Anonymous - 22 Kwiecień 2011, 22:08 Zawitała do malinowego lasku, szurając ciężko swoimi nóżkami. Wpierw zwiedzała tę część zewnętrzną, nie oddalając się zbytnio od źródła światła.
Acz w końcu pomaszerowała w głąb. Szła tak bitą godzinę, aż nagle zawitała w całkowite ciemności. Jednakże w tymże miejscu aż tak ciemno nie było... Widziała skrawek ziemi parę metrów przed siebie, więc jest w sam raz. Rozejrzała się niepotrzebnie i od tak, bezceremonialnie posadziła swa szlachetną rzyć na na trawce pod jednym z drzewem. Obok niej rósł niewielki krzewek, to i pod ręką miała od razu deser, którego w domu nie zdążyła spożyć. Zrywała co i rusz malinkę, która lądowała w jej buźce. Myślała nad tym, skąd skompletować kolejne Kości do swojej Kolekcji. Chyba trzeba znów się przejść do świata człowieków...Anonymous - 22 Kwiecień 2011, 22:27 Noc była piękna, aż chciało się radować, nie wiedział jednak, co ma ze sobą zrobić. Niby jest dość kreatywny, ale bez przesady, każdy ma chwile kiedy nie ma nic do roboty. Z lekkim garbem i rękoma w kieszeni, powolnym krokiem przemierzał ciemne szlaki, w jakimś konkretnym celi?, a skąd, że znowu po prostu nie miał co robić, i gdzie się podziać. Patrzył przed siebie, nie zwracając na nic uwagi, jego leniwie otwarte oczy, rozglądały się co i raz za żywymi istotami, jednak żadnej jeszcze, nie zauważyły. Nie czuł zmęczenia, chodź krąży już tak od paru godzin, było to dość zabawną sprawą, ale kogo to obchodziło. Dzisiejszy dzień, nie może zostać, zaliczony do udanych z wielu prostych powodów. Życie niby jest proste, ale czasem bywa zbyt nudne, a problem jego był w tym, że nie miał do kogo buźki otworzyć. Chcąc nie chcąc, zatracił się w swoich myślach, teraz kompletnie nie zwracał na nic uwagi, szczególnie na to co ma pod nogami, przemieszczał się pomiędzy drzewami, niczym cień ale kogo to obchodzi, nagle wytracił się z równowagi, potykając się o coś. Prawie zaliczył orła, ale szybkim ruchem, postawił nogę dalej i przechylił się do przodu. Jego oczom ukazały się nogi, co było dość dziwne, bo jednak nie spotykane.
- Co jest do jasnej cholery? - powiedział, ale jednak bardziej do siebie niż do ów osóbki pod drzewem. Lekko przechylił się na bok i był kilka centymetrów od tej osoby. Jego twarz nie wrażała, żadnych uczuć, nawet zdziwienia, po prostu jego niebieskie ślepia wpatrywały się jakby, nie wiadomo o co mu chodziło.
- Nie masz, gdzie nóg pchać? - spytał się otwarcie, i z zarzutem jak by to, nie była jego wina, bo tak uważał, on tych nóg sobie nie położył by się o nie potknąć. Nie było w tym żadnej logiki, ale jednak tak on to widział.Anonymous - 25 Kwiecień 2011, 21:19 Co do jasnej ciasnej wełniastej przeszkodziło czarnowłosej w odprężaniu się? Ów potknięcie nieznajomego przysporzyło jej bólu fizycznego... Taa, może duchownego? Ubolewam nad twym roztargnieniem, dzielny wędrowcu... Ha, nie ta bajka, koteczki.
Podniósłszy wzrok na jegomościa uniosła brew, nie wiedząc do końca o co mu chodzi. W końcu specjalnie tego nie zrobiła, a i siedzenie w tym miejscu nie jest zabronione. Jedyne co zrobiła, to wielce dojrzałe wytknięcie języka w jego stronę.
Po tym już jakby straciła zainteresowanie jego osobą i skrzyżowawszy ręce za głową przymknęła powieki. Wyciągnęła nieco nogi, mrucząc pod nosem. Wróciła do swych rozmyślań nad podróżą do świata ludzi.Anonymous - 26 Kwiecień 2011, 12:14 No cóż chyba ów osóbka, ma gdzieś jego i to co do niej powiedział. Poczuł się jakoś nie zbyt przyjemnie no bo jak, by ktoś tak go olewał. Nie był przyzwyczajony do takich reakcji od innych osób, aż normalnie krew mu zaczęła wrzeć. Miał ochotę się na nią wydrzeć, ale pomyślał przez chwile, co by mu to dało za pewne nic, odwróciła by wzrok i tyle, więc musiał podejść z innej strony, by nie mogła go olać. Chodź w sumie co go to obchodzi, no ale że nie ma co innego do roboty, zawsze może pobawić się z innymi to było najlepsze rozwiązanie z jego strony. Spojrzał się na ów osóbkę z lekką pogardą.
- Chociaż byś przeprosiła, a nie odwracasz wzrok, wiem, wiem nie jesteś wychowana i w ogóle no, ale chyba na to cie stać by przeprosić osobę, którą omal nie przewróciłaś, swoim prostackim zachowaniem. - powiedział coś do niej, chodź jego słowa nie miały sensu, nawet nie miał racji w nich ale cóż arogancja musi być zachowana bo by się za pewne źle czuł, może powinien być miły? nie to odpada na samym początku, był by to głupi pomysł i bardzo nudny. Nic by z tego nie miał i by tylko nie był sobą, więc sensu w tym nie było żadnego, musiał rozegrać to inaczej, w końcu nie co dzień się spotyka kogoś kto siedzi pod drzewem, można przecież pogadać i w ogóle takie tam. Jednak po chwili mu się znudziło, więc nie było innego wyjścia jak tylko, iść dalej i olać ów osóbkę. Wyprostował się i ruszył dalej bez zastanowienia.
[zt]Anonymous - 5 Maj 2011, 15:36 Taka wielka mroczność, a tak dobra dla Walentynka! Oczywiście! Kotek sobie przechodził tędy, a właściwie to nawet nie przechodził, a skakał po drzewach z wielkim kociakowatym uśmiechem na twarzyczce. Jeszcze machał przy tym pasiastym ogonkiem i ruszał swoimi uszkami 'tam i z powrotem'.
- Był sobie chłopiec, na imię było mu Ciastek. On nie chciał dać mi ciastka, dlatego zabiłam go. A przecież jego imię wskazywało na to, że na pewno je ma! - Słowa małej Niny utkwiły w jego pamięci na tyle, że teraz kiedy powróciły w wspomnieniu jego niedawno, a właściwie sprzed chwili wesołego, pełnego radości uśmiechu, zrobił się w dziecięcy grymas pełen zgorzknienia. Odchrząknął i potrząsł tym swoim łbem stawiając swoje uszka do tyłu już na amen. No, może na ten czas dopóki nie przestanie myśleć o swojej przyjaciółce, która tak naprawdę też z drugiej strony przyjaciółką nie była.
Przystanął. Dosłownie zatrzymał się na szerokich gałęziach jednego z najpotężniejszych drzew, które stało przy tej ścieżce. Rozejrzał się, było dość ciemno. Promienie słońca docierały tutaj tylko w niewielkich ilościach. Jego oczy błysnęły po czym można było ujrzeć dwa złote światełka migające co jakiś niedługi czas.
O! Ale co to?! Jakiś krzaczek! Ale co na nim?! Maaaaaaaliny! Walentynek zerwał się nagle i w jak najszybszym pośpiechu ruszył w ich stronę. Od razu zabrał się do pałaszowania, ale wbrew pozorom - wciąż był czujny.
Po pewnym czasie zerwawszy się szybko - myknął w nieznane.
Kotek poszedł z tematu ~Anonymous - 5 Maj 2011, 16:15 Dominica obserwowała nieznajomego, zwieszając się z gałęzi głową w dół. Jej ogon poruszał się, a oczy śledziły obcego. Katana na plecach ciążyła.
Zeskoczyła cicho i wylądowała obok Dachowca.
-Witaj-Szepnęła mu do ucha. Odskoczyła z głośnym chichotem i wspięła się z powrotem na drzewo. Takie miejsca jak ta ścieżka odpowiadały jej bardzo. przyjrzała się nieznajomemu kotowi. Nawet,nawet, pomyślała. Śliczne włosy. Popatrzyła na siebie. I dośc duży, ale raczej niegroźny. Znów złapała się na tym, że każdą zobaczoną osobę, ocenia jako przeciwnika. Przyglądała mu się. Stwierdziła w końcu, że nie jest ciekawy. Odskoczyła na inną gałąź i zniknęła w lesie.
z/tAnonymous - 1 Czerwiec 2011, 14:19 Liluś szła spokojnym, jak na siebie, krokiem, rozglądając się dookoła z szeroko rozwartymi usteczkami. Wszystko w tym świecie ją dziwiło, przyprawiało o zawrót głowy. Mnóstwo kolorów, dziwnych stworzeń i istot, niby podobnych do ludzi, a ludźmi nie będącymi. Odgłosy, zapachy. Wszystko tak diametralnie różniło się od świata, który znała, że aż miała ochotę krzyczeć i skakać z radości. Jej braciszek miał rację! Ach, dlaczegoż się dziwi, w końcu on zawsze miał rację!
Uśmiechała się szeroko, szczęśliwa w ten dziecięcy sposób. Wiele ludzi dziwiło się tej dziewczynie, chociaż większość po krótkim czasie akceptowała ją taką, jaką była. Powinna spoważnieć, stać się młodą panną, a jednak nie wyzbyła się tej dziecięcej wrażliwości, patrzenia na świat przez pryzmat różowych szkiełek. Światy i istoty nie bywały złe, były po prostu odmienne, nic w tym dziwnego. Weźmy na przykład taką Loullie. Niby człowiek z krwi i kości, a przypominała leśną nimfę: zwiewna, drobna, pstrokata, z fiołkowo różowymi włoskami, które, obecnie sprytnie spięte, przypominały krótką czuprynę, z dużymi oczyma dziecka błyskającymi szlachetną barwą ametystu zakrapianą złotem i szkarłatem, spozierające na świat z radosną prostotą, a jednak kryjące w sobie zmyślnie zakamuflowaną, dojrzewającą kobiecość. Była kimś niesamowitym, a jednak zwyczajnym. Pomimo złych zdarzeń, które zostały zepchnięte przez świadomość w głąb jaźni, nie mogła zatracić naturalnego piękna, którym każdy w czasie narodzin był obdarowany. Nie chciała tego zagubić, kochała siebie, świat i istoty w nim zamieszkujące bezwarunkowo, takimi jakimi byli w istocie, a nie postrzeganymi przed dojrzałość wymuszoną przez prawa dorosłych.
Nawet mrok i ciernie tej przedziwnej ścieżki były dla niej jakieś takie jaśniejsze, niespotykane. A to ptaszek mający malutkie różki na pomarańczowym łepku, a to stworzenie podobne do lisa, chociaż umaszczenie przypominające głęboką zieleń temu przeczyło. Ciernie otulały pomniejsze drzewa, chroniły je przed dewastacją, nie kojarzyły jej się jako pęta, a jako wielcy bohaterowie. Obrońcy! I ten świeży, słodki zapach malin. Cudownie.
Zakręciła się dookoła własnej osi, a zielona, plisowana spódniczka zatańczyła wraz z nią. Niby nie pasowała do tego, rzekomo, mrocznego miejsca. Ubrana w jasną, fiołkową bluzeczkę z białym kołnierzem stójką, zieloną, limonkową spódniczkę, fioletowe podkolanówki i pstrokate fiołkowo - zielone trampki. Reszty dopełniała mała szmaragdowa torebeczka przewieszona przez ramię, mająca oddawać kształt serca, podobna spineczka we włosach, zegarek kieszonkowy umyślnie dopięty do kieszonki bluzki. Istna Leśna Istotka.
Gdzieś rozbrzmiał rozkoszny trel ptaszka, chociaż przeciętnemu człowiekowi przypominałby on jazgot nienastrojonych skrzypiec. Klasnęła w dłonie i rozejrzała się dookoła.
-Ptaszku, moje kochane stworzonko, gdzieś ty się ukrył, spryciulo maleńka? - ozwała się dźwięcznym, delikatnym głosem, patrząc uważnie na zarośla. Uśmiechała się pod noskiem.
Jest! Ptaszek był wielkości wróbelka w ich świecie i posturą doń podobny. Jednak wyjątek swój zaskakujący również był! Zwierzątko miało barwne piórka, zielone, żółte i niebieskie przy złotych ślepkach.
-Och, jakiś ty śliczny, mój przyjacielu - szepnęła. Schyliła się wolno i zgarnęła jedną z malin. Zbliżyła się po woli do ptaszka z szerokim uśmiechem i błyszczącymi żywo oczkami. Wyciągnęła ostrożnie drobną rączkę w jego stronę. Stworzonko przechyliło nieufnie główkę, bacznie się jej przyglądając.
-Ależ, nie bój się, mój ukochany, to tylko malina. Spróbuj, są naprawdę wyśmienite - zapewniła żywo i podsunęła mu owoc. Ptak nie był pewien, czy uciec, czy też zostać, jednak coś w tej małej musiało go przekonać, gdyż po chwili wahania zbliżył maleńki łepek do rączki i dziabnął ofiarowany podarunek. Lilusia zaśmiała się cicho.
-Widzisz, nie gryzę - rzekła, splatając ręce za pleckami. Ptaszek odpowiedział jej pięknym świergotem.
Obejrzała się za siebie.
-Może zechcesz mi towarzyszyć w mej wędrówce? Pewnie znasz ten las o wiele lepiej ode mnie - zagadnęła, puszczając do niego oczko. Zwierzątko znowu zaświergoliło donośnie. Wzbił się w powietrze i zawisnął tuż koło jej twarzy. Chyba się zgodził.
-Bardzo ci dziękuję, przyjacielu - odparła na niezrozumiała dla nikogo słowa i dygnęła wdzięcznie, śmiejąc się po tym głośno.Anonymous - 1 Czerwiec 2011, 15:06 Grenouille właśnie podróżował sobie bez celu, gdy nagle postanowił znaleźć miejsce gdzie będzie jakikolwiek cień. Dlaczego? Cóż za głupie pytanie! On po po prostu chciał w końcu się ochłodzić. Było strasznie gorąco, wręcz nie do wytrzymania. Słońce zbyt mocno paliło skórę i było dość duszno. Długa, bezcelowa podróż, na wprost przed siebie, była dość męcząca. Komu by się chciało tak ciągle łazić, bez żadnej wody, czy innego ustrojstwa. Niby tam w jakimś miejscu Krainy natrafiła na deszczyk, w innym na troszkę śniegu, ale ile tam tego było? Jeszcze szybko stamtąd wylazł, bo spadający na silnie rozgrzanie ciało śnieg był zdecydowanie zbyt zimnym ustrojstwem. Jego strój był taki, że nie zasłaniał zbyt wiele ciała, więc chłopak od razu odczuwał zmiany temperatury. Co takiego miał ubrane Żabek, pytacie? Mianowicie to, co prawie zawsze. Chłopak założył białe rajstopy i czarne lakierki. Dodatkowo zdecydował się na biały T-shirt, grafitowe, bufiaste spodenki na szelkach i swój zwyczajowy płaszczyk i tak te spodenki zakrywający. Płaszcz ten był w bardzo książulkowatym stylu. Był mniej więcej jak na załączonym obrazku, tylko że z krótkim rękawkiem i bez kaptura. Do tego na jego łapencjach zawitały czarne, skórzane rękawiczki, a na łepetynie żabi czepek, czy też hełm, jak kto woli. Myślał, ze się zagotuje od tego słońca ciągnącego w stronę ciemnych części stroju. W końcu jednak natrafił na Malinowy Las, a dokładniej na jedną z najciemniejszych ścieżek tam się znajdujących. Usiadł na ziemi opierając się o drzewo i dysząc dość ciężko. Spojrzał na korony drzew. Jego oczy łzawiły delikatnie. Miał tak od trzech dni, czyli od spotkania z Resiną. Czuł się beznadziejnie. Jakoś w tamtym momencie przypomniała mu się Zołza i zaczął okropnie tęsknić, dodatkowo Resina tak go uraziła swoimi słowami... Mimo wszystko chłopak miał jakąś tam swoją dumę i choć wiecznie uśmiechał się przy innych, udawał silnego, był dla każdej osoby na swej drodze miły i nie nienawidził nikogo, to gdy zostawał sam trochę się łamał każdym okazaniem kpiny wymierzonym w jego stronę. Łez pojawiało się coraz więcej, jednak nie płakał. Zamiast tego szepnął coś niezrozumiałego pod nosem i poprawił Żabi Hełm na głowie mówiąc pewnym siebie głosem:
- Jestem z ciebie dumny, Czepku. Nikomu nie pozwolę cię obrażać.
Nagle do uszu chłopaka nadeszły jakieś dźwięki. Chyba ktoś zbliżał się do niego nieuchronnie. "Ależ, nie bój się, mój ukochany, to tylko malina. Spróbuj, są naprawdę wyśmienite" - trafiło do jego uszu. Czyżby jakaś zakochana para? Hm... Ale nie słyszał głosu żadnej innej osoby, poza tym głos dziewczyny brzmiał jakby dość... dziecinnie? Sam nie wiedział. "Widzisz, nie gryzę." Nie nie, to na pewno nie para. Po tym usłyszał świergot ptaka. Rozejrzał się w koło. Ujrzał niewyraźnie czyjąś sylwetkę w oddali. Czyżby zamierzała gdzieś wędrować z ptakiem? Uroczo. Dobrze, że nie mogła o zobaczyć, gdy był tak przybity do drzewka. Po chwili zerknął w tamtą stronę jeszcze raz. O rany! Oni się poruszali w jego stronę i zbliżali się coraz bardziej. Szybko wytarł jedyną łezkę, która potoczyła się po jego policzku dzisiejszego dnia. Widocznie, ona jedna już nie chciała się trzymać kurczowo oka.
Dopiero, gdy dziewczynka była już na prawdę blisko mógł jej się lepiej przyjrzeć. Była taka kolorowa i słodka, aż miło się na nią patrzyło. Dodatkowo ta wesoła twarzyczka. Ach, jak on uwielbiał takie osoby. Nagle przypomniało mu się, że on przecież kocha wszystkich i wszytko, więc powinien myśleć o całym świecie, a nie o jakimś tam dziwacznym ktośku, Cieniu... Co z tego, ze to była kobieta... piękna kobieta? Ważne było to, że on kocha świat mimo wszystko. Na jego twarz wstąpił delikatny uśmiech.
- Śliczna dziewczynka. Czemu cały świat nie może być taki ładny?
Powiedział cichutko. Nagle w jego głowie zagrała pewna piosenka, od razu zachciało mu się śpiewać. Zamiast tego zaczął nucić "Kolorowe dzieci" nie patrząc na to, ze Liluś właśnie go mijała.Anonymous - 1 Czerwiec 2011, 18:00 Liluś stała jeszcze chwilkę, obserwując pięknego, kolorowego ptaszka, który ze zręcznością i zdumiewającą wytrzymałością machał szybko krótkimi skrzydełkami. Latał to z jej prawej, to z lewej strony, jakby rad z jej obecności. Dziewczynka śmiała się za to głośno, nie mogąc nadążyć za torem jego lotu. Gdyby się nad tym zastanowić, to nie tylko pstre ubarwienie łączyło tych dwoje, ale i werwa, która nie pozwalała im dłużej pozostawać w jednym miejscu. Lilusia przestąpiła z nóżki na nóżkę i cmoknęła w stronę ptaszka, posyłając mu całuska.
-Jakiś ty zabawny - stwierdziła, zakrywając drobną rączką różowe usteczka. Oczy dziewczęcia błyskały żywo, zabawiając kalejdoskopem barw. Zerwał się chłodniejszy wiatr, nie wiadomo skąd przybyły. Zadrżała lekko, jednak nie przejęła się tym zupełnie..
-Tak więc, nazwę cię Kolorek. Jak sądzisz? - zapytała ptaszka, klaskając w łapki. W odpowiedzi maleńkie stworzonko zaświergotało raz jeszcze, jakby entuzjastycznie. To ciekawe, ale wielu ludzi uważa, iż ptaki nie bardzo rozumieją człowieczą mowę. Ucieszyła się, marszcząc przy tym zabawnie nosek.
-Ojej, czyli się zgadzasz - wykrzyknęła entuzjastycznie i ruszyła żwawo do przodu. Nie lubiła stać w miejscu. Ciągle musiała coś robić. Może właśnie dlatego w końcu postanowiła u kogoś służyć, chociaż stanem była ponad to. Służba u drugiej osoby miała kilka zalet: miało się zajęcie, ale również można było ofiarować swą pomoc. A Loullie uwielbiała pomagać ponad wszystko.
Kolorek poleciał przodem, co jakiś czas zawracając i kręcąc się koło główki dziewczyny, na co ona reagowała niepowstrzymanym chichotem. Była tak zajęta nowo poznanym przyjacielem, że nie zauważyła wciśniętej u podstawy pnia osóbki, smutnej i osamotnionej. Inaczej na pewno nie minęłaby go obojętnie. Jednak, niestety, nawet ta wielka, piękna, żabia czapa nie zwróciła jej uwagi. Minęła chłopaczka raźnym krokiem, nie słysząc również jego cichutkich słów. Och, co za pech. I żyłaby sobie pewnie w nieświadomości, iż kogoś właśnie minęła, gdyby nie ciche, narastające... nucenie?
Dziewczę zatrzymało się niepewnie, a Kolorek zaćwierkał zniecierpliwiony. Uniosła paluszki i nakazała mu ciszę.
-Cichutko, mój najdroższy. Chwileczkę - poprosiła po chwili. Obróciła się na pięcie, nasłuchując przyjemnej, znajomej melodii. Nie wiedzieć czemu, miała ochotę się dołączyć. Na jej buzi pojawił się nieco zakłopotany uśmieszek. Któż to tak śmiesznie fałszował? Drzewo? Czy drzewa potrafią nucić? Doprawdy, intrygujące zdarzenie. Po chwili namysłu postanowiła rozejrzeć się dookoła. Cofnęła się nieco, wypatrując czegoś niezwykłego. I, po krótkim momencie, po woli, z ciemności cieni wyłonił się kontur postaci. Szła w stronę dźwięku niczym po złotym sznureczku. Serduszko dziewczynki zabiło mocniej, a Kolorek widząc, iż na razie nic nie wskóra, zasiadł na jednej z gałązek drzewa, tuż pod dziwną, skuloną postacią. A któż to był - zastanawiała się, nie mogąc powstrzymać rosnącej ciekawości.
Pierwsze co rzuciło się Lilusi w oczy, to duży kształt przycupnięty pod wątłą gałązką. To coś miało wysoko osadzone oczka, niebieściutkie i duże i wydawało się... połykać głowę zielonowłosego chłopca. Zakryła przestraszona usteczka, cofając się mimowolnie o krok do tyłu.
-Na wszystkie ptaszki świata! - wykrzyknęła cieniutko, dopiero po chwili uświadamiając sobie, iż był to bardzo fantazyjny i piękny czepek, czapka, hełm, wyobrażający głowę szarej żabki.
-Jaki śliczny - sapnęła z wrażeniem, podchodząc bliżej nieznajomego, gdzie przykucnęła przy nim bez wahania. Nie lękała się zupełnie tego, że mógł się okazać złym przestępcą. Ona nie wierzyła w złoczyńców! Z każdym można było się dogadać. Wystarczyły odrobina chęci i cierpliwości.
-Ojej, ty jesteś smutny - stwierdziła, robiąc przy tym zabawną minkę. I znowu zrobiła coś, czego raczej nie powinna była robić. A przynajmniej dorosły stwierdziłby, że nie powinno się tak robić. Ale ona nie była dorosła, ona była Loullie!
Otarła schnący ślad po pojedynczej łezce.
-Ktoś powiedział ci coś nie miłego? Dlatego się smucisz? A może kogoś zgubiłeś? - zapytała zatroskanym głosikiem, nadal koło niego klękając. Złapała go za rączkę, ściskając ją mocno.
-Jeżeli tak, to nie przejmuj się! Ludzie często plotą głupoty, bo nie wiedzą, co mówią. A jak kogoś zgubiłeś, to Liluś może ci pomóc! - zaoferowała się, plotąc trzy po trzy.Anonymous - 1 Czerwiec 2011, 21:59 Piękne, kolorowe ptaszki, które ze zręcznością i zdumiewającą wytrzymałością machają szybko krótkimi skrzydełkami są takie... piękne, kolorowe i wytrzymałe! Nyaa.~ Jednym słowem, kawaii.~ Jemu by się też na pewno taki stworek spodobał. Widocznie byli ze sobą z Loullie dość podobni. Taa, gdyby Liluś była trochę starsza, to może i Żabcio by się z nią ożenił. Tak, zapewne wyznałby jej miłość i żyli by długo i szczęśliwie, tak jak w tej bajce o Żabim Księciu... Nu gorzej jakby panience przeszkadzała jego moc i by przed nim uciekła. Chociaż... skoro Liluś kocha wszystko tak jak on, to może by i kochała jego moc. To by była wielka miłość... Na pewno. Jednak nie gdybajmy. To, że Żabek kochał wszystko nie znaczyło, że jest jakimś pedofilem, czy czymś w ten deseń. Nie zrobiłby nic małej panience, a szczególnie tak uroczej jak Liluś. Nawet by pewnie nie pomyślał o małżeństwie. Choć zapewne gdy ją tylko pozna to pokocha ją niczym swoją maleńką siostrzyczkę.
Wsłuchiwał się w śmiech panienki, który był bardzo melodyjny i strasznie się jej podobał, od razu na serduszku robiło się cieplej, a jemu było coraz to weselej, choć nadal było mu ciężko zapomnieć o tym jak został potraktowany ostatnio. W jego pamięci mignęło jedno wspomnienie. Przymknął delikatnie oczy i westchnął ciężko, jednak już po chwili znów obserwował poczynania nieznajomej.
"Tak więc, nazwę cię Kolorek. Jak sądzisz?" - usłyszał i uśmiechnął się pod nosem. Bardzo ciekawe i optymistyczne imię.- pomyślał gdzieś tam w swojej główce.
Ucieszył się, ze się zbliża, może nawet za jakiś czas do niego zagada i przestanie czuć się tak samotny? Ale jednak przeszła obok nawet nie zwracając na niego uwagi, widocznie Kolorek zajął ją bez reszty. Jednak Żabek nie przestawał nucić, ponieważ to gu uspokajało. Zdecydowanie czuł się lepiej, gdy mógł sobie ponucić cokolwiek. Nagle zauważył, że dziewczyna się zatrzymała. Na chwilę się zawahał, lecz już po chwili nucił sobie nadal.
Czy aż tak fałszował to nie byłabym tego taka pewna. Może nie miał jakiegoś genialnego głosu, ale zawsze śpiewał czysto dzięki swojemu dobremu słuchowi.
Panienka się zbliżała do niego coraz bardziej, a on z tego wszystkiego aż wstrzymał oddech. Nucenie ucichło. Liluś przyłożyła dłoń do usteczek, po czym wykrzyczała najzabawniejsze słowa świata. Rany, czy on był aż tak przerażający? Gdy usłyszał zaś słowa "jaki śliczny", na jego policzkach wykwitły niesamowite rumieńce. Jeżeli ktoś chwalił jego czepek to był dla niego największy komplement świata. Dodatkowo dziewczyna przed nim ukucnęła. Znów wstrzymał oddech na nowo, a jego powieki rozszerzyły się trochę mocniej. Co to za urocze dziecię?
Na każde słowa dziwił się coraz to silniej. To dziecię jest niesamowite! Jakby widział swoją maleńką, żeńską wersję. Poczuł jak delikatna dłoń Lilusi łapie jego rękę. Dziwne uczucie, gdy ona, tak maleńka pojawia się tuż obok niego i traktuje go niczym starsza i bardziej odpowiedzialna osoba.
Ostatnie słowa dziewczyny sprawiły, że jego oczęta rozbłysły radośnie i na nowo zaczęły się w jego oczętach zbierać łzy. Teraz to i on klęknął miast siedzieć i delikatnie zabrał swą rękę z jej uścisku.
- Nyaaaa.~ Kawaaaaiiiii!
Nawet nie wiedział kiedy to wykrzyknął tuląc ją niczym maleńką, uroczą, pluszową maskotkę. Ściskał ją machając się na boki, a po jego policzkach płynęły łzy. Nie no, jakiś chory gościu.
- Jesteś taka urocza, dobra dziewczynka. Dziękuję, dziękuję...
Jego smutek wyparował wraz z jej słowami. Właśnie tego mu było trzeba. Teraz oby się na niego nie wkurzyła. Choć nie, on o takich rzeczach nie myślał, w końcu wszyscy ludzie są dobry. Oto i kolejna osoba, którą Żabek pokochał po pierwszych sekundach rozmowy- Loullie.
Nagle jednak się wystraszył, że może znowu oberwać. Dlatego puścił ją i wstał.
- Przepraszam, przepraszam, przepraszam, przepraszam, przepraszam...
Wykrzyczał na bezdechu i uciekł, jak tchórzliwa panienka, ale zapamiętał Liluś i szybko o niej nie zapomni,o!~
<z/t>Anonymous - 27 Czerwiec 2011, 21:10 W cichej ciemności lasu, gdzie drzew korony, tak oplatają się nawzajem gałęziami, iż tworzą prawdziwy sufit z szumiącymi zielonymi liśćmi, chwytającymi resztki promieni słońca, które dzielnie próbują dostać się do boru, w gąszczu malin, które swym tysiącem rąk chowały swe owoce, przed łapczywymi oczami dzieci, w krzewach i bluszczach, które owijały się nawzajem tworząc nibymurek, jakby oddzielający jedną część buszu od drugiej, tam gdzieś w tym szeleszczącym od tajemnic skrytym miejscu, walczył z chwytającym go kolczastym płaczem jeżyny Louis, wyrywając z jakimś przestrachem w oczach nogawkę swoich nowych czarnych spodni. Takie nowe to one nie były, lecz świeżo założone, leżały niegdyś kilka miesięcy bez użytku w szafie, ponurej i smutnej jak cała jego rezydencja. Dzika roślina, jakby pełna złości, że wdarł się bez zaproszenia na ich ziemię, ciągnęła go w swoje cierniowe knieje, ale marionetkarz się nie dał. Jednym silnym pociągnięciem nogi wyrwał się z objęć, tego szatana i ruszył przed siebie. Co mu będzie podskakiwać jakaś małą wredna wątła zielenina?! Phi. Mógłby ją z łatwością zgnieść i byłoby koniec tych kłótni. Teraz czekała go już krótka droga do umówionego miejsca. Odsunął gałąź, która zasłaniała widok, po czym zobaczył ich magiczny kącik, ale niebyło tam Kapelusznicy, z którą się umówił tutaj. Czyżby znów miała się spóźnić? Nie ważne. Poczeka.
Dużym susem ominął różową kałużę, jak później sprawdził, włożywszy palca prawej dłoni do substancji i posmakowawszy, o słodkim malinowym smaku, aż go zemdliło, gdyż nie przepadał za malinami. Zresztą zastanawiające jest to, dlaczego właśnie tutaj się spotykali. Jeśli wszędzie otaczał go ten niezbyt rozkoszny dla jego podniebienia owoc. Lubił czasem sam siebie przytłaczać. Odrzucił na bok kilka dziwnych patyków, które tworzyły jakby jakieś gniazdo, a obnażone ze schronienia dwa śliczne króliczki, zaczęły kicać za swoim domkiem. Spojrzały się tylko poirytowane, a raczej z jakąś wrogością na gościa. Chyba nikt go tutaj zbytnio nie chciał widzieć. Nie był sympatią wszelkich tych istot. Ależ mu to nie przeszkadzało i tak zamierzał dobrze się bawić.
Zbliżył się do ich stolika. Dużego kamiennego, na którym od zawsze grali w karty, od czego mają łby obdarte. Starł liście zbrązowiałe od mijającego czasu z równie kamiennych krzeseł, rzucił na nie swoją torbę, którą zabrał ze wszystkim, co było na dzisiaj potrzebne. Wyjął obrus w czerwono-białą kratę, który był aż tak tandetny, że pasował tutaj idealnie i rozłożył go szybkim ruchem na blacie. Przed sobą i nibykapelusznicą postawił filiżanki, wrzucił po torebce herbaty czarnej, która zawsze stawia ludzi i tych nieludzi również, na nogi, aż im kapelusze podskakują po same niebo i zalał wodą. Nikomu nie wsypał cukru, gdyż go nie miał, a sam nie przepadał za psuciem prawdziwego aromatu. Zapach pysznego intensywnego wywaru zaczął już się unosić. Koło spodków w niebieskie kwiaty, ułożył niewielkie srebrne łyżeczki. Kultura wysoka przede wszystkim. Położył fioletową talię na środku, jakby znakiem wyrównanej walki z czasem, na której widniały dziwaczne postacie, na każdej karcie inne i za każdym razem się zmieniały. Magiczne karty. Położył jeszcze po boku butelkę czerwonego wina. Wypada zacząć porządnie. W bagażu miał jeszcze dokładnie sześć butelek innych silniejszych alkoholów, ale to szczegół, kiedy wszystko wyglądało jak z obrazka dookoła. Zawsze tak się kończyło, że zaczynają grzecznie, kończą nietrzeźwi w tych miejscach, w których spoczęli i grę zaczęli.
Usiadł w końcu na swoim miejscu i ciągle zerkał na zegarek. Po każdej minucie, odliczanej z dokładnością wskazówek, mówił „ Ileż to można się spóźniać”. Nie rozglądał się dookoła wypatrując znajomej, a raczej był zapatrzony w tarczę czasową. Była chyba bardziej ciekawa niż wszechogarniające maliny.Anonymous - 27 Czerwiec 2011, 21:43 Nie tylko Louis miał problemy z przemieszczaniem się wśród malinowych krzaków. Ba, można by rzec, że miał ciut łatwiej, gdyż nie posiadał kilku warstw falbanek na swoim odzieniu. Ona tymczasem raz po raz traciła część swojego przyodziewku, którą odzyskiwała starannie i uważnie wyplątując z gałązek i następnie przyszywając. Nic więc dziwnego, że się spóźniła, mimo, iż wcale daleko stąd nie przebywała. Żyłka krawiecka jaka w niej żyła nie pozwoliłaby na przemieszczanie się w podartym ubraniu, chyba, że byłby to zabieg zamierzony, co też jej się czasem zdarzało. Teraz jednak ‘powaga’ sytuacji nakazywała wyglądać jak należy. Szczęściej jej umiejętności w dziedzinie szycia były dobrze rozwinięte i po rozdarciach nie było ani śladu. Choć oczywiście straconego czasu nikt jej nie zwróci, mimo, iż szyła wyjątkowo szybko i to samą(!) igłą.
Po drodze dojrzała malowniczo rozwinięty bluszcz, któremu oderwała kilka gałązek i wplotła w długie włosy. Tak, teraz zdecydowanie wygląda o wiele lepiej. A już na pewno modniej, pomyślała. Za nic miała fakt, iż o modzie wie tyle, co biedronka. Nawet się nie interesowała tym tematem – albo jej się coś podobało albo nie. Trochę dziwne jak na kogoś, kto w pewnym sensie z tego żyje.
Przez chwilę przeklinała się pod nosem, bo przecież mogła zjawić się na miejscu przez kapelusz. Z jakiegoś jednak bliżej nieznanego powodu postanowiła, iż wybierze się pieszo i teraz ma za swoje. A gdyby tylk wybrała tą bardziej komfortową drogę, to z całą pewnością by się nie spóźniła! Westchnęła. Posiadała tyle rozumu, by wiedzieć, że już jest tak blisko, że owa ‘teleportacja’ nie ma sensu.
Ale cóż to? Nagle odkryła, że nie ma pojęcia gdzie jest. Och, gdyby tylko nie szla idąc! Nigdy nie zgubiłaby drogi, gdyby nie traciła drogi z oczu! Wprawdzie żadnej drogi nigdy tam nie było, jednak były znaki. A to specyficznie wykrzywiona gałąź, a to krzak w kształcie ręki. A teraz? Same krzaki i kilka drzew, a w dodatku nic nigdzie nie widać! Zamknęła oczy i okręciła się w kółko, jakby grając w ciuciubabkę z własnym cieniem, po czym (wciąż z zamkniętymi oczami) ruszyła przed siebie. Po pewnym czasie poczuła atmosferę znajomego miejsca. Tylko tutaj malinami było czuć aż do tego stopnia! I jeszcze ten wspaniały zapach czarnej herbaty, który idealnie łączył się ze słodkimi nutami różowatych roślinek.
Otworzyła oczy i zerwała kilka niecałkiem dojrzałych owoców, które z uwielbieniem zjadła. W przeciwieńswie do mężczyzny lubiła maliny, gdyż w odpowiedniej fazie rozwoju nie były słodkie, a przyjemnie kwaśne. Rzadko kiedy jadła słodycze. Mało tego, jej ‘smakołyki’ były na tyle specyficzne, że mimo wyglądu standardowych słodkości – nie były nimi. Dajmy na to lizaki, których miała pełno w ukrytych w ubraniu kieszeniach: ich smak zaczynał się na herbacie a kończył na papryce chili. Niektóre nawet posiadały kilka smaków w jednym i przyprawiały smakującego o zawrót głowy.
Już od dobrej chwili nie śpiewała, więc marionetkarz mógł zauważyć jej przybycie tylko po wzmożonym szumie poruszanych gałązek.
W końcu jej się udało! Podeszła tanecznym krokiem do stolika z szeroko rozwartymi ramionami.
- Siuol! – zawołała, nie zauważając, że mówi jego imię od tyłu. Nie czekała aż się podniesie, ani powita ją jakkolwiek inaczej niż słowem bądź skinieniem, tylko usiadła na niskiej gałęzi jakiegoś bliżej jej nieznanego drzewa. Chociaż nie miała pojęcia jak się ono nazywa – było wygodne ze względu na to, że ta akurat gałąź znajdowała się w idealnym jak dla niej oddaleniu od kamiennego stolika (czyli było bardzo blisko), a także była na tyle wysoko, by siedząc wydawała się być normalnego jak na dziewczę w jej wieku wzrostu za to zezwalając jej jedynie na beztroskie machanie nogami w powietrzu, gdyż od podłoża dzieliła ją całkiem spora odległość.
- Spóżniłam się prawda, nie? – spytała, po czym odkaszlnęła cicho i wzięła głęboki wdech. – Nie spóźniłam się, prawda? – powtórzyła pytanie, już bardziej cywilizowanym językiem. Zawsze na początku ich spotkań starała się mówić normalnie. A potem? Bywało różnie... Tak samo jak z jej usilnymi próbami opanowania alkoholowego pragnienia. Choć w tym przypadku kończyło się to dziwnymi kombinacjami naparu herbacianego i dajmy na to wina białego.Anonymous - 27 Czerwiec 2011, 22:25 Minuta za minutą wlokły się mozolnie. Właśnie, kiedy wzrok biednego mężczyzny wpatrywał się intensywnie w wskazówkę sekundową odmierzającą ostatnie chwilę do wybicia trzydziestu minut, jakże on tutaj długo siedział, aż zaskakująca była jego cierpliwość, ale zawsze miał zasadę, czeka półgodziny i… zaczynał sam pić, jego towarzyszka gry, a może bardziej kompanka kieliszka, czy tam butelki, bo później zanikały odruchy elegancji, a kontrolę przejmowało szalone pragnienie, zaspakajanie tych ich procentowych rządzy, przedarła się przez istny tor przeszkód, któremu on wcześniej także sprostał i znalazła się przy nim. Był tak skupiony na swoim nad wyraz ciekawym zajęciu, odmierzania trwania tego oczekiwania, że nawet nie zorientował, że już przybyła, nawet jakiś szum krzewów nie zawiadomił go o tym, tylko jego… a może nie jego, a może przekręcone, ale jego, zresztą nieważne, kogo, ważne, że jakieś imię wypowiedziane w próżnie. Odbiło się kilka razy od jego głowy, aż poskładało w logiczną całość. Przyzwyczajony był do tych ich dziwactw powszednich, które stawały się rutyną, a z tej przyczyny normą. Jak mówi stare przysłowie Krainy Luster: Ja jestem normalny, ale wszyscy dookoła mnie są zwariowani. Taka była tutaj prawda. Nikt nie miał piątek klepki, bo albo ją zgubił, albo nigdy się z nią nie urodził, albo sprzedał na pchlim targu za dolewkę napoju dyniowego. Tutaj ludzka normalność była niespotykana, albo traktowana, jako objaw chorobowy. Czy z panem wszystko w porządku? Mówi pan jakoś zrozumiale i chodzi przodem do przodu, a na domiar złego ubrał się pan elegancko nie pokręciwszy żadnego elementu garderoby od żony! Może ma pan gorączkę? Tak to zazwyczaj tutaj wyglądało, a znając Nonsens, niczego nie trzeba było się dziwić. To cała ona. Za to z marionetkarzem coś było nie tak. Prócz tego, że napełnił całe pseudopomieszczenie gier magiczną atmosferą, która panowała tutaj zawsze, a której tak nie znosił Louis, iż nie mógł się zawsze jej doczekać, ubrany był nadzwyczaj normalnie, prócz tych dziwnych guzików u szarego swetra, dopasowanego do czarnych spodni i tego samego koloru melonika, które miały tak różnorakie kolory i takie nieokreślone kształty, że rzucał się z daleka. Jeden niebieski w kształcie gwiazdy bożonarodzeniowej, drugi okrągły niebieski, lecz tak wielki, że musiał być przyszyty za pomocą sznurów, a nie zwykłej nitki, inny czerwony przypominał kształtem zdeformowanego słonia z przykrótką trąbą zawiązaną na cztery supełki, ten żółty był w kształcie krzyżyka nutowego, a ostatnia kształt muszelki o kolorze różowej. Tak nie pasowało to do całokształtu owego mężczyzny, że to musiał być on, a nikt inny.
- Nonsens – skinął dalej siedząc i tylko podniósł herbatę do góry w geście toastu – prawie się nie spóźniłaś półgodziny, a więc wypijmy za to – zaśmiał się i wziął kilka łyków, a następnie odłożył na elegancki stoliczek filiżankę – cóż Cię zatrzymało w kniejach? Jakieś strachy, jakieś kocury, a może bezuczuciowe krzewy chwyciły Cię i wciągały do swoich wnętrzności malinowych?
Założył nogę na nogę i oparł się o niewidzialny, a raczej nieistniejący koniec krzesełka. Było bardziej wygodnie niż można było się spodziewać. W obecności owej kapelusznicy zawsze wszystko się zmieniało i wydawało się takie realne, szczególnie to co było nieprawdziwe. Znali się długi czas, chodź daleko było im do przyjaźni. Louis nie zdradzał jej nigdy swoich obaw i tajemnic, gdyż nie takie kontakty ich łączyły. Wolał dalej spotykać się na tych samych zasadach z towarzyszką kieliszka.Anonymous - 27 Czerwiec 2011, 23:30 Siedziała wyprostowana jak struna i elegancko trzymała drobną filiżaneczkę, którą również uniosła w geście toastu. Na jej twarzy malowała się wyraźna ulga, bo jej nie-spóźnienie oznaczało, że szanse na porządny napitek są wyrównane. Co prawda miała też swoje zapasy w kapeluszu, ale jednak...
Kim dla siebie byli? Nikim więcej niż towarzyszami filiżanki i kieliszka. Z jednej strony znali się jak łyse konie, a z drugiej mało co o sobie wiedzieli, gdyż żyli chwilą, która miała miejsce podczas ich spotkań. Wygodne, nieprawdaż? Cokolwiek znajdowało się w życiu ‘poza stolikiem’ zjawiało się przy nim jedynie pod postacią anegdot i opowiastek, a i tak w dużej części było zmyślone. Ktoś mógłby zapytać ‘po co tak? Czyż nie lepiej prowadzić normalną znajomość?’. Normalną znajomość w nienormalnej krainie? Mało opłacalne. Tym bardziej, że obu pacjentom pensjonaciku ‘Pod Malinką’ wystarczały same napitki i gry.
Spojrzała na niego pytająco. Coś jej zgrzytało w jego stroju i czuła jakby był nieco inny. Przez chwilkę usiłowała zrozumieć czemu tak się dzieje, aż w końcu spostrzegła, że pije powietrze z filiżanki, gdyż cała zawartość już dawno w nią wpłynęła. W końcu pojęła co jest nie tak i pstryknęła palcami, a guziki w jego stroju zamieniły się kolorami. W ten oto sposób gwiazda była różowa, wielki guzik różowy, ten czerwony był żółty, a żółty zielony. Tak, teraz wszystko było w jak najlepszym porządku.
Popatrzyła uważniej na słoniopodobną masę, która coś jakby jej przypominała. I jeszcze ta czerwona barwa, która przed chwilą na niej gościła.
- Ach, spotkałam słoninę! – powiedziała. Co ciekawe w tych trzech słowach potrafiła zmieścić i powagę i rozentuzjazmowany okrzyk jednocześnie. – Najprawdziwsząztaką trą bą trochę przykrótkawą iczerwoną. – dodała, nie pierwszy raz w życiu ignorując właściwe zastosowanie pauz międzywyrazowych. – Trudno uwierzyć aż, że miało miejsce to w chruśniaku malinowym.
Mimo, iż spotkanie dopiero się zaczęło, ona już jęła bujać się lekko na swojej gałązce, ciesząc się z tego jak dziecko. O tak, lubiła bujania, huśtania i tym podobne. Kiedyś nawet została przyłapana na próbie włożenia huśtawki do kapelusza, jednak brak świadków na to, czy kiedykolwiek jej się udało. Może tak? Skoro zmieściła tam mieszkanie, to czemu i nie huśtawkę?
- Co zaś do podstępnych krzaczorów, to te również nie ułatwiały mi dotarcia tutaj. – Otóż to, kompletnie zapomniała o czymś takim jak ciąg logiczny zdarzeń i nie powiedziała wcześniej, że spotkanie owo było jedną z przyczyn spóźnienia. Może jednak marionetkarz sam się domyśli. Chociaż z drugiej strony... na co mu się ta wiedza przyda?
Czasem trudno było ją zrozumieć, to prawda. Nie tylko przerwy, ale kompletnie przewrócony do góry nogami szyk wyrazów na pewno tego nie ułatwiały. Ale cóż począć, skoro taka była? Szczęśliwie nie zdarzało się to znowu aż nadto często i rozmawiając z nią dłużej można było nauczyć się orientować o co też jej chodzi. Nie zawsze, to prawda, jednak z całą pewnością komunikacja z nią stawała się po pewnym czasie nieco łatwiejsza.
- Islou, jak ci życie mija? – spytała. – Czy kretopająki nie pojawiły się w twej pracowni? Mam nadzieję, że nie. Słyszałam, że to potworne bestie, które żywią się drewnem i metalami wszelakimi. Much za to nie zjadają, a szkoda, bo przy ich rozmiarach i apetycie mogłyby jedną rodziną raz a skutecznie pozbyć się owadów złośliwych.
Była wyraźnie zawiedzona. Tak, tak. W Krainie Luster zdarzały się muchy komary i, co ciekawe, te drugie czasami były chociaż odrobinę podobne do komarów ze Świata Ludzi. Niestety, należały do mniejszości, a większość stanowiły tlenożerne zarazy. Jak tylko się gdzieś pojawiły, to od razu robiło się duszno. Ponoć nawet zdarzały się przypadki śmiertelne takiego spotkania z nimi. Nic dziwnego... Małe pomieszczenie z dodatkiem tej istoty, która choć rozmiarami przypominała nawet i kota, to była jak na złośść niewidzialna, to niemal gotowy przepis na zgon. Brak jedynie osobnika tlenem oddychającego, a (tu niespodzianka) takich było w okolicy sporo.Anonymous - 28 Czerwiec 2011, 07:10 Ptak, gdzieś w oddali zaświergotał złośliwie, ze swym nieprzyjemnym trelotem, jakby się z nich nabijał, błazen jeden, aby przeszkodzić im w rozmowie, gdy on kosztując, jak się okazało, gdy tylko ostawił na stole bezrefleksyjnie swoją filiżankę, również, jak jego towarzyszka, mieli tych cech wspólnych kilka, w całym arsenale sprzeczności, powietrze, pustkę, nic, gdyż wypił wszystko kilkoma łykami. Był spragniony. Herbata na dzisiaj mu się znudziła, była to jak pamiętał siódma. Uwielbiał tą liczbę, gdyż wszyscy mówili, że jest szczęśliwa i tylko ona była stałą kochanką w jego życiu, a przyznać trzeba było, iż było ich sporo, nie omijając przedstawicieli płci męskiej. W całej Krainie Luster miał orszak znajomych, ale z nikim nie trzymał stałego kontaktu, nawet z Nonsensem spotykał się raz na dwa tygodnie, chodź zdarzały się większe i mniejsze odstępy. Dzisiaj było to po dłuższej rozłące, ale gdy tylko ją ujrzał, miał poczucie, jakby nigdy stąd nie wychodził. Tak jakby część jego osobowości, ta maska niekulturalnego, ale zgrywającego pozory, pijaczka spod krzaku malin, zawsze była z kapelusznicą przy stole popijając herbatkę i inne trunki. Niby nierealne, ale tutaj wszystko mogło się zdarzyć, więc nigdy nie wiadomo, jaka była prawda.
Słoń. Och, tak teraz już rozumiał, dlaczego te krzewy zielone w różowe owocowe ciapki, tak bardzo ich nie chciały dzisiaj widzieć. Mieli już jakiegoś obcego gościa, a stałego bywalca nie chcieli puścić do domu. Zresztą przecież nie byli, aż tak grubi, aby nie zmieścić się ze słoniem w jednym lasku. Spojrzał na siebie, pomacał swoje ciało, aby sprawdzić, czy na pewno nie przytyło mu się ostatnio. Nie. Raczej nie zabrał z sobą kilku dodatkowych kilogramów, zresztą z jego częstym niejedzeniem, gdyż wolał się napić, byłoby to wielce nieprawdopodobne. Spojrzał następnie na dziewczynę. Zbliżył twarz nieco w jej stronę i zmierzył całą wzrokiem. Nie. Jej też się nie przytyło, była taka sama jak zawsze. Więc… można spokojnie dzisiaj za to wznieść toast.
- My tu już prawie rodzina, a słonisko wepchało się w paradę. Nie lubię słoni. Wszędzie muszą się wciskać. – odrzekł zdegustowany i machnął ręką, jakby chciał skończyć ten temat. On nie miał żadnych niezwykłych spotkań w podróży. Od tak szybki mu minęła. Tam minął swoje miasteczko, tam przebył herbacianą łąkę i tylko przedarł się przez kąśliwe i irytujące krzaki. Nie spotkał na drodze, chyba żadnego olbrzyma, ani nawet myszki, która zgubiła drogę. Totalnie nic. Wiatr nawet nie zaczepił go. Poczuł się niezauważony ze swym egocentrycznym charakterem.
Jak życie mija? Był wielki fenomen w nim, coś niezwykłego i magicznego tak dla niego, niezbyt interesującą dla kapeluszowej głowy. One wolą historię mrożące krew w żyłach, te, które bawią, aż do rozpuchu lub takie przez ciekawość czyni się cisa dookoła. Jego historia byłaby jednak mdła i nikomu by nie zabrała mowy. Od tak spotkał samotną niewidomą lalkę, wykonaną z wielce delikatnego materiału, a która potrafi ponoć tworzyć szklaną broń z niczego, którą przygarnął do domu i z którą podpisał umowę. Z tego powodu postanowił również odnowić wszystko w rezydencji. Wprowadzić nową epokę dobrostanu dla tych ziem. Ach tak, miał na szyi łańcuszek od kluczny, gdyż zawsze na nim nosił przedmioty paktowe i wisiał tym razem na nim tylko jeden, ten od Echo. Był srebrny i malutki.
- Na szczęście mury mocne. Nie wiem skąd oni mieli tyle słów, żeby je umocnić. Gdyby tylko jakiś dostał się do mojej pracowni, toż by się zaczął Armagedon. Tylko by… - ugryzł się w język i to nie przysłowiowy, lecz swój prawdziwy. Zawył cicho, wystawił go i sprawdził czy go nie odgryzł sobie. Chciał być pewien na sto jeden procent i pół. Przecież, jak będzie prowadzić dyskusje nie mając odpowiedniego narządu?! Teraz nagle wpadła do jego głowy myśl, tak nagle bez ostrzeżenia. – Jak o pająkocosiach mowa, to kojarzysz, ach chyba nigdy nie spotykaliśmy się w mojej rezydencji, zresztą nie ważne, pamiętasz z opowieści moich tą fioletową pajeczycę ogromną, która potrafi tyle magicznych sztuczek, że ja się przy niej kryję? – po chwili przytaknął nawet nie dając jej dość do słowa– Tak, dokładnie tę samą, która pilnuje wejścia na drugie piętro tym samym okupując mój strych, na którym nie mam pojęcia, co się kryje. No więc ona. Tak, tak, tak- ona, gdy przechodziłem koło schodów przywołała mnie swoim wielkim włochatym odnóżem i spytała się czy nie odstąpiłbym jej pierwszego pięta, bo jak to stwierdziła, ja i tak bywam w domu rzadko i prawie z niego nie korzystam, a jej rodzinka się poszerza i braknie powoli miejsca. Miała przygotowaną już umowę! Rozumiesz to?! Że się niby zrzekam własności. Spryciara umieściła tam wzmiankę o 2 piętrze, który jedynie jej wynajmuję, a raczej sama sobie wynajęła prawem dżungli i o strychu. Tak się zdenerwowałem, że zszedłem do kuchni i musiałem się napić gorącej melisy. Paskudna. – wydawał się na wielce zdenerwowanego. Podniósł butelkę czerwonego wina, półwytrawnego, które najbardziej lubił i nalał do filiżanek, aby z kulturą wypić delikatnie drażniący zmysły napój. Swoją porcję prędko wypił i dolał sobie jeszcze, ale tym razem odstawił naczynie posłusznie na stoliczku, aby oczekiwał jakiegoś toastu, których tak wiele wznosili podczas swych spotkań, pełnych gier, krzyków, śmiechów, anegdotek z życia wziętych, ubarwionych prawie, jak to potrafili baśniopisarze lub zapożyczonych od znajomych, z którymi również spędzało się czas na kartach.