, która zajmowała się wcześniej genetycznymi eksperymentami. Tym bardziej, że niektóre ofiary przeżyły, uciekły i raczej nie darzą ich sympatią, a zamienieni w śmiercionośną broń, niejednokrotnie całe dnie i noce śnią i marzą o rewanżu. O tym by zanurzyć ostrza i powykrzywiane kończyny w skórze swoich prześladowców. Czy to takie dziwne? Nie, to naturalne i dziwne jest jedynie to, że MORIA nie przewidziała podobnego przebiegu wydarzeń.

Verna de Clare - 5 Lipiec 2011, 20:52

Kobieta odczuwała lekki dyskomfort przy tym osobniku. Mięśnie karku i ramion spięły się pod jasną, alabastrową skórą, która wydawała się jarzyć w okazyjnych promieniach Księżyca. Faktura jej przypominała wytłaczany pergamin. Przymknęła na chwilę powieki, ukrywając kryształowe, błyszczące tęczówki za nieprzeniknioną kurtyną. Długie rzęsy kładły się cieniem na wystających kościach policzkowych. Będąc w połowie ukrytą w cieniu, a w połowie wystawioną na blask nocy, wydawała się surrealistyczna, efemeryczna wręcz, jakby zawieszona między jawą a snem. Uniosła nieznacznie podbródek, eksponując długą szyję. Długie, czarno - siwe rogi zawijały się ku tyłowy, pieszcząc od czasu do czasu kołysaną wiatrem, pokrytą drobnymi listkami, gałązkę. Nie było nic dziwnego w jej napięciu, gdyż reagowała podobnie na każdą inną żywą istotę nie będącą zwierzęciem.
Nozdrza ciemnowłosej zadrżały, gdy wciągnęły powietrze przesycone aromatem mroku, rosę skraplającą się na źdźbłach trawy, oddech wiatru niosący woń lasu, materii Cyrku, waty cukrowej, prażonych chrupek, potu, adrenaliny i zwietrzałego strachu. Pokręciła wolno głową, jakby rozkoszując się tym wszystkim. Najwyraźniejszą barwą odznaczał się jednak swąd krwi - ludzkiej posoki. Przełknęła cicho ślinę, czując suchość w ustach. Nie jadła od czterech dni, co przypomniało jej o głodzie.
Szpony Jaskółki zanurzyły się w miękką glebę, rozorując ją, tworząc wonne bruzdy świeżej ziemi, skąd wypełzły w popłochu czarne mrówki, niosąc na swych silnych barkach podłużne, jasne drobinki: jaja.
Wielu ludzi, a także rzesza 'nienaturalnych' istot, zaprzedałaby duszę, by móc uzyskać nową, czystą księgę na start, gdzie delikwent mógłby od początku stworzyć swoją historię. Zacząć wszystko od początku. Marzenia.
MORIA na dobrą sprawę nie mogła zrozumieć, dlaczego numer 133 nie pamiętał nic sprzed eksperymentów. Przebudziła się po przeszczepieniu dłoni, które wszakże sama sobie odgryzła, konsumując je zamiast klona córki. Było to jedno z badań, które laboranci przeprowadzali na numerze 133, chcąc sprawdzić, czy Ludożerca będzie w stanie pożreć własne potomstwo w razie braku pożywienia. Przeliczyli się, gdyż obiekt miast zaatakować swą dwumiesięczną córkę, odgryzało, kawałek po kawałeczku, własne dłonie. Pierw prawa. Palec po palcu, mięsień po mięśniu. Przerwali badania w raz z pochłonięciem przez numer 133 ostatniego kawałka lewego przedramienia.
Verna otrząsnęła się z rozmyślań. Zaciskała kurczowo szczęki, których mięśnie pulsowały z wysiłkiem. Było to jedno z niewielu wspomnień, które do niej powróciły tuż po śmierci córki, jakby strata pierworodnej, ukochanej istotki, odblokowała jakąś część w jej upośledzonym niepamięcią umyśle.
Odchrząknęła głośno.
Spostrzegła, iż czerwonowłosy Sztukmistrz przygląda się jej lodowymi ślepiami, tak podobnymi do niej. Jednakże jej tęczówki były jaśniejsze, jakby wyblakłe, pozbawione życia, gdzie jego błyszczałby błękitnym ogniem istnienia.
Każdy pragnął zemsty, czy to świadomej, czy też zrodzonej w zakamarkach jestestwa. Wielu posiada w sercu ukryty gdzieś na dnie żal, kiełkujący z dnia na dzień, rodzący plony zatruwające duszę i umysł. Jeżeli nie wyeliminujemy przyczyny naszego zgorzknienia i nienawiści lub samego poczucia krzywdy, nie zaznamy spokoju. Tak więc nie tylko Żmija dążyła do zagłady oprawców. Była multum innych, ale i w szczególności jego towarzyszka rozmowy. Kobieta mogła jedynie się domyślać, co też pchała tego mężczyznę do mordu. Jednak najwyraźniej nawet o tym nie pomyślała.
Na słowa Sub Zero uniosła nieznacznie lewą brew, wykrzywiając kąciki ust w niewyraźnym uśmieszku. Nie doceniał jej, ale to nic. Tym lepiej, gdyż niedoceniany przeciwnik, to niebezpieczny przeciwnik. Jednak nie miała chęci, ani zamiaru pokazywać mu, jak bardzo, albo troszkę, się myli. Nie tego pragnęła. Zresztą była zbyt zmęczona, przez ostatnie dwa dni nie zmrużyła oka, a dni te nie pozostały dla niej łagodne...
- To dobrze - odrzekła tylko, śmiejąc się cicho pod nosem. Był to śmiech osoby, która nie ma już nic do stracenia. Jakże się myliła! Mogła mieć do utracenie bardzo wiele! Och, dlaczego, dlaczego los tak ją ukarał?! Jeżeli białowłosy arystokrata faktycznie okaże się jej bratem, będzie musiała zawalczyć z całych sił o to, by nikt, ale to nikt się o tym nie dowiedział. Inaczej nie prześpi ani jednej nocy spokojnie, nie wykona zadania ze stoicką duszą. Jakby to było możliwe wcześniej... Miewała koszmary, surrealistyczne, potworne koszmary, gdzie widziała nad sobą nieprzyjazne, fanatycznie wykrzywione twarze, skalpele w dłoniach, błysk chłodnej pogardy i czystej kalkulacji w oczach...
Umysł kobiety co chwila zanurzał się w ponurych rozważaniach, przez co nie bardzo mgła skupić się na chwili teraźniejszej. W tych momentach przypominała swą imienniczkę - Modliszkę - znieruchomiała, chmurnymi zmarszczkami wyrytymi na czole, strachem i nienawiścią spozierającą z głębi oczu...
Syknęła poirytowana, kładąc się na chłodnej ziemi, gdzie zimny dotyk Matki Natury zbijał gorączkę, która skropliła się na czole oraz nad górną wargą. Była zmęczona, tak potwornie zmęczona...
Nie zamierzała go kąsać, nie zamierzała niczego w związku z tym mężczyzną, bo i po cóż to? W jakim celu? Nie byli wrogami, nawet nie był domniemaną ofiarą. Źle pachniał, może dlatego.
Na słowa wydobywające się z ust Żmii zareagowała uniesieniem powiek i utkwieniu w nim chłodnych, bezdennych źrenic.
- Czy sprawia ci to przyjemność? Zabijanie? - zapytała ni z tego, ni z owego. - Czy zadawanie śmierci jest tym, co jest sensem twego istnienia? Czy jest to czymś, co czujesz, że musisz robić?
Zdawać się mogło, iż słowa kobiety skrywają drugie dno, jakby do czegoś dążyła.

Viper - 6 Lipiec 2011, 00:11

Mężczyzna w milczeniu przesączonym cierpliwością i swoistą fascynacją przyglądał się kobiecie. Bystre ślepia chłonęły szczegóły jej sylwetki w pewnym sensie odkrywając ją na nowo. Zauważając piękno. Bo czy demoniczne dłonie, czy zakrzywione rogi, lodowate ślepia, czy torebki jadowe ukryte w jamie ustnej rzeczywiście ją oszpecały? Początkowo tak właśnie sądził, jednak gdy wodził spokojnym spojrzeniem po skąpanej w srebrnej smudze księżycowego światła jasnej twarzy, stopniowo dojrzewał do zmiany zdania. Była inna. Nie wpisywała się w klasyczny kanon piękna. Jednak coś w jej kobiecości czyniło tą inność wartościową, czymś odbieranym przez niego pozytywnie. Bo jakby nie patrzeć jako cyrkowiec stanowiła ideał. Wszak wszyscy byli jakoś zdeformowani. Fizycznie okaleczeni przez swoich stwórców i jedynie Tancerze Ostrzy mogli się maskować w społeczeństwie, bo choć Sztukmistrz sam w sobie nie był jakoś wybitnie zmutowany to jego wzrost jawnie świadczył o swoistym wynaturzeniu. O Zaklinaczach Węży, Diwach, czy innych pracownikach wielkiej areny, nie ma co wspominać. Momentalnie w jego głowie zrodziła się idea. Tak po prostu, przyszła nie wiadomo skąd, zastukała do jego drzwi i wśliznęła się do środka. Mała, niepozorna i chyba nieco wystraszona, przysiadła za jego zmrużonymi ślepiami i poczęła cichutko szeptać do nadstawionych uszu. Idea była silna, idea była nieśmiertelna, idea poczęła stopniowo zapuszczać korzenie. Młody twór można było jeszcze wyrwać z jego głowy, gdyby tylko przyznał się przed światem do tej cichej obecności jednak piskliwy głosik doradził mu milczenie, które zachował, nieprzerwanie lustrując spojrzeniem swoją równie niemą towarzyszkę. Idea stopniowo pobudzała do życia każdy mięsień jego ciała. Poczuł jak przyśpiesza mu serce, jak żyły na nowo dostarczają życiodajną posokę do wszystkich części jego ciała. A gdyby tak się zjednoczyć? Gdyby tak... Sprzeciwić się społecznemu piętnu? Odmówić odrzuceniu, pokazać światu własną siłę? Co gdyby cyrkowcy postanowili stanąć razem, wszyscy pod jedną banderą? Niech reszta wie, że stanowią siłę, której należy się obawiać, którą trzeba respektować? Razem być może nie czuliby się tak osamotnieni a ich ambicje nie byłyby wiecznie niezaspokojonym głodem?
Wiatr poruszył delikatnie kilkoma pasmami czerwonej czupryny a mężczyzna westchnął cicho pod nosem. To nie miało większego sensu. Nikt prawdopodobnie nie zechciałby go słuchać, nikt nie uznałby jego racji. Nie wierzył w siebie? Cóż, można powiedzieć, że go tego nauczono. Nauczono go, że jest narzędziem, a wszak narzędzia nie mają głosu, którym mogą wypowiadać śmiałe opinie i nawoływać innych do podążania za jego brzmieniem. Z resztą, wygląda na to, że zarówno w siebie jak i w ideę ową nie do końca jeszcze wierzył więc zepchnął ją gdzieś w dalszy zakątek swojego umysłu tym bardziej, że kobieta, w którą wpatrywał się z takim uporem położyła się teraz na ziemi i łatwiej było mu przyglądać się unoszonym w oddechu jędrnym piersiom i płaskiemu brzuchowi. Uśmiechnął się mimowolnie pod nosem, choć gdy znów napotkał na swej drodze jej oczy, coś mu w nich nie pasowało. Wyglądała tak przerażająco markotnie. Jakby zgasła w niej wszelka chęć życia i walki. Dopiero teraz uświadomił sobie, że wcześniej coś mówiła, a on zignorował ją w sposób absolutnie niedopuszczalny. Odruchowo chciał się skarcić, w sposób wyuczony, niemniej powstrzymał się i po prostu nawrzeszczał na siebie w myślach. Długo jednak nie musiał tak na siebie psioczyć bo dziewczę postanowiło odezwać się znowu. Jej pytania były dziwne i wywołały bruzdę na jasnym, obsypanym czerwonymi kudłami czole.
-Do czego zmierzasz?-spytał podejrzliwie nie rozumiejąc po co właściwie zaczęła tak nagle ten temat? Przecież te pytania były bardzo osobiste, a do tej pory ich relacje ograniczały się do zwykłego 'cześć' gdy przypadkiem spotkali się na ulicy.
Westchnął z rezygnacją i wbił spojrzenie w kilka jasnych plam oświetlających zielony trawnik nieopodal czubków jego stóp. Zamyślił się szukając gdzieś w sobie odpowiedzi na jej pytanie.
-W zasadzie... To nie, nie sprawia mi to przyjemności. Jednak jestem w tym dobry-temu nie można było w żaden sposób zaprzeczyć. Był mistrzem w swoim fachu i pozbawianie innych życia stanowiło dla niego powszedni chleb, którym mógł się opychać do oporu.
-Co do pytań o sens istnienia... Wiesz, to nie jest wszystko takie proste. Chciałbym naprawdę znać odpowiedź-prychnął cicho, jakby rozbawiony beznadziejnością własnej sytuacji. Miał się jej teraz zwierzać z całej swojej historii? Z tego jak sens jemu życiu nadali inni ludzie odbierając prawo wyboru? Niby dlaczego miałby to robić?
-Nie bardzo rozumiem po co chcesz to wiedzieć? No i nie jestem pewien co Cię upoważnia do wysłuchiwania rzeczy, których nikomu jeszcze nie mówiłem-faktycznie jego historia była jego prywatną własnością, którą dzielił się niechętnie i w strzępach. Większość próbował ukryć gdzieś w sobie, z miernym skutkiem, bo wszystkie wspomnienia i tak wypływały co noc na wierzch zawracając go swoją ciężką do strawienia obecnością.

Verna de Clare - 8 Lipiec 2011, 19:23

Rozluźniła się znacznie, oddychając głęboko. Pierś kobiety to unosiła się, to opadała w miarowym rytmie. Odsunęła od siebie niepotrzebne myśli, nie chcąc by te zaśmiecały jej umysł, niszczyły spokój, który począł ją z wolna ogarniać. Summa summarum dziwne było to zjawisko, którego dopiero co zaczęła doświadczać... Jeszcze przy nikim tak szybko nie odczuła wewnętrznego pokoju ducha. Zawsze czekała w gotowości, czy to na ciętą ripostę, czy na atak. Przy tym czerwonowłosym mężczyźnie odprężała się, pozwalała sobie na naturalność, o której już dawien dawno zapomniała, sądząc, iż umarła. Patrzyła na rzadkie korony drzew, przez które przeświecał blask księżyca, na gwiazdy migoczące, jakby uśmiechające się z góry. Widnokrąg przesuwał się, wirując w kosmicznym tańcu.
Kobieta czuła na sobie uważny wzrok Żmii, który począł się zmieniać. Na początku był natarczywy, ten znała najlepiej, jednak po jakimś czasie wrażenie uległo przemianie. Czegoś takiego nie czuła pewnie nigdy, a przynajmniej nie potrafiła sobie podobnego momentu przypomnieć. Ale to przecież nie dziwne. Spojrzenie mężczyzny wydawało pieścić się jej skórę, prześlizgując się od pasa ku górze. Było badawcze, ale spokojne, pozbawione niechęci. Jawiło jej się to jak czuły pocałunek, którym została obsypana jej skóra. Zadrżała. Absurd! Co też roiło się w jej chorej głowie?
Idea, która zakorzeniła się w umyśle Vipera, zapewne była szczodra i dobra. Miała w sobie to 'coś'. Pewnie, gdyby zechciał się podzielić z Verną swoją wizją, zastanowiłaby ją ona. Dała do myślenia. W końcu miała w sobie cząstkę...
Westchnęła, przekręcając wolno głowę w stronę mężczyzny. Słuchała jego wywodu, jakby nutki niezadowolenia kryjącej się w głosie. Uniosła się lekko, zwinnie, i parła brodę o lewą dłoń. Patrzyła na niego przenikliwie, acz łagodnie.
- To dobrze, gdyż śmierć, odbieranie życia, nie powinno sprawiać przyjemności. Śmierć naturalna jest dobra, jednak gwałtowna, zadana z drugiej ręki, już nie - szepnęła. Włosy przelały się na lewą stronę, ukrywając część profilu twarzy Cyrkowca. Uśmiechnęła się kącikami ust, przymykając na drobny moment powieki, jakby zastanawiając się nad odpowiedzią.
-Prawda jest taka, przyjacielu, iż nic nie daje mi podobnego prawa. Jednak nie pytam bez powodu... - Gdy spojrzała na niego na powrót, w jej ślepiach krył się jakiś dziwny ogień, który buchał w tęczówkach, opalizując tajemniczym blaskiem.
-Nikt nie zna odpowiedzi, a przynajmniej nie całą. Żyjemy, ale po cóż na prawdę? By poznać odpowiedzi? Nie raz i żyjemy setki lat, a i tak nie wiemy, o co chodzi w naszym życiu. Umieramy z niewiedzą. Ale to nie oto chodzi. Mamy żyć. Upadać i podnosić się. Doświadczać miłości, nienawiści, lęków, walczyć o swoje, za nas wszystkich, za nic. Życie jest tym, co najpiękniejsze i najcenniejsze. Daje nam możliwości i tylko my, a także niektóre jednostki, mogą zadecydować, jak nasz żywot się potoczy. Jak z niego skorzystamy.
Była to niewątpliwie najdłuższa przemowa, jaka kiedykolwiek wyszła z ust Modliszki. Wyprostowała się, podkulając nogi, opierając dłonie o ziemię, w którą zatopiły się palce, otulone zielonym skarbem natury. Zbliżyła się do niego na kolanach, szybko, szukając jego wzroku.
-Nic mnie do tego nie upoważnia - wyszeptała, dotykając palcami jego policzka, cofając zaraz dłoń i siadając spokojnie obok niego. - Nic i właśnie to jest takie piękne. Możemy rozmawiać, otworzyć się przed sobą. Bo dlaczego by nie?
Spuściła wzrok, patrząc w ten sam punk, co mężczyzna, na barwne plamy rzucane na trawę, tańczące w sobie tylko znanym układzie.
- Widzisz, ja zabijam, bo nie mam innego wyboru. Mogę żywić się wszystkim, ale i tak to jedynie ludzka krew, ich mięso, trzyma mój umysł, moje żądze na wodzy. Nie wiem, czy byłam taka zawsze. Nie pamiętam niczego ze swej przeszłości. Znam tylko laboratorium, badania, które wyniszczały nie tyle me ciało, co umysł. Znam ciągłą walkę o byt, o swoje...
Machnęła nagle prawą dłonią, na powrót zatapiając spojrzenie w twarzy Cyrkowca. Uśmiechnęła się delikatnie.
-Nie musisz mi się zwierzać, pytam, bo sama chcę zrozumieć, jak ktoś, kto ma wybór, nie korzysta z niego...
Skinęła przy tym głową, jakby dla potwierdzenia swych słów.

Viper - 9 Lipiec 2011, 16:22

Wzrok Vipera wciąż dość subtelnie prześlizgiwał się po sylwetce Jaskółki. Zatrzymywał na niektórych partiach na dłużej, chcąc niejako pochłonąć ją jako całość, jednocześnie pojmując każdy szczegół, bo to ponoć w tych drobnostkach czai się diabeł, a dziewczynie nie można było odmówić szatańskiego wręcz uroku. Rogi z resztą wcale nie pomagały odeprzeć tego wrażenia, jedynie je pogłębiały, to zaś w połączeniu z jej zwyczajowym charakterkiem, czyniło porównanie niezaprzeczalnie trafnym. Irlandczyk uśmiechnął się pod nosem, dość enigmatycznie, starając się nie zdradzać własnych myśli, jednak domyślał się, że podobne uśmiechy na twarzach mężczyzn, Jaskółka wychwytywała brawurowo. Modliszka. Ta jej cecha nie wzbudzała przerażenia, czy odrazy u Żmii, bowiem sam raczej nie nadawał się do konsumpcji, a śmierć istnień ludzkich nie robiła na nim dostatecznego wrażenia, by zachwyt nad jej urodą i wdziękiem mógł zostać nagle zastąpiony poczuciem odrazy wywołanej myślą, że jej zgrabne ciałko zostało przystosowane do trawienia i pochłaniania ludzkiego mięsa. Męskiego, w większości przypadków.
Swoją drogą, bystre, lazurowe ślepia natychmiast wyłapały rozluźnienie dziewczyny, która zwykle nawet kroki stawiała z nadmierną ostrożnością, jakby uważając na to, czy jej biodra nie będą kołysać się w sposób natarczywy, jednocześnie dbając o ich jednostajny i ponętny ruch. Teraz była bardziej sobą, nie tylko elegancką damą, której nadrzędnym celem jest przyciąganie pożądliwych spojrzeń, po to jedynie by wykorzystać chuć w celach... konsumpcyjnych.
Uważny, wytrenowany wzrok wychwycił drobne drżenie jej ciała. Mężczyzna zdziwił się niepomiernie.
-Jest ci zimno?-spytał odruchowo zastanawiając się jednocześnie, czy przypadkiem obserwując ją tak nachalnie nie spowodował obniżenia temperatury jej ciała, bądź ogólnie temperatury wokół. Z resztą nawet jeśli bez jego ingerencji było chłodno, nie miałby o tym pojęcia.
-Oddałbym ci bluzę, ale jest upaćkana-powiedział zakłopotany, zupełnie tak jakby poplamił materiał sosem pomidorowym, a nie kilkoma litrami ludzkiej posoki. Nagła bliskość dziewczyny wpłynęła na przyśpieszone bicie serca w klatce piersiowej dwumetrowego cyrkowca. Na moment oderwał od niej wzrok nie do końca wiedząc, dlaczego ni z tego ni z owego patrzenie na nią wydaje się niewygodne i kłopotliwe. Uśmiechnął się kącikami ust słysząc jej przemówienie.
-Masz rację, poniekąd. Moim zdaniem życie składa się z chwil, każdą jedną należy w pełni wykorzystać.-na moment się zamyślił i przygryzł naskórek na swoim kciuku. Nie chciało mu się chyba tego wszystkiego tłumaczyć. Nie był pewien, czy w ogóle by potrafił ubrać to wszystko w słowa.
Zarumienił się lekko czując dotyk jej... chitynowej? skóry na własnym policzku. Miał jedynie nadzieję, że cień, w którym siedział ukrył przed nią ten żanujący fakt.
-Możemy rozmawiać... Jeśli masz taką ochotę...-stwierdził ostatecznie przestając się bronić przed naturalnym rozwojem sytuacji.
-Widzisz, stawiasz sprawę wychodząc z błędnego założenia, że mam wybór-stwierdził w końcu wysłuchując do końca jak przechodzi do sedna sprawy. Dlaczego czuł, że to wszystko nieuchronnie zmierza w tym kierunku. Dlaczego właściwie kobiety, wszystkie, które do tej pory poznał usiłowały mu wyperswadować, że jest wolny, gdy mimo wszelkich starań pozostawał niewolnikiem samego siebie?
-Teraz wyjaśnię ci dlaczego to założenie jest błędne. Jeśli bowiem przyjmiemy, że dostałaś do swoich rąk książkę, która stanowi zapis twojego życia... To jest ona zbiorem pustych kartek. Uciekając z MORII ukradłaś sobie posrebrzane pióro i możesz na niej pisać co chcesz, jedyne do czego zmusza cię kilka nabazgranych na jasnym papierze zdań, to polowanie na ludzkie mięso. Tak? No widzisz. Moja książka, wygląda nieco inaczej. Zasadniczo myślę, że jest dość podniszczona. Zapisana, miejmy nadzieję, do połowy. Pierwsze kilkanaście rozdziałów zapisali jedni sadyści, a kilkanaście kolejnych drudzy. Historia dość monotonna, bo na przemian dotyczy głównie okrucieństwa, bólu, nienawiści, wściekłości i agonii.-przerwał na chwilę by wbić w nią lodowe spojrzenie-Więc teraz, gdy wreszcie dostałem swój własny reklamowy długopis z napisem 'Aviva Comertial Union' nie bardzo mam wpływ na to co piszę, bo nie jestem w stanie nagle, w zupełnym oderwaniu od tego co już w historii zostało napisane zacząć opowieść o tęczowych kucykach. Może jestem słaby, ale nie potrafię odmówić sobie prawa do wpisania się w każdej z winnych mojej historii książeczek. Chociażby jednym, krótkim słowem 'koniec'. Poza tym, jak bardzo tak naprawdę jesteśmy wolni? Jak bardzo panujemy nad własnymi żądzami? Bo tak samo jak teraz pragnienie mówi mi, że twarz mi spłonie, albo odpadnie jeśli za chwilę cię nie pocałuję... Tak samo jutro będzie mi mówiło, że moje ciało jest jedynie pustym naczyniem, które napełnić może tylko krew winnych temu drani-przerwał wywód i przygryzł na moment dolną wargę. Następnie zaklął w myślach i jak powiedział, tak zrobił dochodząc ostatecznie do wniosku, że naprawdę bardzo nie lubi sobie odmawiać, co prawdopodobnie świadczy o słabości charakteru, ale nagle nie ma najmniejszego znaczenia. Pochylił się i delikatnie uchwycił dwie mięsiste linie na twarzy dziewczyny, by zanurzyć się w subtelnym pocałunku.

Verna de Clare - 11 Lipiec 2011, 17:36

W dalszym stopniu czuła jego wzrok na sobie. Musiała przyznać sama przed sobą, iż uczucie to diametralnie różniło się od tych, które znała. Za każdym razem, gdy jakiś mężczyzna patrzył na nią w podobny sposób, nie potrafiła ukryć ironicznego uśmieszku, błyskając w jego stronę szafirowymi ślepiami, pragnąc jeszcze bardziej zachęcić do swej osoby. Jednakże tym razem nie reagowała tak samo, nie potrafiła, a to z tego względu, iż pierwszy raz w życiu był to przyjazny, delikatny wzrok kogoś, kogo niby znała.
Na jego słowa pokręciła lekko głową.
- Nie, to twoja obecność tak na mnie działa - odparła szczerze, uśmiechając się leciutko, ukryta w swym pół cieniu.
Gdy uklękła, by móc na niego spojrzeć, jej oczy błyszczały.
- Spokojnie, to nie potrzebne - wzruszyła nieznacznie bladymi, smukłymi ramionami.
Jej czułe, nadwrażliwe zmysłu wyczuły nagłe przyspieszenie pulsu w arteriach mężczyzny. Zmarszczyła leciutko równe łuki brew. Nie sądziła, iż Sztukmistrza tak zareaguje na jej gwałtowną bliskość. Możliwe, że przez to mijanie się łukiem, chłodne, zdawkowe powitania, zapomniała o tym, iż Żmija jest jedynie mężczyzną. I nie ważne jak bardzo pociągającym, jak bardzo męskim i zabójczym. Był przede wszystkim mężczyzną, który w zdrowy sposób reagował na kobiety. A przynajmniej na nią. Verna miała świadomość swej seksowności, gdyż pomimo swych 'ułomności', było wielu, którzy zaprzedaliby duszę, by spędzić z nią chociaż godzinę sam na sam. O tak, jednak, niestety, każdy taki delikwent nie pojawiał się kolejnego dnia u znajomych, w pracy, w domu... Cóż, ona też była tylko człowiekiem i patrząc w twarz Vipera czuła, jak przyjemne ciepło rozlewa się po jej ciele, od serca, do podbrzusza, gdzie rozpłynęło się w niższych partiach, drżąc podnieceniem. Hm, dziwne, doprawdy dziwne. Kobieta już dawien dawno nie odczuwała tego typu emocji, niemal o nich zapomniała. Fakt, miała raz na jakiś czas jakąś kobietę, z bardzo rzadka mężczyznę, jednak nigdy nie miała sposobności rozwinąć swą 'chuć', jeżeli tak można by to nazwać.
Uzbroiła się w cierpliwość, siadając spokojnie na podkurczonych stopach, z dłońmi ułożonymi na kolanach. Przekrzywiła nieznacznie głowę, mając baczenie na słowa wypływające z jego ust. Swoją drogą, miał bardzo zmysłowe usta, bliźniacze, wąskie łuki, leciutko różowe, na męskiej, kwadratowej szczęce widniał ślad jednodniowego zarostu. Mrrrr...
- Moim zdaniem masz wybór, jedynie świadomość tego, że ktoś od początku kierował twymi poczynaniami, utwierdza cię w tym, że nie możesz nic zrobić. Jeżeli twym panem pierw była jedna zła istota, a zaraz potem druga, teraz popadłeś w ręce nierzeczywistego wroga. Swego poczucia krzywdy... - wtrąciła chwilę przedtem, nim rozpoczął swój monolog.
Nie przerywała mu już później, chciała usłyszeć, co miał jej do powiedzenia. I to było niespotykane. Ona nigdy nikogo nie słuchała, jednak przy tym osobniku była kimś innym, sobą.
Słuchała uważnie, nie chcąc uronić ani jednego słowa. Była tak zaabsorbowana, iż dopiero po dłuższej chwili, gdy schylił swą wysoką sylwetkę w jej stronę, dotarł do niej sens ukrytych w wypowiedzi słów. Gdy schwycił jej twarz w swe duże, gorące dłonie, a przynajmniej takie odnosiła wrażenie, zadrżała, patrząc w jego lazurowe tęczówki. Dobrze wiedziała, co zaraz nastąpi i nijak nie potrafiłaby tego powstrzymać. Ale dlaczegoż? Wystarczyło go odepchnąć, krzyknąć, by nie przesadzał, albo powiedzieć coś w stylu: 'Jaja sobie robisz?. Jednak nie chciała tego przerywać. W końcu jego usta odnalazły jej usta, zanurzając się w nich, szukając pocałunku, odwzajemnienia. Był bardzo delikatny, pewny swego. Ciało kobiety zareagowało instynktownie. Uchyliła wargi, pogłębiając pocałunek, dłonie przesunęły się po jego ramionach, by opleść jego szyję. To zdumiewające jak coś, co mogłoby być bronią, nagle zamieniło się w coś łagodnego i nieszkodliwego.
Niespodziewanie coś zaszeleściło za ich plecami, ciągnąc swe długie cielsko po leśnej ściółce. Rozległ się zniekształcony syk, a powiew chłodu niósł ze sobą zapowiedź nowego uczestnika tejże romantycznej scenki. Wąż, powleczony śnieżnym futrem, głową okraszoną dwoma rogami, stąpający krótkimi nóżkami pośród gęstwin trawy, wychynął zza rośli, rozglądając się dookoła, błyskają kolorowymi ślepiami, które w obecnej chwili wydawały się jarzyć nieziemskim srebrem. Naeva stanęła w miejscu dostrzegając swą panią. Uniósł nieznacznie łeb i spokojnie odpełzł sobie pod jedno z drzew, gdzie zwinął się w pokaźną kulkę, łypiąc jeszcze chwilkę groźnie ślepiami. Upewniony, iż nic wielkiego się nie dzieje, złożył łeb na swym cielsku i przymknął ślepia, ziewając donośnie, ukazując ostre ząbki. Zauważyć można było, iż zwierzę było młodym samcem, nieosiągającym jeszcze pełnych rozmiarów swej rasy.

Viper - 12 Lipiec 2011, 00:05

Viper posiadał wiele, przeróżnych cech, które definiowały jego osobowość. Próżność, nie była jedną z nich, więc ani przez chwilę nie przyszło mu do głowy, że gdy w sposób tak natarczywy przygląda się kobiecie, ona może z tego czerpać jakąkolwiek przyjemność. Robił to, może nawet wbrew własnej woli. Chęć poznania jej bliżej w sensie poznania struktury jej ciała okazała się trudną do okiełznania, zwłaszcza dla kogoś, kto starał się niczego sobie nie odmawiać i niczego w życiu więcej nie żałować. Może taka argumentacja byłaby prostsza? Bo czy można powiedzieć, że żałował śmierci swoich ofiar? Nie, zasłużyli na nią, wszyscy razem i każdy z osobna błagali wręcz o to, by odnalazło ich ostrze sprawiedliwości. A ostrze sprawiedliwości nie jest głuche na błagania. Zwłaszcza, gdy palce na nim zaciska ktoś taki jak Viper.
Zdziwiony, uniósł więc brwi słysząc jej słowa. Co też ona mówiła? Była poważna? Czy może kpiła z tej nachalności, na którą pozwalał sobie w jej towarzystwie? Zmieszał się i przejechał palcami po czerwonej czuprynie.
-Moja obecność?-spytał dla pewności, bo zaświtała mu myśl, że może po prostu opacznie coś usłyszał. Wiatr o tej porze potrafił być złośliwy i deformował niektóre frazy. Często zaś te, przybierał kształt, który wpadał w ucho i dobrze w nim leżał, będąc materializacją marzenia każdego mężczyzny przy zdrowych zmysłach. Niemniej zwykle okazywały się właśnie takim oszustwem, kłamstewkiem podpowiedzianym przez chichot losu.
Skinął głową, gdy zapewniła go iż nie potrzebuje bluzy. Głupio by mu było dawać jej na okrycie coś, co niemal całkowicie, a przynajmniej w sporej części, przeżarte zostało przez skrzepniętą krew.
Czy był zdenerwowany? Owszem. Nigdy nie zastanawiał się zbytnio nad własnym wyglądem. Jeśli zaspokajał swoje potrzeby seksualne, zazwyczaj korzystał z tych płatnych usług, by upewnić się, że nie dojdzie do zaangażowania po żadnej ze stron. Postrzegał miłość jako ostatnią, legalną formę niewolnictwa, a skoro sam już dostatecznie siebie niewolił, nie chciał czuć się zobowiązany wobec osoby trzeciej. Niezależnie od tego jak piękna by była. Toteż nagła bliskość ze strony Verny i co gorsza, jej zainteresowanie wprowadzały w jego głowie kompletny zamęt. Oto stawał przed wyborem. Skusić się i skosztować tego pięknego, kształtnego owocu? Czy postawić się własnej żądzy i pozostać wiernym sobie? Wolnym człowiekiem? Nie oszukujmy się, nigdy nie będzie wolny, a pojawiało się ryzyko, że jeśli sobie odmówi i nie tknie jej tej nocy, to bardzo długo będzie tego żałował. Ach, impas!
Z niemałym zdziwieniem stwierdził, że do końca cierpliwie wysłuchała jego pokrętnego monologu, który dla większości normalnych ludzi, byłby jedynie bełkotem o książkach i długopisach, nie pozbawionym sensu. Miło jednak, że postanowiła uprzejmie mu dokończyć, nawet jeśli przez chwilę sam wolał by weszła mu w słowo i powstrzymała ten kompromitujący potok, wylewający się z jego ust bez wyraźnej kontroli. No bo, kto normalny przyznaje się przed kobietą do własnej chuci? Nikt, no ale Żmii daleko było do osoby, którą można określić mianem zrównoważonej, o czym świadczyły wyraźne szkarłatne smugi na ubraniu. Cokolwiek zrobił asystentowi Fausta, nie było to przyjemne i z całą pewnością utrudni identyfikację zwłok.
W tej chwili jednak, nie miało to większego znaczenia. Mogło zaczekać do jutra, to pojutrze, do przyszłego miesiąca, bo nagle przestrzeń pod namiotem stała się ciasna i duszna. Wymagało to więc zmniejszenia odległości pomiędzy nimi do zera milimetrów, osiągniętej dopiero w chwili, gdy ich wargi spotkały się po raz pierwszy.
Przez moment czekał, spodziewając się gradu uderzeń, lamentu i litanii pisków połączonych z okrzykami oburzenia. Gdy ta specyficzna forma apokalipsy nie zwaliła mu się na głowę, a wręcz została zastąpiona symfonią anielskich trąb, która przybrała formę odwzajemnionego pocałunku anielicy... Czy raczej diablicy, poczuł jak oblewa się delikatnym rumieńcem. Jak zawsze z resztą, bo krew Irlandczyka krążyła dumnie w jego żyłach, napływając do polików i świadcząc o sile organizmu. Instynktownie oderwał się od dziewczyny słysząc szelest. Ręka, która do tej pory spoczywała na miękkim dziewczęcym poliku powędrowała błyskawicznie w stronę rękojeści potężnej katany, przewieszonej przez jego plecy. Akwamarynowe ślepia przeczesały pobliskie krzewy w poszukiwaniu ewentualnego przeciwnika, ale napotkały jedynie zwiniętego w kłąb, pokrytego śnieżnym futrem węża. Opuścił rękę, ale nie wrócił już do całowania dziewczyny. Jakby cały nastrój odpłynął w niepamięć. Z resztą czułby się dziwnie, gdyby teraz ponownie oddał się namiętności, która wszak była uczuciem ulotnym, łatwym wbrew pozorom do wypłoszenia. To był taki moment szaleństwa, na który każdy od czasu do czasu pozwala sobie bez względu na konsekwencje.
-Masz Naeve?-spytał wpatrując się w młodego samczyka. Nie znał się zbytnio na tych wszystkich magicznych stworach. Kojarzył jedynie ich nazwy i wygląd, czasami zastosowanie, ale gdyby kazano mu rozróżnić samicę od samca, w którymkolwiek z przypadków, rozłożyłby ręce i szukał odpowiedzi pomiędzy nogami stworzenia. Prozaiczne, ale praktyczne, jak cały on. Prawie cały. Spojrzał na Vernę.
-Wybacz, to było nie na miejscu-stwierdził uznając, że jednakowoż porzucenie tematu pocałunku tak po prostu, byłoby niegrzeczne. Nawet jak na niego.

Verna de Clare - 13 Lipiec 2011, 16:35

Cóż, czyli musiało spotkać go zaskoczenie, a tym samym nie miał wyboru, jak pogodzić się z ową sytuacją. Wszakże było to niespotykane także i u samej Modliszki, która wręcz szydziła z przejawów zainteresowania płci przeciwnej, lub pięknej, jej osobą, jednocześnie niecnie wykorzystując wszelkie atuty spływające z podobnych ciągotek.
Tym samym sama kobieta była pod wrażeniem własnych reakcji, które nieznacznie zbijały ją z pantałyku, nakierowując tor myśli i odczuć na zupełnie zachwaszczoną ścieżkę, która już od długiego czasu pozostawała zapomniana i nieprzebyta. Jednak w jej naturze nie mogło być miejsca na wahania, a następnie żałowania czegokolwiek, przez co wielokrotnie robiła rzeczy, które normalnego człowieka doprowadziłby do rozstroju sumienia. Mimo wszystko Verna nigdy, w dosłownym sensie tego znaczenia, nie wyrzucała sobie na nazajutrz tego, czy tamtego. W końcu jaki sens było katowanie własnego umysłu poczuciem winy, skoro czerpało się wcześniej z tego czegoś dziką radość?
O ile tak można było nazwać samozadowolenie, które nie miało prawa przebić się przez grubą skorupę otulającą serce kobiety, by napełnić je szczęściem.
Dlatego też bez większego oporu zwróciła swe lico w stronę mężczyzny siedzącego nieopodal, by posłać mu szelmowski uśmiech.
- Wszakże nie widzę tutaj nikogo, oprócz ciebie, Viperze - odrzekła spokojnie, puszczając do niego perskie oko.
W dalszym stopniu kurtyna czekoladowo mahoniowych włosów opadała kaskadą na lewe ramię. Gdyby się nad tym zastanowić, ani razu go nie odkryła zupełnie.
Poniekąd bawiła ją jego niepewna postawa, jakby obawiał się, iż to złośliwy Zefirek robi mu psikus, by wystawić go na pośmiewisko. Miało to swój ukryty urok, doprawdy...
Verna nie wątpiła ani przez chwilę, iż ten osobnik mógłby być niebezpiecznym przeciwnikiem dla niej, jednak tak samo wiedziała, że nie miała zamiaru dzisiejszego wieczoru robić nic, co mogłoby popsuć jej relacje ze Sztukmistrzem.
Jeszcze kilkanaście minut temu ukrywała się za kurtyną rozpaczy, nie mogąc pojąć tego, co działo się z jej życiem. A teraz? Flirtowała swobodnie, teoretycznie, ze swym szefem. I wiecie co? Sprawiało jej to ogrom przyjemności. Czuła się tak, jak już od bardzo dawna nie miała okazji się poczuć. Swobodnie, wolna, wiedząca czego chce w obecnej chwili. A pragnęła jego. Właśnie tego mężczyzny o rudych włosach i błyskających żywo oczach, tak podobnych do niej, a zupełnie różnych.
Kobieta zarejestrowała jego zdenerwowanie, które uwypukliło się, gdy postanowiła zmniejszyć nieznacznie dystans między nimi. Nie była do końca pewna, co nim kierowało. Jaki rodzaj strachu? Czasami żałowała, iż nie dane jej było podsłuchiwać myśli, jednak były to bardzo rzadkie momenty.
Nie pozostawało jej nic, jak słuchać go z uwagą. Mimo wszystko zbliżyła się jeszcze trochę, wyciągając dłoń w jego stronę, by spróbować wygładzić pionową zmarszczkę, która ukazała się pomiędzy jego brwiami. Coś nie dawało mu spokoju... Tylko co? Czyżby to było spowodowane przez jej osobę? Miała nadzieję, że nie. Chciała jedynie ostoi, dla siebie, ale i, tak to będzie dziwne, co teraz powiem, dla niego również.
Westchnęła cichutko, nieznacznie sfrustrowana.
A potem dostała przedsmak tego, czego tak pożądała. Na chwilkę zacisnęła szczęki, czując pieczenie i ból w lewym ramieniu, jednak zaraz potem pozwoliła sobie na rozkosz płynącą z tego niewinnego pocałunku. Nade wszystko pragnęła znaleźć się jeszcze bliżej mężczyzny, ale nim zdążyła choćby zareagować, poczuła, jak się od niej odsuwa.
Zdławiła w trzewiach zrezygnowane westchnięcie i zmełła w ustach nie zbyt przyjemne przekleństwo.
Zamrugała powiekami, zaskoczona, patrząc na jego jasną twarz. W tęczówkach kobiety gasł właśnie wzniecony dopiero co płomień. Jednak jego resztki tliły się w czarnych, onyksowych źrenicach. Spuściła wzrok, ukrywając zmieszanie, które nagle pełzło przez brzuch, do serca, a zaraz potem do gardła, objawiając się lepką kluchą. Czyżby poczuła się urażona?
Czym prędzej zdusiła haniebne uczucie w zarodku, nie pozwalając mu zakwitnąć kwieciem goryczy.
Odchrząknęła wolno, analizując jego słowa. Zajęło jej moment zrozumienie ich sensu.
- Ach, tak, to prawda - przyznała unosząc ciemną głowę, by spojrzeć w bok, na jasną plamę.
Wielkie dzięki, stary... Mruknęła w myślach stworzenia, ukazując co szczególniejsze obrazy. Na zarzut właścicielki gad ziewnął raz jeszcze, unosząc leniwie przejrzyste powieki.
Proszę... Odpowiedź była jasna, ale przesiąknięta znużeniem, a także znudzeniem.
Zazgrzytała zębami.
-Zwie się Argos - dodała sekundę później, jakby krótka wymiana zdań między właścicielką a Naeve w ogóle nie miała miejsca bytu.
Ułożyła nogi z boku, zginając je w kolanach. Opierała się delikatnie lewą dłonią o podłoże, kryjąc ciche syknięcie. Przeklęty stwór...
-Hm? - uniosła nieznacznie podbródek, patrząc na Irlandczyka. - Mówisz tak, jakbyś żałował, że poddaliśmy się temu, czego akurat potrzebowaliśmy, pragnęliśmy. Nie potrzebnie. - Mówiła pewnym głosem, patrząc w jego jasne ślepia.
'Szkoda tylko, iż ktoś nam przerwał...' Dodała w myślach, zerkając ponuro na Argosa. Jednak Naeve zdążył zapaść w drzemkę.
Ech.
-Dureń - pokręciła głową, patrząc w jasny księżyc.
- Moim mottem jest: " Nie żałuj tego, co robisz", bo i p co się katować wyrzutami sumienia? - Mówiąc to spojrzała chwilę na rudowłosego mężczyznę, wzruszając nieznacznie ramionami. Cóż. Nie będzie się narzucać...
Wstała wolno ze swego miejsca, rozprostowując ramiona. Argos uniósł łeb, pokazując tym samym, jaki z niego kłamca. Spojrzał zaciekawiony na swą panią, podpełzając do nich wolno. Okazało się, że jego cielsko miało długość jakichś dwóch metrów.
-Wybacz, Viperze, ale czas na mnie. Wybieram się do równoległego świata. Mam jednak nadzieję, że będziemy mieli okazję jeszcze ze sobą porozmawiać - mówiąc to, schyliła głowę i złożyła na jego wargach delikatny pocałunek. Uśmiechnęła się szeroko.
-To był przyjemnie spędzony czas - cmoknęła mężczyznę jeszcze w policzek i oddaliła się zgrabnym krokiem przed siebie. Argos podążył za swa panią.
zt

Viper - 14 Lipiec 2011, 18:41

Dziwne prawda? To doprawdy niesamowite jak to czasami, przy sprzyjających okolicznościach, które pojawiają się nie wiadomo skąd, jak i kiedy, dwie osoby o skrajnie różnych charakterach potrafią nagle zachować się tak, jakby nie postąpiły w żadnej innej sytuacji? Z czego to się bierze? Przecież Viper nie widział Verny pierwszy raz w życiu. Nigdy też szczególnie się z nią nie zadawał. Była po prostu jednym z wielu cyrkowców. W jego najbliższym otoczeniu było wiele kobiet, mniej lub bardziej atrakcyjnych, a jednak nigdy nie odczuwał potrzeby by wcielać się w rolę Rudolfa Valentino i uwodzić je swoimi dowcipami, czy szarmancją (ta, Viper i szarmancja, dobry żart). Verna z resztą też, jak sama przyznała, większość zalotników wyszydzała. Cóż więc za świństwo zawisło w tym wieczornym powietrzu, kusząc ich namiętnością, która zrodziła się sama z siebie, w wyniku rozmowy, która też nigdy nie powinna mieć miejsca?
Sposób, w jaki Verna postrzegała kwestie żądz i ich zaspokajania nie różnił się zbytnio od tego, który stosował Viper. Można było nawet przyłożyć do jednego i drugiego schematu kalkę, by spostrzec, że de facto, obie drogi, choć nieco różne, prowadziły do jednej i tej samej konkluzji. Niczego nie żałować. To dobre motto, choć przy pierwiastkach człowieczeństwa trudne w realizacji. Wszakże jaki człowiek nie patrzy na siebie przez pryzmat tego, co postrzega jako moralne i tego co uznaje za łamanie wszelkiej etyki? Wszyscy to robimy. Stajemy przed lustrem, lub w zaciszu własnego umysłu analizujemy własne zachowania, te które uważamy za złe, staramy się wyeliminować, a te dobre kultywować. Z tym, że w większości właśnie piętnowane społecznie uczynki sprawiają najwięcej uciechy. Seks bez zobowiązań, lenistwo, obżartstwo... Lista siedmiu grzechów głównych jest krótka, ale każdy jeden z wymienionych na niej występków jest potem źródłem setek innych. Viper miał pełną świadomość własnej ułomności pod tym względem. On nie starał się wyeliminować tego, co nawet uważał za niemoralne. Przyznał się z resztą, przed chwilą. Zabijanie nie sprawia mu radości, postrzega je jako coś złego, ale czy choćby przez chwilę pomyśłał o tym, żeby przestać? Niespecjalnie. Nic więc dziwnego, że w stosunku do Verny zastosował podobną logikę. Uważał własne zachowanie za niewłaściwe, ale to nie powstrzymywało go przed ciągłym wpatrywaniem się w jej zgrabne ciało, przed zawieszaniem wzroku na jędrnych piersiach, czy mocno zarysowanej, kobiecej i szlacheckiej żuchwie, którą chętnie obsypałby serią delikatnych pocałunków, schodząc później po szyi aż do obojczyka... Wbił wzrok w jej jasne oczy, gdy się odezwała. Nic nie odpowiedział. Nie odczuwał takiej potrzeby, z resztą, co miałby powiedzieć? Wiedział, że są sami, wiedział, że mówiła do niego, a celem jej pytania było jedynie naigrywanie się z jego niekontrolowanych czasami wypowiedzi. Kobiety, okrutne aż do samego szpiku kości. A jakie zmienne! Chwilę temu przyglądał się Jaskółce, której nie poznawał. Zapłakana, zagubiona, cicha... Teraz była znów drapieżną kocicą i nagle w jego głowie zrodziła się myśl, że z jakiegoś powodu, ta kocica ostrzy pazurki właśnie na niego. Tylko dlaczego? Czym sobie zasłużył na jej pożądanie? Czy wkoło nie było lepszych partii? Gdyby się zastanowić mogłaby... Chociaż nie, nie mogłaby mieć każdego mężczyzny. Choć niejeden oddałby wszystko co posiadał za kilka minut jej zainteresowania, to równie wielu napawały obrzydzeniem myśli o jej deformacji, o posiłkach, które spożywa. Ludzie boją się tego, czego nie pojmują, a już zwłaszcza, gdy to niepojęte coś wcina ich bez popitki.
W całym tym galimatiasie stał się nieco odcięty od niej. Jak na ironię. Nie dostrzegał drobnych gestów, frustracji. Zbyt był skupiony na analizowaniu tego, dlaczego miałaby zwrócić na niego uwagę, by dostrzec wyraźne dowody, którym niepotrzebne były żadne argumenty. W końcu, jak na osobę zwykle działającą impulsywnie, po prostu zrobił to na co miał ochotę i pewnie leżeliby już wspólnie na lekko zroszonej rosą trawie, gdyby nie dumne zwierzę, które pobudziło wyczulone zmysły zabójcy, w które wyposażony został SubZero. Nie chciał jej urazić. Nie śmiałby nawet, ale czy mógł tak po prostu zignorować własny instynkt. Pewne rzeczy zostały w niego wtłoczone i tak jak każdy dorosły mimowolnie rejestruje napisy na bilboardach i odczytuje je bez wysiłku, nie postrzegając jako jedynie osobne litery, a całe zdania, bo tego go przecież nauczono gdy czytał, tak teraz Żmia reagował na szelest. Musiał sprawdzić, czy jego źródłem nie było potencjalne niebezpieczeństwo, tym bardziej, że robił sobie wielu wrogów swoim postępowaniem. Jakby cyrkowcy i bez tego nie byli społecznym marginesem. Wąż. Tylko wąż, a jednak wszystko zostało zburzone, jak domek z kart delikatnym podmuchem wiatru.
Skinął głową słysząc imię Naeve.
-To dobre imię-było przyjemne. Przylegało do skóry, krótkie i dźwięczne, łatwe do zapamiętania. Viper lubił takie imiona oraz pseudonimi. Łatwiej je zapamiętać niż te wszystkie, Kaśki, Wiktorie i inne... Pełno tego samego, z kim byś nie rozmawiał, jego imię nie różni się zbytnio od setek innych, które masz już w głowie. I jak to później dopasować do właściwej osoby? No nie da się po prostu! Verna była osobnym przypadkiem, bo jej imię też było wyjątkowe. On sam... Jego imię w zasadzie było też przydomkiem, więc cholera wie, dlaczego potem przylgneło jeszcze SubZero, ale posługiwał się nimi wymiennie.
Wysłuchał w milczeniu jej kolejnych słów i lekko się uśmiechnął.
-Brzmi całkiem podobnie do mojego...-przyznał drapiąc się po karku-Yesterday is history, tomorrow, a mistery, but today is a gift... That's why it's called present-uśmiechnął się pod nosem.
-No, ale przyznasz, że warunki mamy tu cokolwiek polowe-stwierdził po chwili, choć parę minut temu nie miałoby to najmniejszego nawet znaczenia. Obserwował jak z gracją wstaje. Dał się ucałować na pożegnanie i w odpowiedzi niedbale zasalutował.
-No.. Zdaje się, że powinieniem się przebrać-rzucił sam do siebie, po czym sam też z nie mniejszą zwinnością podniósł się z ziemi, przeciągnął i ruszył do swojego wagonu.
[zt]

Anonymous - 26 Czerwiec 2012, 20:10

No tak, zgubiła się. Można było to przewidzieć biorąc pod uwagę jej umiejętności orientacji w terenie. Zbyt wielkie to one nie były, nawet gdy posiadała przy sobie mapę i kompas, a co najważniejsze znała miejsce, w którym się znajdowała. A teraz tylko potwierdziły się jej przypuszczenia: nie powinna włóczyć się wieczorami po Krainie, której za cholerę nie znała. Efektem tego było znajdowanie się w miejscu, które nie wyglądało zbyt przyjemnie. Inteligentnie zamiast wejść do namiotu cyrkowego, postanowiła zostać tutaj. Brak myślenia postanowiła wytłumaczyć odrobinką strachu, która zaczynała w niej narastać.
Rozejrzała się, a że nie zauważyła nikogo w pobliżu, usiadła na ziemi. Chwilę później to samo zrobił Reille, co umożliwiło jej przytulenie się do wielkiego królika. Spojrzała pytająco na Caraxa, który nadal stał i bacznie się rozglądał.
-Stanę na straży.-Powiedział krótko i wskoczył zwinnie na królika. Stamtąd miał lepszy widok na okolicę. Baranek zaś wtuliła się w Tulisia i zaczęła głęboko oddychać. Byle tylko nie panikować. To najgorsze co mogła zrobić. Myśl o czymś przyjemnym. Albo o czymkolwiek. Tylko nie o otaczającej cię ciemności i tym, co może czaić się w krzakach...

Anonymous - 27 Czerwiec 2012, 08:36

Zwiedzanie nie poszło tak, jakby sobie tego Walentynka życzyła. Bynajmniej nie było to przez zgubienie drogi w podobieństwie do Agnes, chodziło bardziej o to, skąd wzięła się krew na twarzy czarnowłosej. Znów miała ten niespodziewany napad głodu, który brał się dosłownie znikąd. Kiedy dziewczyna myślała, że już wszystko jest w porządku i nie pozbawi nikogo życia przez najbliższy tydzień... wszystko zostawało zrujnowane. Teraz, parę minut po pożarciu jakiegoś młodego mężczyzny, Valentine błąkała się w bardzo różnych i bardzo podejrzanych miejscach. Nie podobał się jej fakt, że już zapadał zmrok, przez co napotka ogromny problem z powrotem do miasta, a konkretniej do kawiarenki zwanej Czarnym Mleczkiem, gdzie miała odpracowywać pyszne ciasto czekoladowe. Westchnąwszy cichutko, rozejrzała się wokoło. Szczerze mówiąc nie miała nawet pojęcia jak ona się tu znalazła. Dokładniej, nie wiedziała z której strony przyszła w aktualne miejsce. W takim wypadku musiała zacząć przedzierać się przez krzaki, uważając jednak na te podstępne, które potrafiły podrapać skórę i porwać ubrania. Nie miała pojęcia, że właśnie w tym momencie zwróci na siebie uwagę Kota w butach i wystraszonej dziewczyny, której na imię było Agnes. Właściwie czy powinna się temu dziwić? Zachodzi biedną Fleur znienacka, jeszcze tak późną porą. Nie powinna się dziwić, że ledwie wyłoniwszy się z krzaków, Carax stał przed nią ze szpadą wymierzoną prost w serce. Walentynka podskoczyła ze strachu. Jej oczy, przyzwyczajone już w pewnej mierze do ciemności, dały radę dostrzec wielkiego królika i coś, a raczej kogoś, wtulonego w jego futro. Teraz chyba dobrze byłoby się wytłumaczyć, czyż nie?
- Proszę, schowaj szpadę! Nie przyszłam tu walczyć, w żadnym wypadku! - zaczęła prędko i stojąc w miejscu, miała nadzieję że nie są to jakieś sadystyczne istoty, które będą czerpały radość z odbierania życia czarnowłosej. Z drugiej strony to właśnie ona miała jakąś satysfakcję z zabijania ludzi, bo przecież dzięki nim zaspokajała swój głód. Tak czy inaczej, jej wzrok był wlepiony w Kota, który teraz miał o wiele wygodniejszą sytuację. Tak wiele możliwości, tak wiele wyjść... A V mogła tylko stać i czekać, mając przy okazji nadzieję na puszczenie jej wolno. Aczkolwiek ona niekoniecznie chciała stąd iść. Może dziewczyna, o której obecności co prawda jeszcze nie było dane wiedzieć Walentynce, będzie wiedziała jak się stąd wydostać?

Anonymous - 27 Czerwiec 2012, 20:14

Agnes niczego nieświadoma siedziała sobie wtulona w królika i próbowała uspokoić narastający w niej lęk. Jednak szelest spowodowany przedzieraniem się przez krzaki został usłyszany przez Caraxa, który natychmiast zerwał się i wycelował swoją broń w ciemnowłosą. Efekt tego jest już znany, ale co na to Agnes?
Gdy zobaczyła, że Kot w butach się zrywa, natychmiast się zerwała. Sekundę później usłyszała nieznany głos i odskoczyła z piskiem. Był to odruch, bo zaraz potem jej walące serce zaczęło się uspokajać, gdy zobaczyła stojącą obok ciemnowłosą dziewczynę. Wyglądała na tak samo przestraszoną jak ona, co odrobinę ją pocieszyło. Zaraz jednak zauważyła krew na jej twarzy i niepokój znów wkradł się w jej serce. Jakoś nie była pewna co do pochodzenia tego płynu...
-Ale mnie przestraszyłaś!-Powiedziała ze ściśniętym gardłem. Zaraz jednak odchrząknęła i wzięła głęboki wdech. Byle się uspokoić. Szczególnie, że na dobrą sprawę nie była już sama. Nawet jeśli nie znała czarnowłosej, mimo wszystko była to istota myśląca i czująca, z którą zawsze była bardziej bezpieczna, niż z samym Caraxem. Trzy osoby to mimo wszystko więcej, niż dwie. Zawsze większa szansa, że w razie czego dadzą sobie radę się obronić.
Dopiero po chwili zorientowała się, że Kot w butach nadal stoi z wymierzoną szpadą. Zdziwiło ją to i kiwnęła na niego głową, aby ją opuścił. Carax niechętnie to zrobił, nadal jednak rzucając nieznajomej ostrzegawcze spojrzenia. Nie zamierzał tak łatwo jej zaufać, długo będzie musiała go do siebie przekonywać. Nie wiadomo dlaczego, ale była osobą, która wzbudziła w nim silną niechęć, od razu.



Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group