To jest tylko wersja do druku, aby zobaczyć pełną wersję tematu, kliknij TUTAJ
Po drugiej stronie krzywego zwierciadła...

Archiwum X - Strzywir Pędziskoczek

Anonymous - 5 Październik 2016, 17:53
Temat postu: Strzywir Pędziskoczek
    Geneza:

Przyszedł na świat w Odwróconym Osiedlu. Wychowywała go para zakochanych w sobie dachowców, którzy postanowili kroczyć wspólną drogą... Do czasu osiągnięcia dojrzałości potomka. Natura kotów nigdy nie była stała, tak samo jak ich związki - były one zmienne niczym jesienna pogoda.
Mały Strzywirek dorastał w atmosferze nieustannych wymagań. Rodzice nie traktowali go surowo, po prostu szlifowali syna w taki sposób, aby był przygotowany na trudy dorosłego życia. Stopniowo obarczali go coraz poważniejszymi obowiązkami, próbowali wyrobić w nim korzystne nawyki, powolnymi krokami szykowali do podjęcia pracy. Wykreowali w nim poczucie, z resztą prawdziwe, że pewnego dnia będzie zdany wyłącznie na siebie. Dlatego przyszły posłaniec nie żywił żalu do ojca, kiedy oznajmił on swemu dziecku, że go opuści wraz matką, gdy tylko osiągnie ono trzynaście lat. Pragnienie niezależności stanowiło najwyższą wartość w tej rodzinie.
Słowo mężczyzny się rzekło, później stało się prawdą.
Strzywir wkroczywszy w trzynastą wiosnę swego żywota, został odprawiony z domu. Otrzymał parę monet, buziaka od mamy i pokrzepiającą mowę od taty.
Wyruszył w świat.
Niedługo potem kochankowie opuścili i siebie.

Nastolatek rozpoczął odkrywanie świata od Odwróconych Osiedli. Badał on główne arterie ulic, rozdzielających liczne szeregi budynków; zagłębiał się w ciemne zakamarki, w których ciekawą atrakcją była loteria - ten kto ją wygrywał, dostawał w mordę oraz tracił mieszek. Wątli w ramionach przechodnie obowiązkowo brali w niej udział, no przecież jak można odmówić miejscowym takiej gościnności? Młodzian uszanował tradycję - nagle kometa, będąca rozpędzoną pięścią, uderzyła w jego dziób. Następnie ta sama łapa zabrała wszystkie pieniądze od koteczka. Pobity, zmarnowany i obrabowany z oszczędności pojął brutalną prawdę: do niektórych nor się nie wchodzi.
Dalsze szwendanie się traciło sens, kiedy kiszki marsza grały. Chłopak wziął się w garść, starł łzy i zaczął poszukiwać zajęcia przynoszącego dochody. Pierwszy zysk zapewniło mu czyszczenie butów. Dobroduszny jegomość, będący szewcem, zlitował się nad stłuczonym na kwaśne jabłko gówniarzem. Zaoferował mu posadę pucybuta, oczywiście nie za pieniądze, ale za dobra pod postacią jedzenia. Drań nawet się targował, pieprzony kapelusznik.
Sprawne operowanie szczotką i szmatą zaspakajało głód, lecz gnębiło wzrok wizualnymi sensacjami. Strzywir zeskrobywał wszelakie zabrudzenia w podeszwy klientów, polerował na błysk skórę buciorów, lakierował, chuchał i dmuchał, ale zawsze trafiał się imbecyl z fekaliami na kaloszach. Przynajmniej bilans kanapeczek się zgadzał.
Szarowłosy był pucybutem przez trzy zimy. Zaskarbił sobie szacunek pracodawcy, przez co udostępnił on zatrudnionemu stary tapczan w kanciapie. Śmierdziało starością, jednakże plecy w końcu oparły się na miękkim materiale, w mig zapominając o zimnym bruku. To nieistotne, że kiedyś spała tam tysiącletnia babcia, wygoda - najpodlejsza - zawsze zwyciężała. Młodzian zaprawił się w pełnionej profesji do takiego stopnia, że śnił o butach. Fantazjował o zamszowych kozaczkach, ślinił się na widok muszkieterków, obejmował w myślach białe pantofelki. Zboczenie zawodowe, wymagające interwencji psychiatry? Najpewniej tak, bo własnie w taki sposób dachowiec marzył o kobietach, zaczynając od ich obuwia.
Pewnego dnia pan Fedor Bowler - taką godnością szczycił się szewc kapelusznik - zaprosił swą młodocianą, jednoosobową siłę roboczą na rozmowę.
- Panie Bowlerze, zgłaszam się! - zaczął cwanie i energicznie Strzywir.
Szewc, majstrując przy cholewach czarnych butów, zerknął gniewnie na przybysza.
- Słuchaj i nie pytaj. Weź tamte uloteczki - wskazał na ogromny plik papierów leżących na biurku. - Zaniesiesz je czym prędzej do mojego kuzyna. Nazywa się Stingy Brim.
- Jasne, pan Stingy Brim! - wykrzyknął radośnie. - Ciekawe, jaki może nosić kapelusz...? - wyszeptał do siebie, zakłopotany.
- Teraz słuchaj, najważniejsza sprawa. Weźmiesz te uloteczki, pójdziesz na koniec ulicy, zapukasz w fioletowe drzwi. Poczekasz na otwarcie. Jak zobaczysz brzydkiego śmierdziela, z nosem wielkim jak kij sękaty, to zrobisz tak. Przywitasz się, dasz uloteczki, a następnie poprosisz o buty.
- Buty?
- Miałeś nie pytać! Właśnie straciłeś, mój drogi, obiad. Masz coś jeszcze do dodania?!
Nagle pucybut zniknął razem z papierami. Wyszedł z zakładu i popędził do kuzyna pana Brima.
Dotarłszy na miejsce, zielonooki rozpoczął wykonywanie instrukcji. Zapukał.
Nic.
Zapukał ponownie.
Usłyszał ociężałe kroki i przekleństwa tak plugawe i niegodziwe, że biedaczek zbladł.
Coś łupnęło o drzwi, framuga zapłakała wiórami a zawiasy zapiszczały, jakby gigant napierał na nie.
Strzywir przełknął ślinę. Przestraszył się.
Wrota otwierały się, z progu zionęła istna ciemność. Mrok czarniejszy od smoły uniemożliwiał zerknięcie do środka, cóż to za czary?! Dachowiec drżał ze strachu.
Wyłonił się bydlak na światło dzienne.
Gruby karzeł w ciemnym kapeluszu, który zasłaniał czoło wraz z oczami. Wystawał jedynie pulchny nochal z pryszczem.
- Czego?! - przywitał gościa wysokim głosikiem.
- Ulotki... Ulotki dla pana! - chłopiec z trudnością wyjawił zamiary.
Ręce wielkie jak garnki przyjęły podarunek.
- No, papier mi się kończył! Bardzo dobrze, pędraku - wyraził aprobatę. - Zatem, do widzenia!
- Buty!
- Co?! Chcesz buty?! - gniewnie ryknął gospodarz, aż mu kapelusz podskoczył. Przez ułamek sekundy oczyska, czerwone jak płatki róży, świdrowały postać posłańca.
- Ma pan dać buty w zamian! - z trwogą w głosie odrzekł pucybut.
Karzeł jedynie prychnął w odpowiedzi. Wycofał się w próżnię przedpokoju. Drzwi samoistne się zamknęły, coś spadło wewnątrz na podłogę i się stłukło.
Smutnemu kotowi pozostało powrócić do żywiciela i zdać mu niefortunną relację. Już widział rozgniewanego szewca, już kreował w głowie wizję opuszczenia kanciapy, rozstania się z cuchnącym tapczanem. Ponurość uderzyła w niego jak kowalski młot, posypały się iskry łez. Wracał do zakładu okrężną drogą, wymyślał wymówki, modlił się do wszystkich mu znanych bogów.
Wrócił. Zastał go przy wejściu kapelusznik.
- I co? Zaniosłeś?
- Tak... - na wstępie spuścił wzrok i kontynuował wywód przygnębionym tonem - Ale nie zdobyłem butów - nagle chłopak wybuchł, gniew zalał twarz karminem. - Poprosiłem ładnie i nie dostałem nic! To nie moja wina. Ten gruby karzeł zamknął mi przed nosem drzwi, zupełnie olewając moje słowa. Bezduszny cholernik!
Szewc się zaśmiał. Gestem zaprosił chłopaka do środka. Właściciel zakładu poczęstował go herbatnikami, zaparzył czarną herbatę. Dwie filiżanki wylądowały na stole. Usiadł sobie mistrz na fotelu, usiadł sobie uczeń na podłodze.
- Świetnie się spisałeś. Zaniosłeś, poprosiłeś, wróciłeś. Teraz zjedz, popij, odetchnij, chłopcze. Później polecam udać się na spoczynek, bo czeka cię trudny dzień.
Co usłyszał chłopak, tak uczynił. Wkrótce poszedł spać, całkowicie zdezorientowany zachowaniem chlebodawcy. Nie nakrzyczał, nie zmieszał z błotem, nawet pochwalił. Coś tutaj ewidentnie nie grało, czyżby nieszczęście zostanie wydłużone w czasie? Pan Bowler zamierzał pognębić dachowca? Strzywir, z opuszczoną głową i ogonem, wszedł do kanciapki.
Na materacu leżały buty. Czarne, wypolerowane, połyskujące. Z wysokimi, podwijanymi cholewami. Zaskoczony pucybut natychmiast rzucił się na prezent, coby go przymierzyć. Buciory były o kilka rozmiarów za duże, lecz nadal ich nosiciel ucieszył się wielce i szczerze.
Następnego dnia odwiedził go Bowler. Przyszedł z dużą torbą, pulchną sakiewką oraz zapieczętowanym listem.
- Dzień dobry! Jestem gotowy do pracy! - chłopaczyna powitał kapelusznika wesoło.
- Nie będziesz dzisiaj pracował, chłopcze. Musimy porozmawiać, ale przy śniadaniu. Zapraszam do kuchni.
Udali się do kuchni. Rzemieślnik usmażył jajecznicę z trzynastu jaj, zarumienił na rozgrzanym oleju cebulkę. Podał danie na wielkich jak tarcze talerzach. Ustawił przy naczyniach dwa szpikulce, przyniósł bochen chleba, który potem zalał polewą czekoladową.
- Smacznego!
Zaczęli jeść. Strzywir utracił kulinarną czystość, eksplozje bodźców rozniosły jego otwór gębowy. Tonął w zmysłowym aromacie, wirował w wodzie wzbogaconej wspaniałym smakiem. Zlizywał tłuszcz z niecodziennych sztućców, energicznie gryzł osłodzone pieczywo, zatracał się w oskomie słodkości, bowiem skosztował czekolady.
- ... Dlatego to koniec, mój przyjacielu.
Pan Bowler coś powiedział?! Strzywir otrząsnął się z transu, skierował strumienie uwagi na żywiciela.
- Nie możesz się marnować taką podłą robotą. Bo widzisz, wytrzymały pod moim dachem dwie osoby. Ja sam i ty, młokosie. Nikt inny nie chciał u mnie pracować, pomagać poczciwemu szewcowi - tłumaczył spokojnie. - Nikt nie myślał o starym Bowlerze i jego problemach, nikt! Lecz pojawiłeś się ty. Ja rozumiem, że chciałeś się nażreć, jednak ja ujrzałem szansę. Szansę, którą wykorzystałem.
Powstał.
- Otrzymałeś ode mnie buty, ekwipunek, wszystkie pensje i korespondencję. Odwiedzisz mojego znajomego, pomieszkującego w Herbacianych Łąkach. Przekażesz mu wiadomość, a on ciebie poprowadzi.
Dachowiec również wstał, po wysłuchaniu mowy przyjaciela.
- Gdzie poprowadzi, panie Bowler?
- Ku lepszej przyszłości, chłopcze. Świat ma wiele do zaoferowania, w zamian wymaga jednego. Kompetencji. Teraz posłuchaj mnie uważnie. Wyjaśnię, jak trafić do tego starego cepa...

    Ewolucja:

Podróż. Opuszczenie rodzinnych stron przez wstęgę okazało się wyzwaniem. Strzywir pozostawił za sobą świat odwrócony do góry nogami, postawił stopę na stopniach prowadzących ku nieznanym. Ekscytacja, niepewność i dziwny niepokój kroczyły za dachowcem niczym cień. Nie wiedział, co nań oczekiwało, jakie wyzwania staną mu na drodze. Nieświadomy przyszłości, wyruszył w drogę odważnie. Na przekór tęsknocie, na przekór słabościom, na przekór za dużym butom.
Wędrował przez kilkanaście dni. Nocował pod gołym niebem, śpiąc w śpiworze, przy małym ognisku. Za dnia przemierzał bezkres ciągnącej się natury, podziwiając jej wszelkie aspekty. Nowe bodźce atakowały umysł, wypalając w nim nowe doznania. Poszerzenia horyzontów zawsze odbywało się poprzez osobistą wyprawę. Porzuciwszy stare nawyki, dachowiec odkrywał siebie na nowo, bowiem musiał sobie poradzić w odmiennym środowisku. Poznawał nowe słabości i mozolnie je eliminował.
Stawał się mężczyzną.

Odnalazł istotę opisaną przez pana Bowlera. Zamieszkiwała ona Herbaciane Łąki, w siedlisku zbudowanym z monstrualnych liści. Wokół jej kryjówki ścieliły się dzikie krzaki ketmii, gdzieniegdzie rosły fiołki. Szarowłosego dopadło złowrogie przeczucie. Brzemię samotności niespodziewanie zaczęło ciążyć mu na barkach.
Przywdziana w purpurowe szaty persona wyszła na zewnątrz. Wiatr rozwiewał jej niebieski włos, targał połami powiewnego stroju. Blada skóra nieznajomego rzucała się w oczy, niby ostrzegała przed konsekwencjami wynikającymi z zawarcia z nim znajomości. Cień nie przetrwał tychże reperkusji, ponieważ nie imał się tajemniczego męża.
Ślepia, oblane w całości karmazynem, zwiesiły się na obcym. Wyczekiwały.
Ich posiadasz nazywany był Posępnikiem.
Strzywir zawahał się. Ktoś taki miał mu pomóc? Znajomy szewca wydawał się istnym mordercą, wypranym z uczuć demonem czyhającym na bezbronne dusze. Skrzyżował on przedramiona.
Kot zaufał szewcowi. Zmniejszył dystans dzielący go od pomiotu z otchłani. Chociaż panowała przyjemna temperatura, zbliżanie się do Posępnika, wywoływało zimne dreszcze. Chłód obejmował młodego mężczyznę, jakoby sama zima zechciała przytulić się do ciepłokrwistego.
Wyciągnął list za pazuchy. Podarował go demonowi, a on bez słowa przyjął podarunek.
Czerwonooki złamał pieczęć. Przeczytał treść wiadomości.
- Mam cię uczyć - przemówił mistycznym, wielobarwnym głosem.
Zapadła przeciągła cisza, zaszeleściła trawa.
Krwawe spojrzenie przeniknęło naiwne wejrzenie młodziana, obaj siłowali się wzrokiem. Trwało to krótko, dachowiec spuścił oczy, porażony przenikliwością Posępnika.
- Jesteś nikim. To będzie prawdziwa udręka - skomentował oschle.
Kot poczuł się skarcony.
- Szybko biegasz? - bez uprzedzenie zapytał potwór.

Posępnik tylko sprawiał wrażenie pustelnika, który unikał kontaktów z innymi. W istocie, przy użyciu zaklęć, komunikował się z licznymi indywiduami, równie osobliwymi, jak on sam. Raz na miesiąc odwiedzali go dziwni osobnicy, ubrani w brązowe dublety, ozdobione żółtymi symbolami. Zabierali oni od Posępnika korespondencję, aby chwilę później, w pośpiechu, opuścić domenę niebieskowłosego.
Strzywir nie miał czasu na zadawanie pytań, całe dnie trenował pod okiem surowego opiekuna. W nocy kot spał jak kamień, zmęczony wielogodzinnymi ćwiczeniami wzmacniającymi ciało. Dachowiec jedynie przeczuwał, że był przygotowywany do pełnienia konkretnego obowiązku. Domyślał się, że miało to związek z regularnymi wizytami istot w dubletach.
Wyrywane kartki z kalendarza prędko zapełniły kosz. Miesiąc przeganiał miesiąc, przemijały pory roku, dwa lata minęły niczym krótka chwila. Czas nie zmarnowany, albowiem herbaciany pan zahartował podopiecznego. Był gotów na podjęcie próby.
Odprawa przed zadaniem była klarowna. Cel podróży: wybrzeże Morza Łez. Powód odwiedzin: dostarczenie paczki komuś, kto zamieszkiwał opuszczony dok. Czas zrealizowania przesyłki: dwa tygodnie. Dalsze informacje były wyłącznie niuansami, zapisanymi w formie notatki. Posępnik wsadził wskazówkę do kieszeni ucznia, a następnie kazał mu w podskokach zapierdalać do punktu docelowego.
Strzywir nie miał czasu zadawanie pytań...

Dotarcie na miejsce zajęło dachowcowi półtora tygodnia. Wycieńczony, z pustkami w prowiancie, odszukał basen portowy, przy którym wybudowano chałupę z drewna. Prosty kominek chuchał obłoczkami dymu, z okiennic wydobywało się mdłe światło. Okolicy, choć ponurej jak podwórko grabarza cierpiącego na depresję, chata nadawała uroku. Nad głową zachmurzone niebo, pod stopami jałowa ziemia; gdzie okiem sięgnąć, tam pustka i morze.
Raptownie domek stracił aurę przyjemniej atmosfery. Jakim cudem on tutaj stał?
Przybysz niepewnym krokiem podszedł do drzwi. Wystawił ramię z dłonią zamkniętą w pięść, gotową do zapukania w spróchniałą powierzchnię. Nim knykcie uderzyły, przejście stanęło otworem.
Potem Strzywir, przy kawce i ciastkach, opowiadał znajomym, jak uszedł z życiem Cóż, blizny stanowiły świetny temat pogaduszek towarzyskich.
Gdyby nie gałki oczne zdolne widzieć w półmroku, ostrze przebiłoby na wylot czachę dwunogiego-ogoniastego. Lewy policzek przypominał krwawą miazgę.
Strzywir uskoczył do tyłu. Niemal stracił przytomność, ryczał z bólu niczym rozwścieczone zwierzę.
Wyszedł niemilec. Opancerzony w pełną zbroję płytową koszmar. Blachy barwił granit, z otworów na przyłbicy wylewała się pustka. Wróg dzierżył glewię, złapał ją oburącz
Posłaniec ugiął nogi, zmrużył oczy.
Upiorny rycerz zaszarżował.
Kot zaczął uciekać, bo cóż inne mógł uczynić? Walczyć? Pff, chyba w marzeniach.
Ciężkozbrojny woj ruszał się jak mucha w smole, nie nadążał za błyskawicznym wywoływaczem kurzu. Dachowiec nie patrzył za siebie, spieprzał razem z paczką przed zagrożeniem. Po godzinie efektywnego ewakuowania się ze strefy zagrożenia, padł na ziemię. Zasnął.
Przez następny dzień, przytulony do gleby, uważnie obserwował cichą przystań mrocznego wojownika. Nie rozstawał się on z czterema ścianami i dachem, wyglądało na to, że ciągle przebywał w środku. Strażnik? Posępnik nie wspominał o wartowniku skromnej posiadłości odbiorcy, czyli nie powiedział wszystkiego. Sukinsyn.
Jak nie siłą, to sprytem. Strzywirowa głowa obmyślała plan przechytrzenia chodzącej konserwy.
Kot próbował przemknąć do środka wieloma metodami, ale każda z nich spełzła na niczym. Przez komin, przez okno; starał się wymanewrować ociężałego nieprzyjaciela, tańcząc z nim istną groteskę; kocur rzucał kamieniami w hełm; poszukiwał szpar, przez które dało się przecisnąć. Wszystko na nic.
Rycerz hardo strzegł domku.
Tyk, tyk, tyk. Czas się kończył.
Pozostało dachowcowi wypróbować ostatni pomysł. Zdjął on buty, połączył supłami buciory i oparł je na szyi. Zanurzył nagie stopy w lodowato zimnej wodzie, momentalnie skóra stała się gęsią. Mężczyzna szedł dalej, morze dosięgło jego piersi. Obszedł dom od strony portu, niespodziewanie ujrzał w budynku brak tylnej ściany, zamiast tego zobaczył zjeżdżalnię stykającą się z płycizną. Chałupę wykorzystywano do budowy statków? Za mała była. Niemniej, przeczucie kazało Strzywirowi wejść przez zjeżdżalnię do wnętrza. Udało się.
Zaś rycerz ulotnił się, jakby nigdy go tutaj nie było. Skonfundowany kurier nie rozumiał, co się właśnie stało. Nic dziwnego - Kraina Luster rządziła się swoimi, często chaotycznymi i bezsensownymi prawidłami.
Wnętrze było przestrzennym pokojem, udekorowanym ładną draperią oraz wypolerowanymi panelami podłogowymi. W pomieszczeniu znajdowało się wyłącznie duże, owalne zwierciadło wtopione w ścianę. Szarowłosy zerknął na swoje odbicie.
Przemówiło.
- Przesyłka doręczona. Otwórz ją.
Paczka przechowywała komplet odzieży - brązowy dublet upiększony żółtymi znakami. Wielobarwne spodnie. Pas z kocim łbem.
Lustrzany sobowtór rozmazał się. Na odchodne dodał:
- Brawo. Witamy nowego Oznakowanego Listonosza - zabrzmiała mowa Posępnika.

    Skutek:

Strzywir Pędziskoczek dołączył do organizacji Oznakowanych Listonoszy - stowarzyszenie zrzeszało wysłanników, którzy rywalizowali z działalnością Białych Królików. Powiada się, że Lunatycy są najlepiej poinformowaną grupą w Krainie Luster. To prawda. Są oni oczami i uszami tych istot, które są skłonne wiele zapłacić za informacje, za ich nieograniczony przepływ.
Garstce cichociemnych nie odpowiadał taki stan rzeczy. Nie chcieli wszechwidzącym ujawniać swych pragnień, zamierzeń, działalności. Pozostawali w cieniu, z dala od pola widzenia Lunatyków. Anonimowi korespondenci szyli grubymi nićmi intrygi, działając poza sceną.
W jaki sposób nawiązywali ze sobą kontakt? Jak wymieniali się wieściami?
Oznakowanymi Listonoszami.
Pędziskoczek był jednym z nich.



Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group