Gregory - 26 Marzec 2017, 14:25 Greg uspokoił się nieco, rozsuwając skrzydła. Facet nie powinien mówić mu, kim powinien być. W końcu on sam doskonale wiedział, kim jest. I że ciało, w którym przyszło mu żyć, nigdy nie miało należeć do niego:
- Nie poczuwam się do bycia gryfem. Nigdy nie prosiłem, żeby nim być. - zamruczał gorzko. - Co do nieboskłonu i innych spraw, to zawsze uważałem się za zwierze śmietnikowe, szczura polującego w ciemności i dymie. Ćwiczyć to ja ćwiczę głównie stójki, przewroty i skakanie przez kółko. Rutyna cyrkowca w zawodzie. - mimo pozornego zniechęcenia musiał przyznać, że uwaga mężczyzny wjechała mu ździebko na ego. Był silny, był potężny, w końcu jego ludzka i zwierzęca postać rozwijały się równocześnie podczas ćwiczeń na siłce, to dzień miał kiepski. Pamiętał, jak wielokrotnie, gdy w magazynku kończyły się naboje, z zawadiackim uśmiechem wyrzucał za siebie pistolet, aby załatwić to w "zabawny sposób". Otoczeni dymem przeciwnicy padali jeden po drugim, strzelając na ślepo, kaszląc, łzawiąc i wrzeszcząc gdy rozszarpywał im gardła. Ale dzisiaj był po prostu zły dzień. No i nie był idiotą aby stawać w konkury z tą bandą kundli. Zobaczysz, dziadu, jeszcze ci pokażę, daj ty mi tylko pretekst.
- A z chęcią. Przyda mi się rozprostować trochę kości - przeleżałem w końcu pół dnia. - dodał, a w jego martwych na ogół wizjerach błysnęła determinacja
- Naprawdę? Dziękuję! Nie wiem jak panu dziękować! Banowi i Julci też! - rzekł i niczym rozbrykane lwiątko skierował się sprężyście w stronę pokoju. Cudownie! Przecudownie! Nawet nie wiedział o tych żebrach i bliznach, co nie przeszkadzało mu się cieszyć jej szczęściem. Owszem, równie dobrze mógł się na gada wkurzyć za nie informowanie go, w szczególności iż użył słowa kaprys, jakby był nie wiadomo jakim hrabiozą. Ale nic to. Najważniesze, że wszystko skończyło się dobrze.
- A z konkurowaniem ze smokami to debilizm, psze pana! Smoki nie istnieją! - zawołał jeszcze na odchodne. Tylne łapy działały mu coraz lepiej, dlatego korytarzem puścił się biegiem. Jocyś, skarbie ty moje, nadchodzę!
z/tThorn - 8 Listopad 2017, 01:53 Klinika już z daleka wyglądała imponująco jednak mimo wszystko, Thorn spoglądał na spory budynek ze znudzeniem, opierając policzek na zgiętej w łokciu, zdrowej ręce. Caius za to szczerzył się do niego, zadowolony, że osiągnął sukces. Upiorny kilka razy zgromił go posyłając mu groźne spojrzenie, ale Wilk najwyraźniej nic sobie z tego nie robił.
Arystokrata nie chciał tu być. Zdecydowanie. Nie lubił lekarzy, zawsze sam radził sobie z bólem czy ranami. Uważał, że szukanie pomocy u Medyków było przyznaniem się do słabości.
Teraz jednak, gdy powóz zbliżał się do drzwi Kliniki, mężczyzna westchnął. Pozostawało mieć nadzieję, że pomogą mu z bólem w plecach, który nie dawał mu normalnie funkcjonować. Ręka chyba już się zrosła ale nie zdejmował jeszcze metalowego stelażu. Wolał by obejrzał ją specjalista. O ile w ogóle ktoś taki tutaj pracuje.
Z powozu wyszedł z pomocą Caiusa który podtrzymał go za zdrową rękę. Podał mu też laskę, na której Arystokrata mógł spokojnie się wesprzeć. Thorn posłał mu dziękczynne spojrzenie ale syknął z bólu gdy ruszył o własnych siłach, wspinając się po schodach.
Drzwi otworzył mu Wilk. Przepuścił go w drzwiach patrząc na niego ze zmartwieniem w żółtych, zwierzęcych ślepiach. Gdy jednak wszedł za swoim Paniem, rozejrzał się podejrzliwie i uruchomił nos, którym szybko wychwycił interesujące zapachy. Mocne perfumy, czekoladę i kawę.
Thorn natomiast skupił się na ładnej pani Recepcjonistce, która stała za kontuarem. Podszedł do niej z uśmiechem.
Był ubrany wyjątkowo bogato co potwierdzało jego status. Złote wstawki na jego mundurze błyszczały a biel płaszcza aż raziła w oczy. Czerń marynarki i spodni natomiast była tak głęboka, że tylko ciemne włosy Upiornego mogły iść z tą barwą w konkury. Duże, granatowe rogi zdradzały jego rasę ale tęczowe oczy błyszczały miło. Wyglądał jak Arystokrata ale nie było w nim tej buty, którą mieli jego pobratymcy. Zawsze wolał zdobywać szacunek prze kulturę osobistą i miłą rozmowę niż sianie postrachu i wymuszanie u innych pokory.
- Witam. - powiedział grzecznie - Chciałbym... skorzystać z pomocy. - ciężko przeszło mu to przez gardło.
Wilk niuchał dyskretnie, zerkając na wszystkie strony podejrzliwie. Namawiał swojego Pana do wizyty w Klinice ale teraz, gdy czuł tu tak różne, obce zapachy, nie był do końca przekonany czy dobrze zrobił. Wyczuł bowiem delikatny zapach zwierząt. Psów, może nawet wilków. Jego niebieskie włosy zjeżyły się nieco przez co wyglądał na jeszcze większego niż w rzeczywistości był.
- Dobrze zapłacę. - powiedział Thorn uśmiechając się do Recepcjonistki szeroko, szczerze po czym postawił na blacie spory wór złota. Cóż... powiadają, że na zdrowiu nie można oszczędzać.
Cały czas patrzył jej w oczy. Pierwszy raz był w takiej placówce i ciekawiło go wnętrze ale nie wypadało by teraz rozglądać się dookoła, gdy przed nim stała urodziwa kobieta.
Czekał na jej odpowiedź i decyzję, czy zgodzi się mu pomóc czy odeśle go do domu. Ból w plecach dawał mu się we znaki ale obecnie, gdy Arystokrata stał nieruchomo, dało się go ignorować.
Co z tego, że był silniejszy niż zazwyczaj i gdy rano obudził rogatego, Aeron miał ochotę wyć i tarzać się po pościeli w agonii.Tulka - 8 Listopad 2017, 11:54 Wyszła z Wypoczynkowego, zapominając zupełnie o dziewczynkach, które sie gdzieś schowały i nie dawały znaku życia, przez co łatwo było je przeoczyć. Przestawiała sie na tryb pracy. Zastanawiała sie kto tym razem przyszedł, czym bedzie sie musiała zająć. Skoro Anomander szedł razem z nią, to znaczyło, ze on przyjmie pacjenta, wiec nie bedzie musiała myśleć o wszystkim tak jak to było z Abi. Miała cicha nadzieje, ze nie bedzie musiała za bardzo używać teraz mocy, może bedzie to ktoś z małymi obrażeniami, które nie beda wymagały zbyt dużego nakładu energii. Dodatkowo chciała odpocząć w trakcie tego drugiego śniadania, jednak przez te cała akcje z Banem nie miała takiej możliwości. Wręcz przeciwnie, czuła sie jeszcze bardziej wykończona. Myślała tez o tym, ze musi jeszcze sie isc przebrać. W końcu była po cywilu, a wracała do pracy.
Gdy tylko przeszła przez drzwi, poczuła zapach wilka. Zmarszczyli brwi, bo ocknęła sie całkowicie z zamyślenia. Rozejrzałam sie po recepcji w poszukiwaniu tego dosc niebezpiecznego zapachu, ale jednocześnie dziwnie znajomego. Nie umiała jednak teraz tego połączyć, musiała sie w końcu skupic.
Zobaczyła w końcu kto so nich tym razem przyszedł. Nagle stanęła, stawiając wysoko uszy. Zatrzymała sie tak nagle, ze Anomander, jeśli szedł zaraz za nią, mógł na nią wpaść.
Wpatrywała sie mocno zaskoczona widząc Aerona i Caiusa. Ale co oni tutaj robią? Z tego co pamietała to unikał lekarzy, wolał siedziec w domu i samemu sie leczyc. A może jest na nią zły i w końcu gdy opuściła Wieże postanowił ja znalezc i wygarnąć co mysli o tym, ze przez dwa lata nie dawała w ogole o sobie znac?
Szybko wyrzuciła to z głowy, po zauważyła, ze Arystokrata stoi jakos sztywnie, jakby go cos bolało,dodatkowo trzymał rękę przy brzuchu, jakby miał ja złamana. Po chwili zauważyła tez metalowy stelarz. Co on takiego wybaranil. Zmarszczyla brwi i powoli ruszyła w ich stronę, mając jednak nadzieje, ze wstępna rozmowa i przywitaniem zajmie sie jednak Dyrektor.Anomander - 9 Listopad 2017, 09:58 Nie pamiętał już, kiedy po raz ostatni ktokolwiek go przytulał. To było tak dawno temu, że niemal zapomniał nie tyle faktu, ale samego uczucia jakie się z tym wiąże.
Aby wytrzymać ból, z którym na podstawie cudzego i niesprawiedliwego wyroku przyszło mu się zmierzyć, musiał odciąć się od jakichkolwiek emocji. Wszystko co budziło wspomnienia musiało zostać głęboko ukryte. Tu nie było lekarzy psychiatrów ani środków, za pomocą których mógłby sobie radzić. Musiał zatem zrobić to, co zrobił. Pogrzebać wszystko co ludzkie. Zamienić się w ludzki głaz. W bryłę lodu. Nie maił jednak racji. Pomimo tego, że tak bardzo się starał, nie wyszło mu to. Bowiem emocje to nie rzeczy, nie przedmioty, które da się ich schować na dobre w jakimś pojemniku i ewentualnie, w razie potrzeby, wyjmować. Można je ukryć, ale zawsze znajdzie się jakiś bodziec, który je przywoła wbrew woli. Nigdy nie zapomnisz pierwszej miłości, pierwszego pocałunku czy pierwszego spojrzenia na swoje nowonarodzone dziecko. Mimo najszczerszych pragnień nie uda Ci się to. A teraz owe emocje, niczym robaki, wypełzały z ukrycia na samym dnie jego duszy. Stał jak słup soli nie wiedząc jak się zachować.
Ale usłyszawszy słowa o rodzinie i uśmiechnął się samymi wargami i kiwnął głową. Raz na potwierdzenie, a drugi raz wskazując Julii kierunek marszu.
Przez kilka chwil przyglądał się płomieniom w kominku. Żałował że nigdy nie przybył tu z Anną i dziećmi. Szkoda, bowiem tego co się straciło nie da się już odzyskać. Jak to mawiają „Straconego dnia i sto koni nie dogoni”. Westchnął ciężko. Maska pozorów, którą do tej pory trzymał nieco się zsunęła, będzie musiał ją naprawić. Spojrzał jeszcze na miejsce w którym mogły skryć się zwierzaki, ale jako że nie zdradzały chęci do wyjścia z pokoju, opuścił go sam.
Ciągle jeszcze był zły na Bane’a ale ta złość z wolna mijała.
Gdy wyszedł do recepcji jego oczom ukazała się dziwna scena. Oto Julia stoi jak słup soli w korytarzu, bogato odziany, wysoki mężczyzna z pokaźnymi rogami na głowie i spoczywającą na brzuchu ręką otoczoną jakąś dziwną konstrukcją rozmawia z Alice, spory worek leży na ladzie recepcji i jakiś niebieskowłosy osiłek ze zjeżonym włosem zachowujący się jak pies gończy węszy w powietrzu. Brakowało jeszcze tylko tego, by ów towarzysz rogatego obszczał ciepłym moczem stojące pod ścianami krzesła …
Sam, pokryty bliznami po licznych walkach pies, spoczywał na skórze pod schodami, ale nie spuszczał z oczu niebieskowłosego osiłka. Napięte mięśnie świadczyły o tym, że jest gotowy do skoku. Coś ewidentnie było nie tak z towarzyszącym mu osiłkiem.
Anomander raczej wątpił w to, by był to napad rabunkowy albo odwiedziny nieproszonych gości, ale jako że dziś przypadał kolejny z szeregu nienajlepszych dni, mogło zdarzyć się i tak. Wyprostował się, skoncentrował, lekko rozłożył skrzydła tak by wyły idealne wyeksponowane, uniósł głowę i ruszył do przodu.
Oto on!
Król Kliniki!
Pierwszy przy Misze!
Wielki Obsikiwacz klinicznych drzewek!
Samiec Alfa na danym terenie!
Kroczył w stronę przybyłych sprężystym krokiem, okazującym siłę i zdecydowanie.
Jeśli towarzysz rogatego jegomościa były mocnym, agresywnym, dominującym samcem wychowanym przez psy, to właśnie otrzymał sygnał, że trafił na teren jeszcze mocniejszego, agresywniejszego i zdecydowanie pewnego siebie samca alfa.
Wyszedł przed Julię lekko zasłaniając ją skrzydłem.
Nie wiedział o co chodzi, ale skoro Julia zatrzymała się w pół kroku zamiast pomóc w obsłudze pacjentów to znaczyło, że coś może być nie tak jak powinno.
- Witam Panów, – powiedział na tyle głośno by zwrócić uwagę obu przybyszy. Gdy Ci na niego spojrzeli pozwolił by jego oczy zamieniły się w gadzie ślepia - Jestem Anomander van Vyvern, Dyrektor Kliniki.
Zrobił krótką przerwę i podszedł bliżej nowo przybyłych, tak by znaleźć się w obszernej poczekalni a nie w korytarzu. W końcu w razie czego, zdecydowanie mniej ograniczona od korytarza przestrzeń recepcji będzie idealnym miejscem na przemianę.
- W czym możemy Panom pomóc? Thorn - 9 Listopad 2017, 12:10 Caius nie musiał szukać daleko. Wystawiony nieco w górę nos, chociaż ludzki, bardzo dobrze wyłapywał wszelkie zapachy. Dominowała woń kawy więc pewnie niedawno ktoś raczył się tm napojem w tym pomieszczeniu, lub sąsiednim do niego przyległym. Był też i drugi zapach, który sprawiał, że Wilk rozglądał się czujnie jak zwierzę.
W końcu znalazł źródło nieprzyjaznego, znajomego smrodu. Pod jedną ze ścian leżał pies. Niewielki ale czujnie spoglądający w ich stronę.
Caius trochę się uspokoił. Zawsze wolał mieć ewentualne źródło zagrożenia na oku a teraz gdy odnalazł legowisko kundla, będzie mu łatwiej w razie czego zareagować. Pies nie wyglądał na przyjaznego ale niebieskowłosy nie zamierzał się szczerzyć czy kwestionować jego dominację na tym terenie. Klinika nie była mu chwilowo do niczego potrzebna.
I nagle w tym bukiecie przeróżnych, niekoniecznie ładnych zapachów pojawił się jeden... znajomy. Caius przymknął oczy i przesuwając wzrok w miejsce z którego dochodził, wciągnął powietrze z cichym sykiem. Pozwolił by wpadło do nosa, zamieszało się w nim i poczuł podekscytowanie, bo znał ten zapach. Nie pamiętał do kogo należał ale go znał!
Thorn przez chwilę patrzył z uprzejmym uśmiechem na Recepcjonistkę. Wyglądała na zaskoczoną. Czy coś zrobił nie tak? Może przyniósł za mało pieniędzy i wygłupił się tym samym? Cóż, nigdy nie był w szpitalu, nie korzystał z usług lekarzy i nie wiedział ile to kosztuje. Był jednak gotów na to by w razie potrzeby wysłać Caiusa po więcej środków. Akurat pieniędzy nigdy mu nie brakowało. I nie zapowiadało się na to, by w tym stuleciu zaczął czuć choćby maleńki spadek środków na koncie.
Caius usłyszał kroki i zrobił krok w stronę z którego dochodził dźwięk wraz ze znajomym zapachem. Pozostawał jednak bardzo blisko swojego Pana. Nie był u siebie i nie mógł się panoszyć.
Gdy z korytarza wyszła skrzydlata dziewczynka niosąc ze sobą świeżą falę znajomego zapachu, Wilk zamarł i otworzył szerzej oczy. Przez chwilę gapił się na nią jak wryty.
Nie było mowy o pomyłce. Pachniała lisem, miała lisie uszy i ogon... i skrzydła. Rude włosy, dwukolorowe oczy... To ona!
- Lisiczka! - zawołał radośnie, podniecony i skoczył ku niej. Miał ochotę ją wyściskać za te wszystkie lata kiedy ich nie odwiedzała.
Thorn słysząc swojego Sługę odwrócił się powoli, na sztywnych plecach w stronę Caiusa i gdy ujrzał kobietę która pojawiła się w pomieszczeniu, zdębiał. Był mocno zaskoczony ale nie wyglądał aż tak głupio jak Kucharz, przed chwilą. Z resztą... Thorn rzadko kiedy wyglądał głupio, był uosobieniem elegancji. Nawet teraz, chociaż czuł się źle bo bolały go plecy, wyglądał nie gorzej niż sam Arcyksiążę. Jego strój był bogato zdobiony ale ze smakiem, bez zbędnej przesady. Złote zdobienia połyskiwały ale nie dominowały.
Granatowe rogi błysnęły gdy mężczyzna zmienił pozycję, odwracając się w stronę wylotu korytarza.
Caius niczym zadowolony szczeniak skoczył by się przywitać ale nagle szybko zatrzymał się, ślizgając się nieco na podłodze. Na widok kolejnego przybysza zgarbił się i zjeżył jeszcze bardziej a jego oczy błysnęły wrogo gdy łypnął na wielkiego, skrzydlatego mężczyznę spode łba.
Thorn przekrzywił nieco głowę patrząc teraz na wysokiego, postawnego jegomościa, który wszedł i stanął przed skrzydlatą kobietą, która była zapewne Tulką.
Caius warknął głośno jak przystało na Wilka i cofnął się kilka kroków, stając między Arystokratą a wielkoludem.
- Gad... Gad! - między warczeniem dało się słyszeć to pojedyncze słowo. Thorn już całkowicie zdębiał. Chyba jeszcze nigdy nie widział by jego Kucharz reagował na kogoś w taki sposób. Upiorny przez chwilę gapił się to na Caiusa, to na czarnowłosego.
Dopiero gdy tamten się odezwał, Thorn uśmiechnął się uprzejmie i skłonił kulturalnie, podchodząc bliżej. Musiał opierać się na swojej lasce gdy szedł. Nie kulał co prawda, co miał w zwyczaju zazwyczaj udawać, ale dzisiaj faktycznie czuł ból dlatego wolał wspierać się na pięknym, polerowanym, lakierowanym na czarno drewnie w którym ukryta była jego ulubiona broń.
- Caius. - zgromił Kucharza pojedynczym słowem, które było jego imieniem a które zabrzmiało jak strzał z bicza. Wilk wyprostował się i przestał warczeć ale nadal pozostawał nieufny. Cofnął się jednak za swojego Pana skąd łypał na skrzydlatego żółtymi ślepiami.
Thorn miał bardziej przyjazne zamiary. Uśmiechnął się miło do wielkiego mężczyzny. A więc ten był Dyrektorem? Świetnie! Upiorny już dawno chciał poznać tego jegomościa. Wiele o nim słyszał.
- Witam, to zaszczyt poznać pana osobiście. - powiedział wyciągając ku niemu zdrową dłoń. By to zrobić musiał przystanąć i oprzeć laskę o udo. Jeśli Anomander podał mu rękę, ten uścisnął ją mocno, po męsku.
- Nazywam się Aeron Vaele, ale wolę gdy inni mówią do mnie per Cierń. - skinął głową - Jestem Dowódcą Gwardii Arcyksiążęcej ale przychodzę tu w sprawach osobistych, cywilnych.
Jego tęczowe oczy błyszczały podekscytowaniem bo naprawdę cieszył się na to spotkanie. Co prawda nie lubił lekarzy, ale może skoro wyszedł do niego sam Dyrektor, Pan i Władca owego przybytku, uda im się wspólnie dogadać?
- Wstyd przyznać, szanowny panie, ale potrzebuję pomocy. - powiedział z uprzejmym uśmiechem i uniósł nieco rękę spoczywającą w dziwacznym, metalowym stelażu.
Caius siedział już cicho. Thorn nie widział potrzeby by go przedstawiać, przecież Kucharz zaraz wróci do Rezydencji.
- Właściwie z ręką już chyba wszystko jest w porządku. - powiedział przyglądając się kończynie - Gorzej z plecami. Bolą tak, że ciężko jest mi siedzieć, co dopiero chodzić. - uśmiech nie spełzający z jego twarzy odrobinę kłócił się z tym o czym mówił Arystokrata. Ach, jak silne były przyzwyczajenia i wysoki poziom kultury osobistej Upiornego.
Thorn przechylił się nieco na bok by dojrzeć Tulkę. Było ciężko bo masywne skrzydło Dyrektora zakryło prawie całą sylwetkę kobiety.
- Dzień dobry, Lisiczko. - powiedział przyjaźnie, spokojnie - Miło cię znowu widzieć... po tylu latach. - dodał po chwili. Czy chciał być złośliwy? Jego uśmiech mówił coś zupełnie innego.
Przeniósł wzrok znowu na Anomandera i patrzył w jego gadzie oczy bez strachu. Był wyjątkowo tolerancyjny dla innych istot Krainy Luster, a tym bardziej dla przybyłych lub siłą przetransportowanych tutaj Byłych Ludzi. A po skrzydłach wywnioskował, że ten tutaj, wielki mężczyzna jest Opętańcem.
Ach, jak zazdrościł mu tych pięknych, potężnych skrzydeł. Niestety musiały wystarczyć mu jego duże rogi - jego duma i największy skarb.
Patrzył wyczekująco na Dyrektora i czekał na rozwój wydarzeń. Był bardzo uprzejmy i przyjaźnie nastawiony.Tulka - 9 Listopad 2017, 14:39 Spojrzała zaskoczona na Anomandera, gdy ten ją zakrył skrzydłem. Była zaskoczona widząc mężczyzn i trochę się bała, że będą na nią źli że nagle urwała kontakt. Sama nie wiedziała czemu w ogóle tak zrobiła. Po wypadku coś się stało i przestała tam chodzić. Po prostu jakby zapomniała o tym jednym aspekcie, że obiecała, że będzie ich odwiedzała.
Spojrzała zaskoczona na Caiusa, gdy ten radośnie wykrzyknął jej przezwisko. Cofnął się jednak przed Dyrektorem i ... zaczął na niego warczeć. Julia położyła po sobie uszy i sama się cała najeżyła. Lekko rozłożyła skrzydła i spoglądała na mężczyzn.
Wilk oczywiście od razu się uspokoił, gdy Cierń go upomniał. Widać było kto w ich stadzie jest alfą. Tutaj jednak nie miało to znaczenia. Inny teren, inna alfa. Gdyby Caius zaatakował i nawet pokonał psy to z Anomanderem nie miał najmniejszych szans. Nawet jego potężne szczęki nie dadzą sobie rady z łuskami wielkiego gada, a tym bardziej, gdy znajdzie się za blisko jego paszczy pełnej ostrych jak sztylety zębów.
Słuchała uważnie wymiany uprzejmości między brunetami. Zmarszczyła brwi, słysząc o wstydzie związanym z proszeniem o pomoc. Początkowo spoglądała w oczy Upiornego, sprawdzając czy sam nie zechce zaatakować, co byłoby bardzo głupie z jego strony. Słuchała uważnie jego kolejnych słów. Z ręką wszystko w porządku? To czemu nosi to żelastwo?! Bolały go plecy, tak, że ledwo się ruszał, a mimo to siedział w domu i co? Myślał, że samo przejdzie? Dlaczego on zawsze musi być taki uparty!
Gdy zwrócił się w końcu do niej, wyszła przed Dyrektora. Nie była wystraszona. Wodze, które naruszały się od poprzedniego wieczora w końcu puściły -dzień dobry? - zapytała i podeszła do niego - rozumiem, że to iż nie widzieliśmy się przez dwa lata jest moją winą, jednak dlaczego gdy tylko się spotykamy Ty od razu musisz być w opłakanym stanie? - warknęła na niego, patrząc mu prosto w oczy -[color=#7ffa640] przez ten rok, gdy do Ciebie przyjeżdżałam, często leczyłam Twoje rany, na tyle na ile potrafiłam, nic nie mówiłam, ale teraz?[/color] - pokazał na niego całego - aż tak Ci się spieszy na drugą stronę? Coś Ty w ogóle wybaranił?! - widać było, że jest wkurzona, jednak nie krzyczała. Wiedziała, że są tutaj inni pacjenci i nie wszyscy musieli wiedzieć co się dzieje w recepcji. Wydarzenia tego dnia jednak nadszarpnęły jej cierpliwość - dodatkowo mówisz o wstydzie bo prosisz o pomoc? A nie jest Ci wstyd, że leżysz trupem w domu i pozwalasz na roznoszenie się plotek na Twój temat? Im dłużej Cię nie ma tym bardziej będą nabierać na sile- dziubnęła go palcem prosto w mostek - gdybyś tu przytaszczył swój dumny, arystokratyczny tyłek, już byś mógł sobie dalej patrolować ulice i gromić nowy narybek, a tak? - przeniosła wzrok na stojącego za rogaczem wilka - a Ty przestań warczeć na mojego szefa, bo jak Sam Cię nie zagryzie- pokazała na wielkiego psa pod schodami - to ja to zrobię - dodała szczerząc białe kły. Nie broniła Anomandera, nie było potrzeby, w końcu sam bez problemu by sobie poradził z Caiusem - po drugie od kiedy ten idiota jest w takim stanie? - pokazała na Ciernia - i dlaczego razem z Aldenem nie przytaszczyliście go tutaj! I nie uwierzę, że nie wiedzieliście o istnieniu Kliniki, więc nawet nie próbuj się tak wymawiać!
Spoglądała to w złote to tęczowe oczy mężczyzn. W końcu jednak westchnęła - ale skoro, braciszku ruszyłeś się już z łóżeczka i tu przyjechałeś, przełykając swoją dumę, to mam nadzieję, że pozwolisz się grzecznie leczyć, a nie będziesz udawał nietykalskiego, bo tu raczej na nikim nie zrobisz tym wrażenia - warknęła jeszcze po czym odwróciła się i ruszyła w stronę magazynu. Jakoś nie miała teraz ochoty iść do swojego pokoju bo jakby spotkała Bane'a to chyba by mu przyłożyła, jakby rzucił jednym z tych swoich tekstów - a teraz panów przepraszam, ale muszę się przebrać - powiedziała i już po chwili zniknęła. Musiała też ochłonąć, jeśli ma Ciernia leczyć, nie może być taka wkurzona. Zamknęła się w magazynie i oparła ciężko o drzwi. Wzięła kilka głębszych oddechów i od razu zabrała się za odnalezienie ubrań, które przygotowały z panią Alice. Miała kilka w pokoju, ale tutaj również jakieś zostawiła. Z wyciętymi otworami na skrzydła i ogon, bo nie zawsze jest czas by lecieć do pokoju.Anomander - 9 Listopad 2017, 18:22 Usłyszawszy to co mówiła Julia spojrzał na nią, ale się nie odezwał. Porozmawia z nią później. Na osobności. Nie, chodziło o to by ją ukarać, chodziło o wyjaśnienie i udzielenie lekcji, która kiedyś może się jej przydać.
Julia trochę się zagalopowała. Naruszając od razu dwie podstawowe zasady bezpieczeństwa osobistego. Aktualnie była w pracy i nawet jeśli znała przybyłych, na co wskazywał ton i język, to byli oni Pacjentami. Przychodzili między innymi do niej, ale do miejsca pracy, a nie do pokoju. Należało zatem traktować ich z szacunkiem i wyrozumiałością. Czemu? Otóż, każda istota ogarnięta bólem, zwłaszcza silnym, jest szczególnie drażliwa i niejednokrotnie przewrażliwiona na swoim punkcie. Nigdy nie ma pewności, czy potraktowany z przysłowiowego buta, nawet znajomy człowiek, wiedziony bólem i zrodzoną z niego złością, nie wsadzi ci noża między zebra. Zatem zachowanie Julii choć bezpośrednie, a nawet poufałe, było nieodpowiedzialne. W przyszłości, gdy już zostanie lekarzem, będzie musiała na to uważać i bardzo się pilnować.
Miała tu miejsce jeszcze jedna ważna rzecz, która mogła przerodzić się w zaszłość a nawet doprowadzić kiedyś do tragedii. Jakkolwiek Pacjenci przybyli między innymi do niej, to w tym wypadku mówiła do szlachcica i jego pachołka. O ile wydźwięk, ton i forma wypowiedzi w stosunku do pachołka od biedy jeszcze by przeszedł, o tyle do szlachcica już nie. Przybyły był arystokratą, nawet jeśli przyjaznym i znajomym, to jednak nadal arystokratą, a w dawnych czasach, w Świecie Ludzi za obrazę szlachetnie urodzonego można było nawet stracić życie. Anomander znał to ze swojego podwórka. Sam wiedział jak ongiś irytowało go to, gdy ktoś niższego stanu zwracał się do niego bez szacunku. Mieszczan, kupczyków, kmieci czy zwykłych chamów nie godziło się szlachetnie urodzonemu Panu wyzwać na pojedynek. Było to podyktowane nie tyle względami estetyczno-moralnymi a praktycznymi. Gdyby przypadkiem stało się tak, że Jaśnie Pan przegrałby walkę z prostym wieśniakiem, byłaby to hańba dla stanu i ujma na honorze zarówno rodu jak i przegranego. Chłopska rodzina kończyła zazwyczaj wtedy na szafocie albo spalona we własnej chacie, ale nimi nikt się nie przejmował. W tym wypadku pozostawało jedynie strzelić prostaka w pysk za przyrodzone chamstwo albo złapać za martel de fer i roztrzaskać mu łeb. Tak to już bywało, że w wysoko urodzonych błyskawicznie wzbierało oburzenie i złość.
- Julio … nie zapominaj się … – powiedział cicho ale z przyganą. Szkoda by było, gdyby miała za swoje zachowanie zebrać po twarzy albo jeszcze gorzej.
Anomander nawet nie mógłby jej bronić, w końcu szlacheckie prawo zwyczajowe nie tylko w Świecie Ludzi ale i Krainie Luster, jasno regulowało takie sytuacje. Julia jako pracownik, a zatem w tym wypadku sługa Anomandera, obraziła Szlachetnie urodzonego. Jeśli taka była wola urażonego to musiała zostać za to ukarana. Jeśli obrażony był łaskawy, to wymierzenie kary pozostawi Panu do którego ów sługa należał. Jeśli nie, to cóż, ma prawo nawet go zabić. Anomander wystąpił o krok przed Julię. Musiał szybko odbić piłeczkę. Nie znał nowo przybyłego, ale istnieje szansa, że jego sługa jest mu cenniejszy niż chęć ukarania Julii.
- Gad. Cóż, dawno nikt mnie tak nie nazwał. Niemniej gratuluję zmysłu powonienia lub obserwacji – powiedział Anomander do Caiusa, bo tak prawdopodobnie nazywał lub wabił się ów osiłek, który zachowywał się jak pies - A teraz, proszę IŚĆ, zająć MIEJSCE – jako, że ów osobnik zachowywał się jak pies, Anomander celowo zaakcentował słowa „iść” i „miejsce” wykonując krok w jego stronę i wskazując uprzejmie dłonią w kierunku rzędów foteli pod ścianami.
Jeśli facet ma w sobie coś ze zwierzęcia komenda powinna na niego zadziałać. Jeśli nie, była na tyle grzeczna by odesłać niebieskowłosego barbarzyńcę na miejsce.
Powrócił wzrokiem do arystokraty przy ladzie.
Oto w recepcji Kliniki w ten szczególny poranek spotkały się dwa indywidua. Jedno miało rogi i tęczowe oczy drugie gadzie skrzydła i takoż gadzie błękitne oczy. Obaj byli szlachetnie urodzeniu. Każdy reprezentował inny ze światów. Zaprawdę, wyglądało to jak wstęp do kroniki. Kto wie, może nawet nim był?
Anomander uważnie przyglądał się młodemu człowiekowi kiedy ten się przedstawiał. Starał się dociec co może mu dolegać. W prawdzie przybysz był niższy od skrzydlatego ale szata i godność z jaką się nosił sprawiały, że wrażenie różnicy wzrostu malało. Nie podobał mu się tylko niebieskowłosy osiłek imieniem Caius. Zachowywał się jak pies. Kolor oczu wskazywał na wyżła lub jakiegoś posokowca. W ostateczności wilka. Anomander nie miał czasu by dokładnie analizować z kim lub czym ma do czynienia.
- Również miło mi Pana poznać Panie Vaele – powiedział wyciągając rękę na powitanie - Ponadto miło mi gościć Pana w Klinice
Przez chwilę przyglądał się młodzieńcowi. Nie wyglądał najlepiej. Skrzydlatego zastanawiało, kto i dlaczego tak sponiewierał tego młodego arystokratę. Wygląda na to, że Panu Dowódcy Gwardii Arcyksiążęcej przyjdzie spędzić jakiś czas w Klinice. Zwłaszcza jeśli ból dotyczył kręgosłupa.
Słyszał, że marionetki sprzątające już uprzątnęły pokój gościnny.
- To niezmiernie ciekawe. Powiada Pan … Vaele? W polu fioletowym róża szara zwrócona ku górze? – powiedział Anomander fachowo blazonując herb - Jeśli tak, to na początku swojej kariery, czyli jakiś czas temu, prawdopodobnie przyjmowałem poród Pańskiej Matki
Uśmiechnął się do młodego człowieka.
Jego gadzie oczy zniknęły i zastąpiły je mleczno-lodowe oczy typowe dla skrzydlatego. Słyszał, że marionetki, które zajmują się sprzątaniem już oczyściły pokój gościnny pod śniadaniu.
- Zapraszam zatem do pokoju gościnnego. Tam będzie nam zdecydowanie przyjemniej rozmawiać. Raczy pan coś zjeść lub napije się czegoś?
Skinieniem głowy przekazał Alice by ta nakazała przygotować pokój.
Jednoosobowy. Numer 3.
- Pana towarzysz również jest mile widziany, jeśli Pana dane medyczne nie są dla niego tajemnicą. – powiedziawszy to skierował się do pokoju wypoczynkowego jednocześnie pokazując drogę.
ZT - > Zapraszam do Pokoju wypoczynkowegoGawain Keer - 29 Listopad 2017, 21:29 Tętent końskich kopyt wybijał stały rytm. Zwierzę stąpało pewnie i niestrudzenie pomimo błota i wystających gdzieniegdzie kamieni. Gawain początkowo nie zwracał uwagi na nic, prócz kochanka i celu podróży. Po jakimś czasie nie musiał już pytać przechodniów o drogę. Doskonale widział budynek Kliniki na odległym wzgórzu.
Pospieszył konia. Miał nadzieję, że zwierzę wytrzyma, bo cały pysk miało spieniony. Cień początkowo powtarzał słowa nieznanej mu dotychczas rymowanki samym ruchem ust, by później wypowiadać je nagłos razem z Demonem przed sobą. Mówił ją w koło. Uspokajała go. Tak samo jak brukowana droga. Kamienie na środku jaśniały, ciągnęły ze sobą. Skrzydła szeroko otwartej bramy były niczym ramiona rozpostarte w zapraszającym geście. Dotarli!
Ciszę na dziedzińcu przerwał stukot kopyt i rzężenie klaczy. - Pomocy! - mocny głos Cienia dołączył do spokojnych dźwięków nutary. Nie mógł ściągnąć Yako z konia sam. Złamanie było zbyt poważne. Niemalże zeskoczył na bruk i pobiegł do wejścia.
Rozwarł drzwi mocniej niż zamierzał. Nadal w pełni uzbrojony, z paniką wymalowaną na twarzy, burzą splątanych rudych włosów i szeroko otwartymi oczyma, musiał wyglądać jakby wracał z nieudanego napadu. Potrzebował sekundy, by ogarnąć siebie i zamieszanie wokół Demona, po czym zaczął iść w kierunku recepcji i Marionetki za blatem, wskazując wyciągniętą ręką za siebie. Psy pilnujące schodów go nie interesowały, lecz ręka świerzbiła, chcąc choćby pogładzić rękojeść sztyletu. Powstrzymał odruch. Był w Klinice! Tak! W końcu dotarli! To nie misja, spokojnie... - Przywiozłem rannego! Złamanie otwarte! Sam nie ściągnę go z konia! - wydyszał, jakby to on, a nie koń, przytaszczył tu osobę będącą w potrzebie. Serce waliło mu jak młot, a obraz lekko rozmazywał się przy każdym uderzeniu mięśnia. Dalej słyszał słowa rymowanki. Wgryzły się w jego umysł. Kołysanka dla skołatanych myśli. Uczepił się jej ze wszystkich sił. Jeszcze tylko troszkę i się nim zajmą. Zdejmą go z konia i będzie dobrze. Musi. Przecież nie mógł go teraz stracić!
To byłby najokrutniejszy żart ze strony Losu. Łatwo przyszło, łatwo poszło. Dopuszczenie do siebie tej myśli było niewyobrażalnie bolesne, a wiedział, że to nie jest niemożliwe. Tyle osób ginęło w głupszy sposób. Spadali ze schodów lub przygniatał ich automat z przekąskami, gdy chcieli wytrząsnąć z niego zakleszczonego batonika. Yako był silny... ale Śmierć zerkała na Czas, szukając przyzwolenia, a ten był niepowstrzymany, mocarny i bezlitosny.
Nie doszedł do recepcji. Odwrócił się na pięcie i biegiem wrócił do Yako. Nie był przywiązany do siodła, nikt go nie trzymał. Musiał go pilnować. Dopadł do Demona i spojrzał nań z troską. Ręce nie drżały, ale fakt, że wziął ze sobą całą broń zdradzał jego panikę. Zareagował automatycznie, ale ten rodzaj strachu i stresu był mu obcy. Jeśli już kogoś ratował to głównie siebie. Jak opatrywał, to własne rany. - Wytrzymaj jeszcze chwilę! Proszę! - złapał go za dłoń i spojrzał na niego. Był równie blady jak on sam. Śmierdział jakby wylazł ze stajni Augiasza, białe włosy dodawały mu upiorności, szkarłatne oczy przerażały. Czemu nadal były czerwone?!
Keer pragnął tylko, by Lis wyzdrowiał i wszystko wróciło do normy. Chciał znów się z nim droczyć, kłócić o pierdoły i narzekać, że jest nieuważny. Obsypywać słodyczami. Wciskać ziołowe herbatki. Słuchać zrzędzenia, gdy ubierał kolejny golf. Przetrwać kolejne z przydługich, moralistycznych gadek Yako, gdy posuwał się w żartach zbyt daleko.
Z rosnącym niepokojem patrzył to na zegar, to na otwarte drzwi Kliniki i nasłuchiwał. Czekał, a jego umysł zamieniał sekundy w godziny.Yako - 29 Listopad 2017, 23:26 W kółko powtarzał rymowankę. Wiedział, że nie może zasnąć, ale tak bardzo tego chciał. Chciał, żeby w końcu Gaw mu dał spokój, pozwolił się położyć do łóżka i spać. Obudzi się i poczuje się lepiej. Głodny nie był, ale nie wiedzieć czemu nie miał na nic sił. Teraz już nie docierało do niego, ze stracił sporo krwi, że nadal ją powoli traci. Nogę miał zesztywniałą z bólu już nawet to do niego nie docierało. Ani tez to, że śmierdział jakby się wytarzał w oborze. Ej...moment. Czy on przypadkiem nie zrobił tego jakiś czas temu? Możliwe...ale po co to robił?
Wszystko zaczynało mu się już mieszać w głowie. Docierało do niego co mówił, że w ogóle coś mówił. Gaw chyba też coś tam powtarzał, ale nie rozumiał słów. Skupiał się tylko na swoich i nie łączył tego w taki sposób by domyślić się, iż Keer powtarza dokładnie tę samą rymowankę co on.
Było mu tak cholernie zimno. Mimo iż miał na sobie ciepły koc, którym owinął go ukochany. Coś go gniotło w plecy, to chyba Naginata. Nie ściągnął jej jak wrócił do domu? W ogóle był w domu? Nie pamiętał do końca. Wiedział, że gdzieś dotarł, potem Gaw coś z nim robił i to bolało, a potem znów gdzieś jechał, ale już z Cieniem, który kazał mu mówić rymowankę i krzyczał na wszystkich naokoło, pytając o drogą dokądś. Ale dokąd?
Nagle rudzielec zaczął wołać pomocy. Ale po co? Przecież nic takiego się nie dzieje. Tylko boli go noga...i trochę całe siało. Ale przecież umyje się, pośpi i będzie w porządku.
No i ... czy Yako czasem nie miał ze sobą jakiegoś liska? Gdzie on jest? Nie umiał sobie do końca przypomnieć. A musiał mówić nadal tę głupią rymowankę. Nagle zatrzymali się, a Gaw...sobie poszedł!
-Gaw - zawołał go cicho -nie..zostawiaj mnie...- Nie miał już siły. Oparł się o kark konia żeby nie spaść z niego. Czuł się słabo, więc nawet nie próbował robić tego na własną rękę. Przestał mówić słowa rymowanki. Mógł się w końcu skupić na szczeniaku. No tak! Wsadził go do jednej z toreb. Sięgnął do niej ręką, a maluch zaczął go lizać, wystraszony. Demonowi oczy się same zamykały.
Trwał tak i czekał. Gdy usłyszał głos ukochanego, spojrzał na niego. Tak bardzo chciało mu się pić, było mu zimno i słabo - Gaw...nie mam siły - wyszeptał cichutko. Ścisnął delikatnie jego dłoń i z trudem się uśmiechnął, podnosząc delikatnie głowę - proszę...zajmij się dla mnie...maluchem - wyszeptał i głowa mu znów opadła. Ale jeszcze nie stracił świadomości. Po prostu już tak bardzo miał dość. Chciał się już znaleźć w ciepłym łóżku i zasnąć. Chciał tylko odpocząć. Drugą rękę nadal trzymał w torbie z mały, zimnym liskiem.
Lusian ubrany jest w fioletowy płaszcz z kapturem, czarne spodnie, oraz skórzane oficerki (brak bielizny). Wszystkie części garderoby są porozcinane. Można wręcz powiedzieć, ze są to strzępy. Na płaszczu znajduje się skórzana uprząż, do której przymocowana jest zakrwawiona Naginata o lekko podrdzewiałym ostrzu.
Na pierwszy rzut oka lekarze mogą zauważyć ugryzienie oraz siniaka na policzku. Między strzępami ubrań można dojrzeć liczne rozcięcia. W większości są one już zasklepione strupami. Każde dostępne miejsce jest owinięte bandażem. W najgorszym stanie jest prawa noga. W połowie swojej długości kość przebiła skórę i mięśnie. To miejsce również jest zabezpieczone.
Rany na wewnętrznych stronach ud i kroczu nadal lekko krwawią, brudząc siodło.
Demon jest nienaturalnie blady i ledwo kontaktuje. Jest w dużej części brudny od błota i krowiego kału i moczu. Został przykryty kocem.Bane - 30 Listopad 2017, 05:48 Na podjazd Kliniki wypadł jak szalony. W Recepcji Alice tylko zdążyła mu powiedzieć, gdzie jest ranny i napomknąć, że na zewnątrz jest dość chłodno ale Bane nie miał czasu przyjmować kurtki czy płaszcza. Czuł jak w żyłach buzuje mu adrenalina, był podekscytowany tym, że jeszcze dzisiejszego dnia, który rozpoczął się chujowo, będzie mógł się wykazać.
Gdy tylko znalazł się na zewnątrz, rozglądnął się dookoła, wypuszczając z ust chmurkę pary. Faktycznie było zimno ale może to nawet i lepiej. Lekki przymrozek jeszcze mocniej mobilizował do działania.
Nie musiał szukać rannego, bo tuż przy schodach stał spieniony, wymęczony koń z siedzącym na nim jeźdźcem i rudowłosy mężczyzna, zdenerwowany. Zapewne on powiadomił Alice o tym, że potrzebuje pomocy.
Bane poderwał się jak sprinter na starcie wyścigu i zbliżył się do przybyłych mężczyzn. Ten na koniu wyglądał jakby już dawno nie żył. Był oblepiony błotem które śmierdziało tak niemiłosiernie, że Chirurg aż wykrzywił twarz. Miał na sobie coś, co kiedyś musiało być ubraniem. Spod materiału widoczne były rany i bandaże, ktoś go więc wstępnie opatrzył. Tylko dlaczego nie umył.
Przeniósł wzrok na rudowłosego. Chwileczkę. Przecież on go znał. To był ten sam typ, do którego jakiś czas temu Bane pojechał z ratunkiem. Ten, który wprowadził się w coś na kształt hibernacji.
- Witam, panie Keer. - powiedział szybko po czym doskoczył z zamiarem zdjęcia drugiego z konia. Zanim jednak to zrobił, szybko ocenił widoczne obrażenia.
- Czy ranny ma uszkodzony kręgosłup? - może powinien najpierw zapytać o inne rzeczy, imię i nazwisko, ale czuł, że musi się spieszyć. A najważniejszym było teraz zdjąć bladego jak ściana faceta i zanieść go do Umywalni.
Nosz kurwa, jak on śmierdział!
Oboje byli uzbrojeni po zęby i pierwszym o co poprosił Medyk, było zdjęcie tej dziwnej włóczni z pleców białowłosego. Albo błotnowłosego, jak kto wolał. Z zabranie torby, uwieszonej na rannym.
- Proszę mi pomóc. - zaordynował gdy tylko rudowłosy zdjął broń. Bane z jego pomocą zdjął ledwo przytomnego mężczyznę. Chwycił go od strony nóg, dzięki czemu mógł lepiej przyjrzeć się złamaniu, Keer natomiast musiał trzymać za ramiona. Ranny nie był jakoś specjalnie ciężki ale we dwóch pójdzie im sprawniej.
Przechodząc przez próg, zawołał do losowej Marionetki z Personelu by zajęła się koniem. Jedna z Lalek od razu pobiegła do zwierzęcia. Było w dobrych rękach.
- Co się stało? - zapytał, niosąc z Gawainem mężczyznę. Szli szybko ale możliwe jak najsprężyściej, miękko stąpając po podłodze, żeby nie dodawać wstrząsów zmasakrowanemu, oblepionemu błotem.
Lekarz był śmiertelnie poważny i lekko poddenerwowany, ale lubił to uczucie. Mobilizowało do działania. Liczył się czas. Bane wykorzystał chwilę gdy nieśli rannego na zebranie podstawowych informacji: co zaszło, jakie obrażenia odniósł niesiony przez nich mężczyzna, czy jest pod wpływem jakichś środków odurzających, czy brał jakieś leki, kto go wstępnie opatrzył i w końcu jak ma na imię. Kontrolnie zapytał też, czy jest jeszcze coś o czym jako Lekarz powinien wiedzieć.
ZT
(w następnej kolejności napiszę w Umywalni i w tamtym poście napiszę co ma ze sobą zrobić Keer, na czas zabiegów Yako, dlatego nie musisz już tam pisać bo myciem prawie-trupa zajmie się już Bane)Gawain Keer - 30 Listopad 2017, 06:24 Słysząc kroki spiął się w oczekiwaniu. Odszedłby od konia, ale puszczenie Yako mogłoby się okazać tragiczne w skutkach. Już nie jeden spadł z konia, a nie był pewien w jakim stanie tak naprawdę znajduje się Lis. Jeszcze by się doprawił. Na widok białowłosego serce stanęło mu na moment. Tak niewyobrażalnej ulgi nie czuł jeszcze nigdy. Skinął głową na powitanie, patrząc na niego szeroko otwartymi oczyma i chłonąc obraz przed sobą.
- Przyjechał do domu sam, więc wątpię... - głos lekko mu drżał. Dopiero teraz było słychać jak bardzo jest zachrypnięty. Gardło miał wysuszone na wiór od ciągłego dopytywania o drogę oraz powtarzania rymowanki.
Perfuma dochodząca od Bane'a była miłą odmianą po siedzeniu za Lisem przez całą drogę. Że też cieszył się z zapachu wódy i tony pachnideł. Kojarzyły się Keerowi z czystością, a tej w tym momencie będą potrzebować wszyscy.
Polecenia padające z ust lekarza podziałały otrzeźwiająco na umysł Cienia. To właśnie działania mu teraz brakowało, bo czuł się bezradny i zagubiony niczym dziecko we mgle. Wsadził stopę w strzemię i zdjął z Lisa koc, a potem wyciągnął naginatę i odłożył ją ostrożnie na ziemię. Yako chybaby się popłakał, gdyby zobaczył na niej choć rysę. Będzie potrzebował psychicznego komfortu... jeśli tylko przeżyje.
Pomógł zdjąć Kitsune z konia stanowczo, acz delikatnie. Skrzywił się i syknął, gdy odezwały się potłuczone plecy i żebra, niedawno zabliźnione udo i ramię, ale adrenalina znosiła ból. Liczył się tylko Yako i nikt inny. Bez niego nic nie miałoby ani znaczenia, ani sensu.
Dopiero teraz widział w jak opłakanym stanie znajduje się jego ukochany. Cały zakrwawiony w najwrażliwszych miejscach. Kurwa jego mać! Co on? Przecież miał kompas! Czemu go nie użył?!
- Poszedł na "spacer" i wrócił na koniu, cały pocięty, ze złamaną nogą. Zimny i blady od utraty krwi. Nie było kiedy go umyć, więc tylko zabezpieczyłem co się dało, żeby się dalej nie wykrwawiał i nie ruszał nogą podczas jazdy. Cholera wie, ile spędził wcześniej w siodle, ale nigdy nie widziałem go w gorszym stanie niż teraz - mówił. Stres trochę opadł, myślało się lżej. Powoli wracał normalny Keer, ale najgorsze dopiero przed nimi. - To nie ma znaczenia - dodał w odpowiedzi na pytanie o używki - Jest na nie wszystkie niewrażliwy - zerknął na Bane'a z poważną i zasmuconą miną. W dziwnych czarno-bursztynowych oczach krył się ból. Myśl, że Yako nie odnajdzie ulgi za pomocą leków, była przykra. - Lusian Foxsoul - odpowiedział, choć z lekkim wahaniem, bo na usta cisnęło się inne imię.
Z/T x2Anomander - 29 Grudzień 2017, 03:37 Tej nocy nie spał długo. Widocznie organizm nie potrzebował specjalnie długiego czasu na regenerację sił. Pierwsze, wpadające przez okna, promienie słońca Anomander przywitał krzątając się po gabinecie w pełnym ubraniu zimowym . Fakt, że ubranie było jednocześnie strojem do polowania w zimie, zdawał się skrzydlatemu nie przeszkadzać. W końcu miał do załatwienia sprawę w okolicznych lasach.
Założył na rękę zegarek. Rzecz jasna nie najlepszy okaz w swojej kolekcji, ale zwykły, solidny lokalny produkt. Cicho opuścił gabinet i zszedł na dół. Jak się okazało, jego ostrożność była zbyteczna. Z tego co się dowiedział Julia zajmowała się już pacjentami w „dwójce” a Jan Sebastian pracował z Bane’m nad podniesieniem jego poziomu męskości.
Ot, ranne ptaszki – pomyślał i poprawił ubranie
Wszedł do pokoju gościnnego, skąd ze swojej ulubionej ławo-skrzyni wyjął dubeltówkę i naboje do niej. W przegrodach klapek-zasobników amunicji wszytych w kieszenie umieścił cztery naboje śrutowe o oznaczeniu 0 (średnica pojedynczej śruciny 4 mm) i dwa naboje typu breneka. Broń narzucił skosem przez plecy i wyszedł z pokoju.
Wyszedł na dziedziniec i okrężną drogą, by sprawdzić czy w pobliżu nie ma śladów dziwnego ptakoczłeka, o którym mówił Bane, poszedł do szopy z narzędziami, którą zbudowano przy Klinice na terenie parku. Zabrał z niej dwie latarnie naftowe, topór, ośnik i długą linę do zrywki, którą przewiązał się na skos przez pierś. Spojrzał w stronę zawieszonej na ścianie szopy ręcznej piły typu „moja-twoja” i pokręcił głową biorąc do ręki piłę spalinową.
- Signum temporis – rzekł niemal z filozoficznym namaszczeniem oraz nuta uczoności w głosie - kurwa mać – dodał po chwili zupełnie niefilozoficznie choć wesoło. Mimo wszystko zabrał piłę ze sobą. Bardziej z sentymentu niż konieczności.
Wyszedł z szopy obładowany sprzętem jak dobry drwal.
Łowca ruszał polować na drzewa. Cholera, że też nikt do tej pory, z myślą o takich sytuacjach, gdzie heroiczny mężczyzna idzie w las własnoręcznie wyciąć drzewo na święta, nie skomponował sygnału „Świerk na rozkładzie” lub czegoś podobnego. O ile przyjemniej by było pracować.
Najbardziej brakowało mu konia, a dokładniej pary silnych ciężkich koni mogących bez większego problemu ruszyć i pociągnąć po ziemi ścięte drzewo.
Brakowało mu też skutera śnieżnego, ale problem ten rozwiązał już dawno temu. Z osobnego pomieszczenia wyciągnął lekkie sanie z uprzężą i dwadzieścia cztery pary futrzanych psich butów. Z całym osprzętem powrócił na podjazd gdzie już czekał wynajęty wóz z parą koni.
Położył narzędzia na saniach. Załadował wodę, miski, nieco zszargane niedźwiedzie skóry i zapas jedzenia dla psów w postaci kilkunastu mrożonych ryb zamkniętych w skrzyneczce. Wziął też kanapki i herbatę dla siebie. Zapiał hamulec i podpiął uprząż. Z kieszeni wyjął gwizdek i zagwizdał.
Raz. Głośno i przeciągle.
Psy pojawiły się chwilę później. Wszystkie sześć.
Anomander zaklął cicho pod nosem bowiem nawet w tym wypadku musiał improwizować. Jedna z suk dopiero doczekała się szczeniaków zatem nie mógł jej zabrać na wyprawę po choinki. Odprowadził ja zatem do Kliniki a stamtąd do szczeniaków. Ponadto jego psy nie były przystosowane do takiego rodzaju pracy. To nie były dalekowschodnie łajki, samojedy, akity czy europejskie kareliany gotowe ciągnąc sanie i w wolnym czasie polować na zwierzynę. Jego ogary były psami myśliwskimi pracującymi podobnie jak posokowce i gończe na grubego zwierza. Wytrwale podążały czystym lub, nie jednokrotnie, bardzo starym skrwawionym tropem. Do ich zadań należało nękanie atakami osaczonego zwierza i przytrzymanie go do czasu nadejścia myśliwego. Te psy nie nadawały się zbyt dobrze do pracy w zaprzęgu. Były zbyt masywne i powolne. Konieczność dotlenienia wielkiej masy sprawiała, że męczyły się szybciej niż psy zaprzęgowe. Dlatego też tylko warunkowo spełniały rolę psów zaprzęgowych, a i to na niezbyt dalekich trasach. W sumie miał sześć psów, co w tym wypadku stanowiło półzaprzęg, w którym nie mógł dokonywać zbyt wielkich roszad. Obecnie dysponował zaledwie pięcioma.
Przypomniał mu się tekst o tym, jak to ktoś opowiadał, że kupił zaprzęg złożony z sześciu głodnych psów. Jego rozmówca policzył zwierzęta, i stwierdził że jest ich tylko pięć, na co właściciel zaprzęgu stwierdził, że owszem, jest ich pięć ale już nie są głodne. Uśmiechnął się pod nosem i załadował jeszcze jedną porcję ryb i apteczkę. Wolał wracać do domu w pełnym zaprzęgu.
Pozakładał zwierzętom buty i poprzypinał je w uprzęży. Zapasowy komplet butów umieścił w saniach.
Dobrał psy do odpowiednich pozycji po czym ustawił je w rozkładzie 1-2-2 licząc od strony sań. Ustawienie było standardowym, prostym ustawieniem na bliskie zalesione trasy. Owszem, mógł pokusić się o nieco bardziej skomplikowany układ w stylu 1-1-1-2, jaki stosowało się zazwyczaj w wąskich przesmykach, ale wiązało by się to z wydłużaniem całego zaprzęgu, co w terenach zalesionych kiepsko się sprawdza. Gdyby jechali po zamarzniętym zbiorniku wodnym z pewnością ułożyłby psy w wachlarz, ale nie było takiej potrzeby. Droga, którą wybrał była lita.
Na pozycji wheel’ów ustawił Sama i Ediego, bo to na nie spada największy ciężar, przed nimi w teamie umieścił psa i sukę nieco mniej doświadczone, zaś na pozycji lidera ustawił Grubą Bertę. Ona była najposłuszniejsza, najlepiej reagowała na komendy i miała niekwestionowany autorytet w stadzie. Z resztą kto by się sprzeciwiał takiej Wielgachnej Babie? Miała też dobre wyczucie zagrożenia i była najmniej porywcza.
Podszedł do wozu i nakazał jechać za sobą.
Wrócił do sań, stanął z tyłu na łozach, zwolnił hamulec i odepchnął się nogą.
- Haik! – Komenda padła jak strzał z bicza - Haik!
Psy wydały z gardeł coś na kształt radosnej odpowiedzi, będącej połączeniem szczekania, skowytu, wycia i ryku. Napięły mięśnie i poszły w skok. Sanie z szarpnięciem ruszyły z miejsca nabierając prędkości.
Anomander uniósł rękę pokazując cztery palce. Wśród poganiaczy gest ten oznaczał, że będą jechać w średnim tępię, które dla pracujących koni nie będzie męczące.
Gdy wyjechali z terenu Kliniki, Anomander spojrzał na psy. Miały nadmiar energii, ale wiedział że będą jej potrzebować w drodze powrotnej. Nie hamował ich zatem specjalnie, bo wtedy para szła w przysłowiowy gwizdek i psy ciągnęły mocniej a sanie nie przyspieszały. Zamiast tego zacmokał głośno dając znać, że mają zwolnić.
Obejrzał się za siebie.
Wóz był relatywnie niedaleko i utrzymywał bezpieczną odległość. Woźnica znał swoje konie i dokładnie wiedział co robi. Wozy konne zwykle nie miały hamulców, a choć ten dysponował dwoma sprzężonymi hamulcami ciernymi na przednie koła, to i tak zatrzymywanie zależało od siły zadu konia i jego mięśni grzbietu.
Przez dłuższy czas jechali prosto aż dotarli do ściany lasu.
- Gee! – wydał komendę i cały zaprzęg w ślad za Bertą skręcił w prawo wjeżdżając w trybę - Hooo!
Psy zwolniły a komendę, która padła z ust skrzydlatego, przez chwilę powtarzało leśne echo.
Anomander obejrzał się za siebie.
Wóz jechał za nim a woźnica machnął mu ręką w przód dając znać, by jeśli chce ponaglił psy do biegu bo droga, na odcinku około 3 kilometrów przed nimi i tak była relatywnie prosta i szeroka.
Anomander uśmiechnął się pod nosem i uniósł w górę nad głowę dwa palce ułożone jak do salutu – nieme podziękowanie.
- No dobra Maluchy! Zobaczymy na co was stać! – zawołał do psów - Ho! – zawołał odpychając noga sanie by ułatwić psom pracę - Ho! [/b
Psy przyspieszyły w radosnym biegu.
Pięć smoliście czarnych, ciężkich psów wyrzucając z psyków kłęby pary biegło do przodu co raz szybciej. Zbliżyli się do niewielkiego zakrętu
- [b] On by! – zagrzmiał skrzydlaty - Ho!
Kolejny zakręt, tym razem w lewo, był ostrzejszy i ścięcie go przy pełnej prędkości groziło wywrotką
- Hooo! Haw! – zawołał naciskając stopkę hamulca
Psy zwolniły i karnym szykiem skręciły w lewo.
Przez chwilę Anomanderowi przyszło do głowy, że gdyby jego ogary skrzyżować z psami północnymi tak by zachować ich cechy umysłowe, posłuszeństwo, siłe i podatność na szkolenie to można by wyhodować znakomite psy pociągowe.
Spojrzał na wóz, który był dość daleko od nich ale zbliżał się z wolna, bo psy też przestały pędzić.
Anomander dojechał na dużą polanę na której zatrzymał swój dziwaczny zaprzęg
- Come gee! – zabrzmiała komenda a psy natychmiast zaczęły obracać sanie w prawo - Whoa!
Komenda do zatrzymania sprawiła, że cały zaprzęg stanął w miejscu na środku polany około dziesięć metrów od ściany lasu.
Anomander odpiął psy od liny centralnej i zaczął głaskać, ściskać i chwalić wszystkie psy. Czarne bestie merdały ogonami i uśmiechały się wielkimi paszczami spoglądając swoimi wiernymi psimi oczami o kpiarskim wyrazie.
- Świetnie się spisałyście Maluchy! Brawo! Dobre pieski! – gładził je po łbach, szyjach i bokach
Podszedł do zaprzęgu i z sań zdjął skóry. Niedźwiedzie skóry ewidentnie dobre czasy miały za sobą, dlatego też nie nadawały się na nic innego jak posłana dla psów.
Rozłożył ja na ziemi obok sań.
Jego psy nie miały grubych futer jak północne zaprzęgowce a leżenie na gołym śniegu, zwłaszcza po wysiłku mogło prowadzić do licznych problemów zdrowotnych. Przed każdą skórą postawił miskę.
Psy szybko uwaliły się na skórach merdając ogonami. Wiedziały, że ich opiekun dba o nie tak samo jak one o niego.
Zanim wóz wjechał na polanę, o czym rzecz jasna natychmiast poinformowały gardłowym, chóralnym warczeniem psy, które podniosły łby w oczekiwaniu na ewentualny rozkaz nakazujący im rwać i szarpać ofiarę, Anomander przygotował już cały sprzęt i wolnym krokiem obchodził okolicę szukając najładniejszych drzew.
Szybko wybrał trzy piękne drzewa. Tym razem były to świerki.
Tym razem był sprytniejszy niż ponad 50 lat temu. Przypomniał sobie, jak po raz pierwszy przygotowywał choinkę w rodzinnym domu. Długo spacerował po okolicznych lasach, aż wybrał piękne, niemal idealne drzewo i otoczył je opieką. Pielęgnował je przez całe lato, aby na zimę wyciąć je i przynieść do domu. Wszystko było ładnie - pięknie, do czasu do kiedy trwało lato i jesień. Zimą, owo idealne drzewko zrzuciło wszystkie igły i przypominało bardziej stracha na wróble niż wymarzoną choinkę. Tak to właśnie jest gdy na świąteczne drzewko wybierze się modrzew zamiast jodły czy świerku.
Woźnica wyprzęgał konie i przygotowywał je do zrywki.
Anomander odpalił piłę i szybko ściął pierwsze drzewko.
Z drugim poszło równie łatwo ale przy trzecim pojawił się problem, który w bajkach raczej się nie zdarza. W pile zabrakło paliwa.
Skrzydlaty podszedł do sań i zdjął z nich piłę moja-twoja a odłożył spalinowego gniota. Coś mu mówiło, że i w tym roku nie obędzie się bez tradycyjnego piłowania.
Odłożył jednak piłę i pomógł woźnicy w załadunku wyciętych drzew na wóz.
Trzeba przyznać, że opornie im to szło, w końcu ich było tylko dwóch a drzewo było ciężkie, nawet jeśli ciągnęły je konie. Gdy załadowali pierwsze drzewo Anomander poszedł do swoich sań i rozdał psom do misek ryby. Teraz, gdy odpoczęły, mogły spokojnie zjeść. Około godzinę przed odjazdem dostaną kolejna porcję.
Załadunek drugiego drzewa poszedł nieco łatwiej.
Obaj mężczyźni wzięli piłę i poszli ścinać trzeci świerk.
Początkowo nie mogli się zgrać, ale i to jakoś udało się osiągnąć. Ścinaka szła im wolno ale ciągle do przodu. W końcu udało się, i świerk padł na ziemię z łoskotem.
Anomander poszedł do sań, rozdał zwierzętom ostatnie ryby a dla siebie i woźnicy wyjął kanapki. Zjedli i wypili już tylko ciepłą herbatę. Po posiłku wrócili do pracy.
Załadunek trzeciego drzewa poszedł im nieco łatwiej, w końcu nabrali już wprawy. Skrzydlaty wziął ośnik i oczyścił odziomki nico je okorowując.
Nim się spostrzegli zaczęła zapadać noc.
Podszedł do małego drzewa i ściął je uderzeniem siekiery po czym to samo uczynił z drugim drzewkiem.
Oczyścił oba z gałęzi jedno z nich podał woźnicy a drugie przywiązał do sań na podobieństwo masztu. Następnie wyjął dwie latarnie naftowe i odpaliwszy je, zamontował na tyczkach. Teraz mieli już światło zatem droga będzie lepiej widoczna.
Nacisnął hamulec wbijając hak głęboko w ziemię, po czym podszedł do psów i ponownie zapiął je w uprzęży.
- Będę jechał powoli przed wozem oświetlając koniom drogę – powiedział skrzydlaty do woźnicy na co ten się zgodził.
W czasie gdy Anomander załadował cały sprzęt, miski i skóry na sanie, woźnica powoli ruszał z polany ku trybie.
- Haik! – padła komenda gdy, gdy skrzydlaty zwolnił kotwicę - Do domu Maluchy! Jedziemy do domu!
Psy zaszczekały radośnie i szybko wyrwały się do biegu.
Skrzydlaty prowadził zaprzęg początkowo polaną, a gdy tylko znalazł się w bezpiecznej odległości od koni wyprowadził go na trybę. Wolał nie prowadzić zaprzęgu przy koniach. Było masę powodów by podjąć taką decyzję i jeszcze więcej niewiadomych. Dla przykładu przy wyprzedzaniu zaniepokojony pies mógłby się zerwać w bok i zaatakować konia. Mogło by też być tak, że koń przestraszony towarzystwem drapieżnika w polu widzenia, mógłby kopnąć psa. Ponadto konie mogły się wystraszyć i pognać do przodu z wozem a to groziło wypadkiem.
Wyjechał na trybę i kazał psom zwolnić. Opuścił bronę, deskę z wyrębami, która działała jak mały hamulec.
Latarnia nad saniami oświetlała drogę z przodu i z tyłu. W międzyczasie zaczął padać śnieg pokrywając wszystko puszystą, białą czapą.
Psy widziały w ciemnościach lepiej niż konie, ale i im potrzebne było światło by cokolwiek widzieć. Poza tym psy były przyzwyczajone do wracania po własnym tropie.
Anomander rzadko wydawał komendy. Skupił się na tym, by nocą, na leśnej drodze nie przewrócić sań i jechać wolno.
Gdy dotarli przed Klinikę zapadła już noc wczesna noc.
Woźnica szybko rozładował wóz, zainkasował opłatę i odjechał. Anomander wcisnął wbił w ziemię zęby hamulca i wszedł do kliniki.
Ze strzelbą na plecach, roztaczając w koło zapach mrozu i żywicy, ze śniegiem we włosach i łowieckim odzieniu wyglądał jak traper. Wyjątkowo przystojny traper z kasą i klasą. Brakowało mu tylko brody, którą postanowił zapuścić.
Alice nie było w recepcji, widocznie poszła coś załatwić.
Zdjął rękawiczkę z lewej ręki i zerknął na zegarek. Była pora późnej kolacji zatem istnieje szansa, że oboje będą siedzieć w gościnnym lub w jadalni.
- Bane! Julia! Pozwólcie proszę do recepcji na chwilę. – zawołał stojąc w poczekalni i lekko rozsuwając kurtkę. Nie wchodził dalej. Nie chciał nanieść błota i innego syfu do Kliniki. Personel sprzątający i tak odwalał tu masę dobrej roboty.
Miał nadzieję, że się nie pomylił i jego Ekipa siedzi na kolacji a on sam nie darł ryja jak dzikus w puszczy.
Dubeltówkę zdjął z pleców i nacisnął klucz by ją rozładować. Lufy były puste. Dopiero teraz do niego dotarło, że nawet nie załadował broni. Cóż, bezpieczeństwo przede wszystkim. Zamknął broń i zwolnił bijniki. Przewiesił ja sobie przez ramię wspierając rękę na pasie.
- Bane! Julia! Jesteście tam? – zapytał
Cholera, że też nie ma tu Alice kiedy jest potrzebna.Bane - 30 Grudzień 2017, 22:02 Wbrew ozorom praca Ordynatora nie polegała jedynie na zbijaniu bąków przy kawusi. Pod nieobecność Dyrektora przejął jego obowiązki i oprócz doglądania Pacjentów, doglądał też Personel. Dyskretnie sprawdzał, czy każdy pracuje, czy wszystko lśni tak jak powinno i czy placówka funkcjonuje na pełnych obrotach. Nic nie mogło być inaczej. Nikt nie mógł odczuć, że chwilowo Kliniką zawiaduje nie Anomander van Vyvern a Bane Blackburn.
Oczywiście za Cyrkowcem jak cień kroczył Jan Sebastian i zapisywał spostrzeżenia w swoim kajeciku. Chyba nie były to nagany, bo białowłosy naprawdę przyłożył się dzisiaj do pracy. Chciał udowodnić Gadowi, że potrafi się zająć Kliniką. Nawet jeśli ma gorszy okres w swoim życiu...
W czasie pracy rzadko kiedy widywał Julię, bo albo akurat siedział w papierach, albo wysyłał kruki z listami, albo wręczał pocztę gońcom. Pieczę nad instytucją sprawuje się nie z wygodnego fotela, a w biegu i z zakasanymi rękawami.
Miał z tego satysfakcję i to jaką! Mógł znowu poczuć się jak Dyrektor. Zupełnie tak, jakby miał własny Szpital. Kiedyś przecież miał, dlatego znał się na zarządzaniu. Wszystko szło gładko.
Po skończonej pracy, po kurancie obwieszczającym zakończenie dnia, zarządził wielkie sprzątanie Personelowi ale nie takie o jakie prosił zawsze Anomander. Klinika miała lśnić. Każda jej powierzchnia. W końcu szykują się na Święta, prawda?
Poprosił Jana o przysługę - by Kurator zajął się Kliniką i doglądaniem innych przez jakiś czas, do powrotu albo Bane'a albo Anomandera. Białowłosy miał pojechać z Dyrektorem po choinki ale skoro van Vyvern pojechał sam, o czym poinformowała go Alice, Cyrkowcowi pozostaje udać się po ozdoby. Może kupi po drodze jakieś ładne prezenty?
Gdy Jan się zgodził, Bane przebrał się w cieplejsze ciuchy bo za oknem padał śnieg, ale zrezygnował z czapki bo nigdy nie lubił nakryć głowy.
Do Miasta Lalek udał się lecąc pod postacią sowy śnieżnej - było ciemno, a te ptaki w ciemnościach widziały najlepiej.
Ostatecznie udało mu się kupić wszystko co chciał - zarówno ozdoby choinkowe jak i prezenty. Był tak obładowany torbami, że wynajął powóz i wrzucił część zakupów do środka, by kupić pozostałe. Woźnica czekał cierpliwie aż Medyk załatwi wszystkie sprawy.
Sporo czasu zajęło Bane'owi znalezienie czegoś godnego Anomandera. W końcu jednak zakupił podarek. Podobnie jak i Julii i małej Abi, bo przecież ona też miała spędzić z nimi Święta.
Bane miał wprawę w bieganiu po sklepach bo kiedyś w taki sam sposób szukał prezentów dla Kylie...
Powóz był tak załadowany, że Woźnica musiał doprząc drugiego konia, śmiejąc się dobrotliwie z zakupów Chirurga. Dobrze, że facet miał dobry humor... ale w sumie każdy by miał, jakby mu się pomachało mieszkiem złota przed nosem.
Po kilkugodzinnej akcji pod kryptonimem "Kliniczne Święta" mężczyzna załadował się ze wszystkim do środka powozu i ginąc w pudłach, usadowił się na siedzisku. Przynajmniej było mu ciepło.
Droga do Kliniki nie była długa ale trzeba było jechać powoli bo pierwsze mrozy ścisnęły i ścieżki były oblodzone. Konie stąpały ostrożnie.
Dojechał pod budynek i wygramolił się ze środka, prawie spadając na ziemię, z ostatniego stopnia. Woźnica zachichotał ale Bane zignorował go, bo jego wzrok przykuły psy i... sanie? I... wielkie choinki. Więc Dyrektor już wrócił.
Przechodząc obok zwierząt, które ledwo żyły po biegu, gapił się na nie tępo. Nie mógł uwierzyć, że Anomander niczym dawny traper pojechał po choinki tradycyjnym psim zaprzęgiem.
Wszedł do Recepcji zamykając za sobą szczelnie drzwi, żeby nie wpuścić chłodnego wiatru który się zerwał. Nie musiał się martwić o powóz który wynajął, bo jeszcze nie zapłacił Woźnicy a tamten czekał tylko na odebranie pieniędzy. Bez nich się nie ruszy.
Wszedł głębiej do środka i zauważył van Vyverna w jasnym ubraniu. Białej kurtce i takich samych spodniach, we wzór maskujący. I ze strzelbą na ramieniu.
Wyglądał godnie. Przy nim Bane był byle wypierdkiem, nawet w tej swojej ładnej kurteczce i szaliczku. Ale przynajmniej rumieńce z zimna zakryły zawstydzenie.
- Klinika jeszcze stoi i całkiem dobrze się miewa, więc to chyba świadczy, że jesteśmy na posterunku. - uśmiechnął się serdecznie i podszedł do Dyrektora wyciągając dłoń, by powitać go mocnym uściskiem - Wszystkiego dopilnowałem pod twoją nieobecność. - dodał po chwili zdejmując szalik bo w środku było ciepło - Co nie zmienia faktu, że ciężko było mi samemu. Albo nie tyle ciężko co... smutno. - wzruszył ramionami, uśmiech nie schodził mu z ust - Kupiłem ozdoby. Jest ich na tyle, by ozdobić prawie wszystkie pomieszczenia Kliniki... Są w wynajętym powozie. - wskazał kciukiem za siebie po czym wyciągnął rękę w stronę czarnowłosego by odebrać od niego ekwipunek, by ten mógł się spokojnie rozpiąć - Dałeś niezły wycisk psom... Ale przytargaliście piękne drzewa. - klepnął go w ramię patrząc mu w oczy. Trochę chyba za długo, bo nagle poczuł potrzebę by gdzieś uciec i się schować, lodowe oczy jak zwykle przenikały go na wskroś. Jakby Anomander już wiedział. A przecież nie mógł się dowiedzieć... Nie on.
- Dobrze, że już jesteś. - powiedział cicho i klepnął go jeszcze raz, zamykając oczy niby w pogłębionym uśmiechu. Nie chciał przyznać, ale trochę się martwił o swojego Przełożonego. Było nie było, byli jak Rodzina.Anomander - 31 Grudzień 2017, 04:14 Gdyby był dzień, przybywający do Kliniki Anomander zapewne zauważyłby, że placówka lśni jak psu jajca i nawet trawa została pomalowana na zielono. Niestety było już ciemno.
W Klinice panował niemal idealny porządek. To wszystko było aż nienaturalne.
Przez chwilę miał ochotę załadować broń i przejść się na gospodarski obchód.
Obejrzał się za siebie słysząc głos wchodzącego Bane’a
- Cześć Bane, – powiedział ściskając mu rękę i klepiąc po ramieniu - Właśnie widzę. Chyba muszę Cię częściej zostawiać samego ... -
Kiwnął głową i uśmiechnął się. Niestety drzewa musiał wyciąć sam. Chodziło o to, że w związku z brakiem kadry, ktoś musiał pozostać na posterunku. Julia w tym wypadku niestety się nie liczyła.
- Widzę, że Ty też dziś nie próżnowałeś. Klinika lśni jak psu jajca, ozdoby kupione, zapewne pacjenci zaopatrzeni a co poniektórzy wypisani do domów. No nieźle. Jeśli chodzi o ozdoby to mam nadzieję, że kupiłeś ich sporo, bo jak widziałeś te drzewka do małych nie należą. – popatrzył na Bane’a i zmarszczył brew - Pozostaje je tylko wnieść do środka, ustawić i jutro ubierać.
Ruszył do pokoju gościnnego i schował strzelbę w ławo-skrzyni. Naboje pozostały w kieszeni kurtki. Ponownie wyszedł do recepcji
- Nie wiesz gdzie jest Alice? – zapytał Anomander nieco zaniepokojony jej nieobecnością - Czy ty też słyszysz muzykę i ten śpiew? . Początkowo skrzydlatemu wydawało się, że dostał pierdolca od tego buszowania po lasach z fuzją na plecach i powożenia psim zaprzęgiem, ale nie, gdzieś w głębiach Kliniki gramofon grał w najlepsze Wir sind des Geyers schwarzer Haufen a kilka naście gardeł zdawało się śpiewać radośnie.
Skrzydlaty z miną godną srającego kota spojrzał na białowłosego.
- Zarządziłeś wieczorek pieśni niemieckiej czy Aerona Vaele’a odwiedzili koledzy z gwardii a ja mam tylko omamy słuchowe od tego świrowania trapera? – zapytał ale muzyka właśnie ucichła.
Na zewnątrz zarżała koń.
Przez chwilę panowała cisza a później z głębi trzewi Kliniki dął się słyszeć kolejny śpiew. Ten jednak był inny. Nie towarzyszył mu gramofon a on sam zbliżał i potężniał w rytm równego marszowego kroku.
- Ki chuj …? – pomyślał i popatrzył na Bane’a, który był głównym podejrzanym o zorganizowanie tej szopki.
Chwilę później zza rogu, trójkami wymaszerowały chyba wszystkie marionetki pracujące w Klinice śpiewając radośnie i głośno niemiecki Fallschirmjägerlied . Każda z marionetek niosła inną broń. Te w pierwszym i drugim szeregu niosły mopy i wiadra, szeregi trzeci i czwarty szczotki i szmaty, szeregi piąty, szósty i siódmy miotły i miotełki do kurzu oraz zapachowe olejki. Szeregi dziewiąty i dziesiąty niosły szmatki do woskowania i polerowania razem z preparatami. Wszystkie marionetki maszerowały w jednolitym szyku i nie złamały go nawet podczas manewrów. Szły jak jeden mąż.
- Bane? – zapytał Anomander z niedowierzaniem i wahaniem w głosie - To odpłata za tego ptakoczłeka, tak? .
Marionetki zatrzymały się ustawiły długi sanitarny oręż w kozły po czym wykonały w lewo zwrot z przytupem i wymaszerowały przez drzwi wejściowe aby zająć się choinkami i chyba też zakupami z powozu, który Anomander dostrzegł przez otwarte wrota.
- Panie Dyrektorze. Bane. – odezwał się głos Jana Sebastiana ale jakby bardziej władczy i twardy. To był głos wodza prowadzącego ludzi do boju a nie flegmatycznego urzędniczyny - Zadanie wykonane. Klinika posprzątana i gotowa do inspekcji.
Anomander odwrócił się w stronę głosu i przez chwilę patrzył na Jana Sebastiana stojącego przy schodach. Marionetka trzymała na zgiętym w łokciu ręku futrzaną czapę, nie miała na nosie okularów, u pasa miała pałasz a całości dopełniał mundur. Jan Sebastian jakby dla podkreślenia maskarady założył na siebie oficerski mundur 11-ego Regimentu Husarów. Jego macierzystego pułku.
- Panie Majorze, na boga cieszę się, że nie siedzicie na koniu. Proszę o wyjaśnienia co tu się dzieje. – zwrócił się Anomander bezpośrednio do Jana Sebastiana
- Panie Dyrektorze melduję, że opuszczając Klinikę pan Ordynator mianował mnie pełniącym obowiązki zastępcy dyrektora. W związku z wolnymi mocami przerobowymi pozwoliłem sobie zaangażować jednostki bez aktywnego przydziału do zadań pomocniczych w trybie doraźnym. Zadanie zostało wykonane, zatem w ramach nagrody pozwoliłem podwładnym pośpiewać. – powiedział głosem spokojnym i rzeczowym Major Jan Sebastian. Na wzmiankę o koniu nie zareagował.
- Dziękuję, znakomita robota.
- Panie Dyrektorze melduję się z zapytaniem i prośbą
- Słucham?
- Zapytuję i proszę o pozwolenia udania się do Świata Ludzi w sprawach dotyczących Kliniki i jej personelu wraz z osobą lub osobami wyznaczoną lub wyznaczonymi do pomocy.
- Zezwalam. Proszę tylko o informację na tydzień wcześniej.
Jan Sebastian powiedział odwieczne wojskowe „Tak jest!” zasalutował i odmaszerował.
W jego ruchach było coś tak godnego i majestatycznego, że zawstydziłby każdego mistrza musztry. Do Kliniki właśnie wnoszono drzewa. Dwa mniejsze wniesiono do środka a trzecie wielkie pozostawiono na zewnątrz w naprędce zorganizowanym stojaku.
- Bane, od dziś zdecydowanie częściej będę zostawiał Cię samego w Klinice. Dawno nie widziałem tu takiej krzątaniny i takiego porządku. – Anomander pokręcił głową z niedowierzaniem i uśmiechnął się kładąc białowłosemu rękę na ramieniu - Tak na przyszłość. Gdy zobaczysz Jana Sebastiana w mundurze tytułuj go Panem Majorem. Z pewnością będzie mu miło a i okażesz tym szacunek dla jego towarzyszy, którzy zginęli podczas wojny z MORIĄ.
Zerknął przez otwarte wrota na powóz.
- Na co czeka ten woźnica? Bane - 31 Grudzień 2017, 19:10 Wyprężył się dumnie gdy Anomander powiedział, że powinien częściej przydzielać mu obowiązki Zastępcy Pana na Włościach. Cyrkowiec kiedyś miał własną placówkę i znał się na rzeczy, przynajmniej wiedział jak wypełnić raporty, o co zadbać gdy Personel zajmuje się Pacjentami i tym podobne. A że Klinika lśniła... cóż, skłamałby gdyby powiedział, że nie chciał się tym przypodobać van Vyvernowi. Ostatnio sprawiał same problemy, czas już wyhamować i na nowo zdobyć zaufanie Gada. Może nawet starszy Medyk znowu zacznie go uczyć, jak kiedyś?
- Przygotowałem pełny raport z działań które dzisiaj miały miejsce w Klinice. - powiedział rozpinając płaszcz - W skrócie: Pacjenci zostali objęci opieką, są już w swoich pokojach po kolacji i po lekach. Lusian Foxsoul, Gawain Keer i ich Bestia zostali wysłani do domów po tym jak podleczyłem pierwszemu nogę. Dostali dokładne wytyczne co do lekarstw jakie ma przyjmować pan Foxsoul i Shnee. Wszystkie są na bazie ziół, nie podawałem gotowych mieszanek bo dowiedziałem się od Alice, że pan Keer zna się na zielarstwie. - wzruszył ramionami - Oczywiście powiedziałem, że w razie czego mogą przyjść zrealizować receptę tutaj. Poprosiłem też by przybyli za kilka dni na kontrolę. - podszedł do biurka Recepcjonistki ale nie było tam Alice dlatego zwrócił oczy ponownie na Dyrektora - Gdy sprawdzałem stan pana Vaele... akurat spał... przywalony stosami książek. - Bane podrapał się po brodzie - Hmm... spał jak kamień i wyglądał całkiem nieźle, dlatego go nie budziłem. Poprosiłem Personel by ktoś podał mu przed snem leki przeciwbólowe, bo czytałem jego kartę... - spojrzał w ziemię, zamyślając się na chwilę - Swoją drogą... Chyba wszyscy Upiorni to cholerni twardziele, bo ten cały Vaele nie powinien normalnie funkcjonować z takimi obrażeniami a jednak... czyta sobie spokojnie księgi jakby był w jakimś Sanatorium. - uśmiechnął się krzywo, kręcąc głową na boki.
Spojrzał na biurko Alice ale nie leżały na nim żadne papiery. Marionetka opuściła miejsce pracy co nie spodobało mu się ani trochę. Przecież prosił, by Personel zajmował swoje miejsca i wykonywał polecone zadania aż do powrotu któregoś z Przełożonych.
- Klinika lśni bo pomyślałem, że skoro robimy sobie tutaj święta, to przyda się nieskazitelny porządek. - powiedział nie patrząc na Dyrektora, szukając wzrokiem kobiety - A żeby nie leżeć do góry brzuchem gdy inni tyrają, pojechałem po ozdoby. Większość jest w kolorach ciepłego szkarłatu i złota, nadadzą się, prawda? - dopiero przy ostatnim słowie spojrzał na czarnowłosego - Właśnie nie wiem. I nie powiem, żebym był z tego powodu szczęśliwy. Wszystko miało działaś jak w zegarku... - stwierdził cicho, gderliwie.
Gdy Anomander wrócił bez broni i zapytał o muzykę, Bane zmarszczył brwi i zacisnął usta w cienką kreskę, skupiając się by cokolwiek usłyszeć. Faktycznie z głębi budynku dobiegał marszowy śpiew ale Chirurg za cholerę nie mógł rozpoznać słów.
- Nie patrz na mnie w ten sposób. Dopiero wróciłem a jedyne co zarządziłem to generalne porządki. - powiedział z powagą. Poczuł niepokój bo ewidentnie ktoś śpiewał.
I nagle ta cisza. I rżenie konia. Dźwięki jak z horroru. Bane przełknął ślinę i zrobiło mu się nagle gorąco, a gdy usłyszał już bliżej Recepcji śpiew, cofnął się o krok. Nie znał języka niemieckiego, ale potrafił go rozpoznać na kilometr.
Marsz Marionetek był... imponujący ale przy okazji cholernie niepokojący. Gdy Anomander spojrzał na białowłosego i zapytał o powód tej całej szopki, Cyrkowiec uniósł dłonie jakby chciał powiedzieć "Rączki mam tutaj" i pokręcił głową, zaskoczony widokiem maszerujących.
Odprowadził wzrokiem Marionetki, które przeszły obok zdębiałych Medyków i skierowały się na podjazd Kliniki, najwidoczniej w celu rozładowania sań i powozu. Bane był zbyt zaskoczony by cokolwiek powiedzieć ale otworzył usta. Wyglądał przez to wyjątkowo głupio. Spojrzał na skrzydlatego, wskazał palcem na 'wojsko' po czym w kierunku z którego przyszli i znowu na Marionetki... W końcu zmrużył oczy unosząc brwi przy nasadzie nosa ku górze. Już nic nie rozumiał.
Znajomy głos który zabrzmiał w pomieszczeniu był jak strzał z bicza i otrzeźwił Chirurga. Mężczyzna gwałtownym ruchem odwrócił się w stronę Urzędnika, którego spodziewał się zobaczyć.
Ale nie było tam Jana Sebastiana. A przynajmniej nie takiego, jakim był na co dzień. Bane ponownie przełknął ślinę a oczy zaświeciły mu się z zachwytu.
Marionetka miał na sobie przepiękny złoto-czarny mundur. Przy pasie miał jakąś broń sieczną, trzymał nakrycie głowy i wyglądał... godnie. Przystojnie. Przepięknie.
Nie wierząc własnym oczom Bane zamrugał kilka razy ale zamknął usta, by nie robić z siebie idioty. Taksował go wzrokiem, od stóp po głowę i z powrotem. Nie mógł się napatrzeć.
Ta wersja Jana tak szalenie mu się podobała, że pewnie gdyby był kobietą, musiałby teraz zmieniać bieliznę. Był jednak facetem, dlatego tylko zrobiło mu się ciepło. I poczuł ukłucie zazdrości, bo on, Cyrkowiec o dziwacznych oczach i szarej skórze nigdy nie będzie wyglądał tak dobrze jak przeklęci pracownicy tej Kliniki, Jan i Anomander, po metamorfozie.
Spojrzał pytająco na Dyrektora gdy ten zwrócił się do Urzędnika w mundurze dziwnym tytułem. Nie zadał jednak pytania, broń boże nie zaśmiał się bo wcale nie było mu do śmiechu.
Patrzył na niego jak dziecko na wymarzoną zabawkę, gdy Jan zameldował co miało miejsce w Klinice. Jednocześnie czuł taki respekt... Źle potraktował Kuratora. Nie powinien na niego przeklinać, nie powinien rozkazywać czy wykorzystywać. Powinien zostać w placówce i wziąć udział w sprzątaniu, własnoręcznie zdzierać brud z każdej, nawet najcieńszej fugi w klinicznych łazienkach!
Zmarszczył brwi i zmrużył oczy nieufnie gdy Jan poprosił o możliwość udania się do Świata Ludzi. Jaką władzę w tym temacie miał Anomander? Czy posiadał jakiś portal? A może chodziło o zwykłe udzielenie urlopu ale Jan tylko w taki sposób potrafił o niego poprosić?
Kogo niby miał ze sobą zabrać?
Nagle Bane poczuł straszliwą ochotę by pojechać razem z nim. Bał się Świata Ludzi jak Piekła, mimo, że nie przyznawał się do tego ale... chciał tam wrócić. Po pierwsze był ciekaw, jak rozwiązano sprawę jego zniknięcia, po drugie chciał sprawdzić co z jego majątkiem, po trzecie... Potrzebował Lekarza. I to szybko.
Chciał coś powiedzieć, zatrzymać Jana by zapytać o... ten strój, te wszystkie Marionetki i marsz! O wojskowy żargon i... ogólnie o to wszystko! Ale głos uwiązł mu w gardle. Patrzył na oddalającym się mężczyzną, podziwiając jego sprężysty krok. Czy w takich butach w ogóle da się tak lekko chodzić?
- Eeem. - wypalił bezmyślnie Chirurg, gdy Anomander położył mu rękę na ramieniu - Tak... Chyba tak... - równie dobrze Dyrektor mógłby go zapytać czy Cyrkowiec odda mu nerkę, Bane i tak nie wiedział co komentował i na ci się zgadzał.
Gapił się głupawo na skrzydlatego, gdy ten powiedział o Janie, tytule i... wojnie z MORIĄ? Co to kurwa miało znaczyć?
Pokiwał powoli głową, nie wierząc temu co usłyszał. Opuścił wzrok i skupił go na jakimś punkcie w przestrzeni. Miał we łbie mętlik, nie spowodowany niczym innym a jedynie całą tą dziwaczną sytuacją. Może się naćpał? Nie... Przecież pojechał po ozdoby i prezenty. Nawet nic nie pił po drodze, nawet nie miał przy sobie piersiówki.
Dotknął kieszeni płaszcza by się upewnić, ale były tam tylko rękawiczki. Podniósł wzrok na Anomandera.
- Ja... Przepraszam na moment. - powiedział nagle zaskakująco trzeźwo i na pytanie mężczyzny, wręczył mu mieszek złota który przygotował Woźnicy - Mógłbyś mu to przekazać? Nie pozwól mu się targować, cena została ustalona już wcześniej... - wskazał na powóz na podjeździe - Ja... Zaraz wracam...
I zerwał się jak szalony za Janem, który zniknął już w ciemnym korytarzu. Bane miał nadzieję, że dobrze obrał kierunek i znajdzie w końcu Kuratora.
Musiał z nim porozmawiać. Teraz. Na osobności.