Nie minęło zbyt wiele czasu od rozpoczęcia działalności AKSO, a po całej Otchłani rozniosła się wieść o tajemniczej mgle, w której znikają statki. Czytaj więcej...
Karciana Szajka została przejęta. Nowa władza obiecuje wielkie zmiany i całkowitą reorganizację ugrupowania. Pilnie poszukiwani są nowi członkowie. Czytaj więcej...
Spectrofobia pilnie potrzebuje rąk do pracy! Możecie nam pomóc zgłaszając się na Mistrzów Gry oraz Moderatorów.
Zapraszamy do zapoznania się z Uśrednionym Przelicznikiem Waluty. Mamy nadzieję, że przybliży on nieco realia Krainy Luster i Szkarłatnej Otchłani.
Zimowa Liga Wyzwań Fabularnych nadeszła. Ponownie zapraszamy też na Wieści z Trzech Światów - kanoniczne zdarzenia z okolic Lustra i Glasville. Strzeżcie się mrocznych kopuł Czarnodnia i nieznanego wirusa!
W Kompendium pojawił się chronologiczny zapis przebiegu I wojny pomiędzy Ludźmi i KL. Zainteresowanych zapraszamy do lektury.
Drodzy Gracze, uważajcie z nadawaniem swoim postaciom chorób psychicznych, takich jak schizofrenia czy rozdwojenie jaźni (i wiele innych). Pamiętajcie, że nie są one tylko ładnym dodatkiem ubarwiającym postać, a sporym obciążeniem i MG może wykorzystać je przeciwko Wam na fabule. Radzimy więc dwa razy się zastanowić, zanim zdecydujecie się na takie posunięcie.
Pilnie poszukujemy Moderatorów i Mistrzów Gry. Jeżeli ktoś rozważa zgłoszenie się, niech czym prędzej napisze w odpowiednim temacie (linki podane w polu Warte uwagi).
***
Drodzy użytkownicy z multikontami!
Administracja prosi, by wszystkie postaci odwiedzać systematycznie. Jeżeli nie jest się w stanie pisać wszystkimi na fabule, to chociaż raz na parę dni posta w Hyde Park.
Ponieważ cierpimy na deficyt Ludzi, każda postać tej rasy otrzyma na start magiczny przedmiot. Jaki to będzie upominek, zależy od jakości Karty Postaci.
Godność: Abigail Wiek: 7 lat Rasa: Upiorna Arystokratka Lubi: Puchate zwierzaczki i słodycze Nie lubi: Gorzkiego, jak ktoś komuś robi krzywde Wzrost / waga: 110cm/23kg Aktualny ubiór: http://i.imgur.com/tE7OczY.jpg Znaki szczególne: Malutkie, czerwone spiralne rogi Pod ręką: Pluszowy królik Broń: Uśmiech! Bestia: Magiczny Kapeluterek Nagrody: Zegarmistrzowski przysmak (1szt.), Prezentełko, Kula Pomocna, Kosmata Brosza Stan zdrowia: Zdarte kolanka i mały guz z tyłu głowy SPECJALNE: Pomoc Administracji
Dołączyła: 05 Lut 2017 Posty: 95
Wysłany: 9 Styczeń 2018, 21:39
Wszyscy byli tacy szczęśliwi! Dziewczynka wręcz promieniała, bardziej interesując się tym jak inni reagowali na to co dostali, niż odpakowywaniem swoich prezentów. Nie widziała za dużo, z racji że usiadła na podłodze ale wystarczyły miny innych. Anduś był tak zadowolony że aż podskakiwał! Banuś się popłakał ale starał się wyglądać jak to dorośli, tylko coś mu nie wyszło. Gdy spojrzał na nią, odpowiedziała mu szerokim uśmieszkiem! Pani Julka tez się cieszyła, ale tak skromniej. Może była zmęczona? Gdy wszyscy już wszystko pootwierali, Abi wzięła się za otwieranie reszty swoich prezentów. Jeden był giiiigantyczny. Jak trzy dziewczynki! A może nawet większy niż ziemia?! Przynajmniej tak to wyglądało z perspektywy dziewczynki. Troszkę jej zajęło zanim uporała się z toooną papieru! Pod papierem był...króliś! Upiorna aż pisnęła z zachwytu. Taki wielki, ouchaty i miziasty króliczek! Tak duży że mogłaby na nim spać! Już sobie wyobrażała ile przygód ona, Lulu i pan króliś będą razem mieli!
A w mniejszej torebeczce dla niej, były szaliko czapko rękawiczki! Też królisiowe! Założyła je niemal od razu, przytulając się do królisia. Lulu widząc to podbiegła do dziewczynki, wgramoliła się na jej nogi i zaczęła ją szczypać w brodę, poszczekując w akompaniamencie śmiechu dziewczynki.
- Dziękuję bardzo panie Mikołaju! Kocham te prezenty! - Pocałowała Lulu w pychol i się roześmiała. Dopiero po chwili dostrzegła, piękną skrzyneczkę. Delikatnie ją otworzyła, zachwycona tym jak bardzo księżniczkowa jest. Gdy tylko ją otworzyła, do jej uszu dotarła cudowna melodyjka. Zamknęła oczka, wsłuchując się w nią. Lulu zeskoczyła z niej i położyła się pod stołem, prychając przy tym. Już po chwili do melodyjki dołączyło pojedyncze chrapnięcie. Dziewczynce było bardzo cieplutko na serduchu, gdy słuchała tej melodii.
Nagle wszyscy zaczęli się zbierać, Anduś się przebrał, ktoś dał jej czarne spodnie by je załozyła, oraz gruuuby sweter. Założyła wszystko, nie ściągając z siebie czapko szaliko rękawiczek. Ruszyła za innymi na dwór. Lulu się niczym nie zainteresowała, pochrapywała słodko pod stolikiem.
Pani Julka mówiła coś o nowym roku, świętowaniu i innym świecie, Była już drugą osobą która mówiła jej o innym świecie. Pan Mir tez o nim mówił. Zastanawiała się nad tym jak tam jest. Kiedyś zapyta, w zasadzie już chciała jednak nagle coś wybuchło. Tak głośno i jasno że dziewczynka, cofnęła się w tył piszcząc i przewracając się przy tym. Warga jej zadrgała. Huku było coraz więcej, było coraz jaśniej. Abi miała łzy w oczach. Siorbnęła nosem i wytarła rękawkiem oczy i dopiero wtedy zobaczyła że to jest bardzo ładne. Ale nie lubiła tego. Dlaczego to jest takie głośne? Otrzepała rączki i wstała. Odeszła kawałek dalej, nie chciała być blisko tego. Trochę się bała że to jej na główkę spadnie. Naciągnęła mocniej czapeczke na uszy. I nagle bum. Najgłośniejsze i najbardziej kolorowe coś poszybowało w powietrze. Abi na chwilę przestała słyszeć. Znów warga jej zadrgała. Nie chciała już tu być, ale nie chciała by Pani Julii było smutno.
Uszka zaczęły się odtykać, ale w tym właśnie momencie dookoła zabrzmiał ryk! Taki o jakich mówiła Nana w strasznych opowieściach. Dziewczynka przełknęła gulę którą miała w gardełku. Coraz mniej było fajnie. Naciągnęła czapeczke na oczy. Coś było nie tak. Bardzo bardzo nie tak. Było jej bardzo gorąco, a ziemia drżała. Uszka się całkiem odetkały i wtedy usłyszała Andusia. Ale tak jakby ińszego. Miał zmieniony głos! Uchyliła czapkę i aż ją puściła. Przed nią stał najprawdziwszy smok! Wielki jak góra i tak piękny! Jeszcze piękniejszy niż smoki z bajek z obrazkami. Tamte były grubaskami i miały śmieszne minki. Ten był inny i taki … fajny. Ale się trochę bała. Słyszała że to Anduś, widziała wcześniej jak pani Julka zamieniła się w liska… ale się troszkę bała. Niepewnie zrobiła kroczek, potem drugi. Wyciągnęła drżącą rączkę i dotknęła smoka w łeb. Taki wieeelki!
Jej oczka zrobiły się jeszcze większe. Ma z nim lecieć, dotknąć chmur? Albo zobaczyć śpiące miasto? Jeju! Strach od razu gdzieś sobie poszedł. Widziała wielkie siodło, zaczęła się bardzo cieszyć! Weszła powoli na jego skrzydło i usiadła jak rycerze na konikach! Już się nie mogła doczekać!
– Chciałabym zobaczyć miasteczko!- Jej głos nadal drżał ale był stanowczo bardziej weselszy! I wtedy to przemówił choinek! Abisi szczęka opadła! Zrobiło jej się milusio.
- Wesołych Świąt panie Choinko! - Pomachała mu na pożegnanie.
Stowarzyszenie Czarnej Róży: Maskotka Godność: Julia Renard Wiek: Wiualnie 18 Rasa: Lisi Opętaniec Lubi: Liiiiski *-*, kakao Nie lubi: Grzybów Wzrost / waga: 173/60 Aktualny ubiór: Turkusowa sukienka do połowy uda, brązowe, wiązane sandałki na lekki obcasie. Znaki szczególne: Lisie rude uszy i ogon, długie rude włosy oraz perłowe pierzaste skrzydła z rudymi końcówkami piór Pod ręką: Niechniurka - Kropka Nagrody: Korale Zamiarne, Blaszka Zmartwienia, Czarodziejska Wstęga, Prezentełko, Kula Pomocna, Bursztynowy Kompas Stan zdrowia: Zakwasy po jeździe konnej, rozcięcie na kości policzkowej
Dołączył: 05 Cze 2016 Posty: 601
Wysłany: 9 Styczeń 2018, 22:33
Widziała jak wszyscy cieszą się z prezentów. Zaśmiała się, widząc co Anomadner napisał na kartce. Poruszyła swoimi puchatymi radarami. Cieszyła się, że mu się spodobało. Dodatkowo w tej zbroi wyglądał naprawdę groźnie. Najbardziej się jednak martwiła o prezent dla Ordynatora, ale widząc, że szybko zmienił spinki, uśmiechnęła się z ulgą. Mała Abi prawie dusiła wielkiego królika. Widać, będzie miała na czym spać u Ciernia, kto wie, może nawet uzna, że łóżko jest jej nie potrzebne i będzie spać na wielkim pluszaku? To byłby nawet uroczy widok, w szczególności, że jeszcze przez jakiś czas, będzie na tyle mała, że spokojnie się na nim zmieści.
Wyprowadziła wszystkich na zewnątrz. Skuliła uszy, gdy padły pierwsze strzały. Nagle jednak poczuła, że ktos ją od tyłu obejmuje. Spojrzała w górę i zobaczyła twarz Chirurga. Uśmiechnęła się z wdzięcznością i oparła o niego plecami. Przy nim tak się nie bała. Rozglądała się jednak za dziewczynką, w końcu ona mogła nie znać czegoś takiego jak sztuczne ognie. Widząc jak mała się boi, szturchnęła Cyrkowca i wskazała mu na nią, po czym pociągnęła go w jej stronę -Abi nie bój się. W tej odległości jesteś bezpieczna- pogłaskała ją po główce i przyciągnęła by mogła się przytulić - chodź. Przy nas Ci nic nie grozi - uśmiechnęła się do niej i pokazała na piękne światła na niebie -ja też się ich boję, ale wiesz co pomaga? - zapytała ją, biorąc ją na ręce - jak się do kogoś przytulisz- zachęciła ją i poczuła jak Bane obejmuje je obie. Cieszyła się, że chociaż dzisiaj się nie kłócili. Przynajmniej w ten jeden wieczór byli równi sobie.
Słysząc słowa Anomandera, przytuliła dziewczynkę do siebie mocniej. Starała się, żeby nie patrzyła za choinkę, to naprawdę nie był widok dla dziecka. Co prawda Julia nie była od niej wiele starsza, gdy widziała to po raz pierwszy, ale wolała oszczędzić tej niewinnej istotce widoku rozdzieranej skóry i dźwięku łamiący się kości.
Gdy Smok do nich podszedł, poklepała dziewczynkę -Abi popatrz - powiedziała łagodnie. Uśmiechnęła się do Dyrektora, gdy ten się odezwał. Widać chciał dać dziewczynce jeszcze jeden prezent. Tulka postawiła Upiorną na ziemi i dała jej się oswoić z niecodziennym widokiem.
Gdy Gad szturchnął ją w bok, pogładziła go po wielkim łbie. Zrobiła wielkie oczy, słysząc, że może się zapoznać ze swoim nowym podopieczny. Potrząsnęła głową -poradzę sobie, niech pan zabierze Abi na wycieczkę. Ja się przebiorę i zapoznam z rumakiem, wierzę, że jak cokolwiek wyczuje tu wielkiego gada to nie będzie chciało mnie zjeść - zaśmiała się. Odsunęła się od Anomandera, by zrobić mu więcej miejsca - chętnie sprawdzę jak sobie daje radę w takich wyścigach- dodała i widać było, że aż ją nosi, żeby móc dosiąść rumaka. Tak dawno nie jeździła na porządnym koniu, w ogóle nie miała też okazji by tak podróżować więc cieszyła się podwójnie.
Widziała jak Bane posmutniał ale zaraz zabrał się do roboty, odzyskując dobry humor. Widząc jak jest zajęty przyszedł jej do głowy pewien pomysł. Szybko ruszyła w stronę Kliniki, jednak gdy usłyszała obcy głos, odwróciła się jeszcze - Wesołych Świąt- powiedziała, gapiąc się na twarz w choince. No kto by się spodziewał czegoś takiego?
Abi już siedziała w siodle, więc skrzydlata pobiegła szybko do swojego pokoju. Szybko przebrała się w elegancji strój jeździckie i udała się do stajni. Tam przywitała się ze swoim ogierem, częstując go świeżą marchewką. Wyczesała go, żeby przyzwyczaił się do niej i z pomocą Marionetek, zaczęła zakładać mu siodło i uprząż. Wzięła też puffery, nawet jeśli nie umiała z nich korzystać, to chciała też się przyzwyczaić do ich obecności.
W międzyczasie zastanawiała się jak nazwać swojego nowego przyjaciela - Paladin- powiedziała gdy kończyli zakładać uprząż -od dziś będziesz się nazywał Paladin - powiedziała głaszcząc rumaka po chrapach.
Założyła skórzane rękawiczki i dosiadła go, pytając czy czasem nie znajdzie się jakiś mniejszy toczek. Może jazda konna nie była tak fajna jak latanie na smoku, ale może gdy Bane będzie dosiadał Anomandera, Abi skusi się na małą przejażdżkę po ziemi? Gdy tylko otrzymała to o co prosiła, przyczepiła toczek do siodła i ruszyła spokojnie w kierunku Dziedzińca. Przecież musi wyczuć konia, a ogier musi wyczuć swojego jeźdźca.
Pojeździła chwilę przy samej stajni po czym ruszyła kłusem na Dziedziniec. Gdy była już blisko, zobaczyła, że Bane jest sam i nadal buduje swoje cele do strzelania. Uśmiechnęła się i popędziła lekko Paladina. Czuła, że ma w sobie pełno energii i aż go rwie do galopu ale musiał jeszcze trochę poczekać.
Zbliżyła się do Chirurga i tuż przy nim, zachęciła ogiera by ten stanął dęba, rozprostowała przy tym skrzydła, przez co wyglądali bardzo majestatycznie. Koń zarżał głośno, zadowolony, że może się popisać -co tam doktorku? - zapytała, gdy już ogier stał na ziemi wszystkimi kopytami i zaczęła napierać na Lekarza, wywracając go przy tym. Paladin dodatkowo szturchał go mięciutkimi chrapami. Pilnowała jednak, by nie zdeptał białowłosego. Gdy ten już leżał, wyprostowała się i uśmiechnęła zwycięsko, spoglądając na niego z góry. Chciała tym pokazać, że nie zawsze jest grzeczną, cichą, uległą dziewczynką. Też potrafi pokazać pazurki, choć tym razem były to kopyta. Ogier po chwili znów stanął dęba, a Pielęgniarka zaśmiała się radośnie i wycofała go lekko, żeby czasem nie zrobił Ordynatorowi krzywdy.
Organizacja MORIA: Renegat Godność: Anomander van Vyvern Wiek: Z wyglądu 35 lat Rasa: Opętaniec Lubi: Zwierzęta, naukę, badania naukowe, toksykologię, kynologię, polowania Wzrost / waga: 198 cm / 89 kg Aktualny ubiór: Skórzane spodnie, kamizela i płaszcz z kapturem, czarna koszula, ciężkie buty, nagolenniki i karwasze ze stali. Zawód: Doktor nauk weterynaryjnych Pod ręką: Torba medyczna (apteczka), manierka z alkoholem, klepsydra, sztucer, nóż Broń: Nóż, sztucer Purdey kalibru 375 H&H z celownikiem Swarovski Z8i Nagrody: Prezentełko, Kula Pomocna, Cukrowe Berło Stan zdrowia: Zdrowy SPECJALNE: Moderator, Pomoc Administracji
Dołączył: 12 Wrz 2016 Posty: 221
Wysłany: 11 Styczeń 2018, 04:51
Gad czekał aż dziecko usadowi się w siodle i zostanie przypięte pasami. Pasy, solidne skórzano-stalowe mocowania, były na wszelki wypadek, bowiem mała Abi prawdopodobnie nigdy nie jechała nawet na kucyku a co dopiero mówić o lataniu na wielkim gadzie.
Gdy świąteczne drzewko przemówił gad odwrócił łeb i otworzył paszczę gotowy do użycia swojej podstawowej broni. Do tej pory nie obchodzili świąt, zatem nie spodziewał się, że wycięty wczorajszego ranka świerk przemówi ludzkim głosem. Zazwyczaj, według tradycji, w Wigilię o północy mówiły jedynie zwierzęta. Nikt, nigdy i nic nie mówił o drzewach a zwłaszcza choinkach. Ale tu była Kraina Lister. Skrzydlaty winien być wdzięczny, że drzewo nie wskoczyło na dach i nie zaczęło miauczeć. Niby przyzwyczajony do wszelkich dziwactw Anomander, poczuł coś, co wybitni znawcy tematu określali jako „PP". Anomandera „pierdolnął paradoks”. Brutalnie i bez znieczulenia ani nawet nawilżenia. To było coś jak gadające pudełko zapałek, czy dojrzała rzepa prosząca o wskazanie drobi na Berlin. Anomander poczuł chęć aby w ramach rewanżu opróżnić swoją kloakę wprost na drzewko, jednak takie zachowanie było by uznane za niemiłe i nieco gorszące
- Ależ proszę bardzo. Wesołych Świat! – powiedział Anomander głosem gada i z równie radosnym gadzim humorem - Nie masz za co dziękować. Cała przyjemność po naszej stronie.
Skrzydlaty gad wydał z siebie coś podobnego do syku połączonego z prychnięciem. Ot, taki gadzi śmieszek.
- Jesteś gotowa Abi? – poczekał na odpowiedź dziecka - No to lecimy! Po drodze zerkniemy jeszcze do okna Pana Aerona i sprawdzimy czy już śpi.
Ruszył dość wolno by dziecko mogło się przyzwyczaić do ruchu i kołysania.
- Po lataniu w chmurach będzie trzeba się przebrać. Alice ma zapasowe ubrania. Jak się przebierzesz to poproś by zaprowadziła Cię na taras zobaczysz jak Bane strzela do celu. – zwrócił się do Abi wspinając się na fasadę budynku w miejscu gdzie znajdowało się okno Ciernia. Jako, że gadzi łeb był dość pokaźnych rozmiarów, Anomander obrócił go bokiem aby nieco lepiej widzieć co dzieje się w pokoju.
Patrzył przez chwilę lekko otwierając paszczę i prezentując duże i ostre jak sztylety kły.
Chwilę później szybkim skokiem wspiął się na dach Kliniki.
- No to lecimy. Jak będzie Ci zimno klepnij mnie w szyję trzy razy. Jeśli chcesz możesz piszczeć i krzyczeć, tylko nie zedrzyj sobie gardła. A teraz trzymaj się mocno, startujemy ze skoku.
Zanim dziecko cokolwiek odpowiedziało lub zapytać, gad używając swoich potężnych nóg zeskoczył z dachu rozkładając skrzydła. Przez chwilę opadał, ale szybko złapał podmuch wiatru i zaczął szybować. Kilka razy machnął skrzydłami potężnie aby nieco się wznieść i złapać mocniejszy „podmuch”, a gdy złapał prąd powietrzny nad parkiem, zaryczał tryumfalnie jakby dawał znać wszystkim w koło, że jest wolny i potężny.
Lotem kołowym stopniowo wznosił się w stronę chmur. Widział Bane’a jak na dziedzińcu z zapałem godnym dziecka lepi bałwany i Julię która wyjechała konno ze stajni.
Podleciał pod same chmury, tak by Abi mogła przesunąć przez nie rękoma.
- Jak Ci się podobają chmury w dotyku? Mokre, prawda? – zapytał wyrównując lot i odwracając łeb w stronę dziecka - Jak byłem takim małym Pisklaczkiem jak Ty, to myślałem, że chmury są z waty. Złap się mocno, będziemy robić wywrót przez skrzydło i przez chwilę polecimy do góry nogami po czym zmniejszymy wysokość.
Poczekał aż dziecko mocniej się złapie siodła, po czym zwinął jedno skrzydło. Pęd powietrza raptownie obrócił go na plecy. Gad rozwinął skrzydło równając lot. Skierował się nad miasto.
Szybował nad nim przez chwilę tak by Abi mogła zobaczyć wszystko co ją zainteresowało. Gdy skończyli podziwiać widoki Anomander z wolna skierował się nad Klinikę, ale by dziecko nie miało niedosytu, kilkoma mocnymi uderzeniami wzbił się w górę, lotem szybowcowym zyskał nieco prędkości i wleciał w chmurę z głośnym rykiem.
Polatał przez chwilę w wilgotnym obłoku, po czym wylądował na dziedzińcu, szeroko rozkładając skrzydła i wytracając prędkość do tego stopnia, że relatywnie delikatnie osiadł na ziemi.
Podszedł pod Klinikę gdzie aktualnie przebywali Bane i Julia i ukucnął pozwalając zdjąć dziecko ze swojego grzbietu. Jedna z marionetek personelu szybko okryła Małą kocem.
Podniósł się i otrząsnął z kropelek wody jak pies.
- Jak Ci się podobało latanie Abi? – zapytał zerkając na dziecko błękitnym okiem
Poczekał na odpowiedź dziecka i odprowadził je wzrokiem do drzwi Kiniki gdy Abi szła się przebrać.
- No, to teraz Bane postrzela, a później się pościgamy. Julio, znajdź proszę jakąś dobrą rasę. Z racji na to, że nie opanowałaś i nie poznałaś jeszcze dobrze swojego konia, zalecam by był to w miarę prosty odcinek dowolnej długości. – popatrzył na konia, zasyczał i kłapnął paszczą w powietrzu. Od tak, na postrach. Na koniu nie zrobiło to chyba najmniejszego wrażenia, bo stał spokojnie i nie wykazywał strachu przed stojącym naprzeciwko gadem - To twardy, śmiały i odważny ogier. Byle czego się nie przestraszy. Typowy pierwszoliniowiec. On i w szereg pikinierów wejdzie jak w masło. Pamiętaj tylko by się nie rozzuchwalił, bo będziesz z nim miała piekło. – popatrzył przez chwilę na puffery w olstrach - Jak będziesz z nich strzelać, to pamiętaj by przechylić je na bok, zamkiem ku górze. Lepiej wtedy zapalają. Ponadto strzelasz zawsze w bok lub do tyłu. Nigdy nad głową konia, bo możesz go ogłuszyć, a głuchy koń staje się niebezpieczny dla jeźdźca. Jutro wieczorem nauczę was jak się ładuje i konserwuje broń. Ponadto w związku z tym, że po pracy macie do dyspozycji cały park, to Tobie i Bane’owi zrobimy cel na których będziecie ćwiczyć strzelanie.
Powiedział po czym opadł nastawiając skrzydło i popatrzył na Bane’a
- Lunetę zostaw bo nie jest skalibrowana a na nieskalibrowanej lunecie to z pięćdziesięciu metrów nawet w stodołę nie trafisz. Postrzelasz ze stałych przyrządów celowniczych. Powkładaj sobie amunicję tak by mieć do niej łatwy dostęp i wskakuj na siodło.
Poczekał aż ten umości się i zapnie w siodle i uprzęży.
- Ale ty jesteś ciężki … – powiedział gad podnosząc się i opadając powoli by przyzwyczaić się do ciężaru jeźdźca - No Bane, coś tak czuję, że strzelisz dziś solidną kupę! – popatrzyła na chirurga z otwartą paszczą i błyskiem w oku. Gad ewidentnie się śmiał - Chodziło mi rzecz jasna o śnieg. O kupę śniegu. Uprzedzam, że jeśli mnie osrasz, to będziesz mnie mył i czyścił, a ja jestem gorszy w kąpieli niż wszystkie koty świata razem wzięte.
Kilka razy podskoczył by zobaczyć jak jeździec trzyma się w siodle. Nie było najgorzej. Bane albo kiedyś jeździł albo miał naturalny talent.
- Jeździłeś kiedyś na koniu? Jeśli tak, to Ci powiem, że jazda na wyvernie ni cholery nie przypomina jazy na koniu. Uważaj na kolce i oddychaj przez nos. – zrobił przerwę i rozejrzał się szukając miejsca do startu. Gdy znalazł ponownie przemówił tym razem siląc się na dramatyzm.
- Uwaga! Zbliża się armia krwiożerczych bałwanów! To Lord Lodomił Sopelkiewicz i jego pomocnicy Mrozipierd i Chłodzibąk! Musisz ich zatrzymać nim wejdą do Kliniki i się rozpuszczą! – powiedział zerkając na trzy niczemu niewinne śniegowe figurki - Ładuj broń i do dzieła! – przechylił łeb i popatrzył na Bane’a, który zapewne ze sztucerem typu ekspres pierwszy raz miał do czynienia - Jeśli nie przeładujesz to będziesz je napierdalał kolbą!
Anomander zaryczał i przygotował się do startu
- Pssst …pchnij tę dźwignię na górze w prawą stronę, „przełam broń”, włóż naboje do komór i zamknij – powiedział gad teatralnym szeptem. Ewidentnie dobrze się bawił.
- Aby strzelić skieruj broń w stronę celu i naciśnij spust. Pamiętasz co mówiłem Julii o pufferach? Tu zasada jest ta sama. Nie chcę ogłuchnąć. – powiedział to po czym ruszył biegiem i wyskakując uderzył skrzydłami kilka raz
- Uważaj bo przy strzale broń kopie jak stary muł – uprzedził lojalnie
Zrobili kilka kółek w powietrzu i podlecieli nad Klinikę.
Anomander obniżył nieco pułap zawisając w miejscu.
- Wal! Bij! Zabij! – ryknął radośnie
Mordowanie, nawet jeśli celem były tylko śniegowe bałwany, było świetną zabawą.
Przytulone do niego dziewczyny grzały przyjemnie. Stał przy nich i przyglądał się pięknym fajerwerkom, co chwilę podnosząc wiwaty. Oczywiście tak, by ogłuchły. Naprawdę cieszył się z dzisiejszego wieczoru, nie przypuszczał, że będzie tak fajnie!
Gadająca choinka była czymś wyjątkowo dziwnym. Nawet jak na Krainę Luster. Ale Bane uśmiechnął się oszołomiony i również życzył jej wesołych świąt. Skoro choinka była radosna, to nie było powodu dla którego oni mają się smucić.
Gdy dostał polecenie zbudowania bałwanów, zabrał się za pracę i po chwili na środku placu wyrosły trzy śniegowe ludziki, każdy w innym rozmiarze. Skoro ma do nich strzelać, to będzie mu trudniej gdy bałwany będą różnej wielkości i każdy o innych kształtach. Gdy były już gotowe, otrzepał ręce i spojrzał w kierunku z którego nadjeżdżała Julia.
Nie znał się na koniach ani jeździectwie, ale uważał, że wygląda na jego grzbiecie wyjątkowo ładnie. Chyba dobrze trzymała się w siodle bo rumak wykonywał jej polecenia. Miała na sobie ładne ubranie, ale czy nie było za cienkie na taką pogodę? Białowłosy miał nadzieję, że się nie przeziębi bo kolejny dzień urlopu nie spodoba się Dyrektorowi.
Uśmiechnął się do niej gdy podjechała. Dobrze jej było na końskim grzbiecie, możliwe, że jako dziecko pobierała specjalne lekcje. W końcu pochodziła z bogatej rodziny.
Nagle koń stanął dęba a w połączeniu z rozpostartymi skrzydłami dziewczyny, prezentowało się to fantastycznie. Bane rozdziawił gębę i wyrwało mu się głośne "Wow!" ale nie miał czasu powiedzieć niczego więcej, bo zwierzę najechało na niego, napierając piersią i zmuszając by Chirurg się cofnął. Coś mu nie wyszło, bo był zaskoczony tym ruchem, dlatego runął w śnieg plecami.
Przez chwilę leżał w zimnym puchu, po czym uniósł głowę i na pytanie dziewczyny, zaśmiał się niepewnie. Panowała nad zwierzęciem, ale czy na tyle by celowo przewrócić Bane'a? Na to wyglądało. Nie odpowiedział na jej pytanie ale po chwili, podnosząc się, uśmiechnął się do niej drapieżnie. Lubił, gdy taka była. Pewna siebie, zadziorna. Ostatnio był to dość rzadki widok bo często smuciła się i płakała, a w wydaniu roześmianej nastolatki było jej o wiele lepiej. Zwłaszcza, że naprawdę nie miała powodu do aż takiego smutku. Mieli ostatnio gorsze dni, ale przecież wszystko się ułoży.
Rumak ponownie stanął dęba i Bane zaśmiał się w odpowiedzi na jej śmiech. Lubił dźwięk jej głosu gdy się śmiała. Zdecydowanie bardziej, niż gdy płakała albo narzekała.
I wtedy niedaleko nich wylądował Anomander. Bane podszedł do niego by pomóc małej Abi ale nie było to konieczne, bo zajęły się nią Marionetki. Otuliły ją kocem przez co nie zmarznie.
Wypełnił polecenie Dyrektora i zdjął przyrządy celownicze, chowając je do pokrowca tak, by się nie zniszczyły a sam stanął ze strzelbą i paczką amunicji w dłoni. Wyjął naboje i włożył sobie do kieszeni, bo aktualnie to było jedynie miejsce z którego mógł je szybko wyjąć.
Z dzika radością, niczym u małego dzieciaka, wspiął się na grzbiet Gada. Trochę niezdarnie, bo łuski były mokre i śliskie, ale ostatecznie umościł się w siodle i wyszczerzył szeroko. Oczy mu błyszczały. Na próbę, zacisnął uda i uniósł się w siodle.
- Wio! - udawał, że spina wierzchowca ale zaraz przestał, bo Anomander zaczął unosić się i opadać, sprawdzając ułożenie uprzęży. Bane musiał się mocno trzymać i dostosować ruchy do jego, by utrzymać się na jego grzbiecie.
Zaśmiał się dźwięcznie i poklepał szyję Dyrektora. Jak miał inaczej zareagować na jego słowa? Teraz, gdy był podekscytowany i radosny jak nigdy?
- Postaram się, chociaż po sutej kolacji wszystko jest możliwe! - chciał podrapać Gada za jednym z kolców, ale przypomniał sobie, że przecież łuski i tak nie pozwolą na pieszczotę, dlatego jedynie przejechał dłonią po ich powierzchni. W dotyku były gładkie ale sprawiały wrażenie naprawdę twardych. Bane pierwszy raz miał okazję dotykać Smoka w ten sposób.
Zamknął na chwilę paszczę a jego twarz złagodniała. Jeździł dłonią po łuskach z delikatnym uśmiechem. Jak to jest być taką potężną, silną istotą? Jak to jest nie bać się nikogo i niczego... Być królem przestworzy? Stawać w szranki z najniebezpieczniejszymi potworami Krainy Luster?
Jak to jest mieć łuski, skrywające delikatne ciało? Własną skorupę która ochroni cię przed całym złem?
Z zamyślenia wyrwała go wypowiedź Anomandera. Zabrał rękę i chwycił się siodła, by nie spaść w razie startu.
- Nigdy nie jeździłem konno, więc może będzie mi łatwiej, skoro ta jazda nie ma z drugą nic wspólnego. - uśmiechnął się patrząc w wielkie, niebieskie oko.
Gdy padło polecenie ładowania, zrobił minę która zdradzała zakłopotanie. Nigdy nie miał do czynienia z bronią palną, dlatego nie bardzo wiedział co i jak. Dobrze, że po ryku, Dyrektor powiedział mu po kolei co trzeba zrobić. Nie niemałym trudem, Bane przełamał broń i włożył naboje. Robił wszystko pewnymi ruchami ale nie wpychał niczego na siłę. Przecież nie chce zniszczyć broni już przy pierwszym użyciu.
Już miał podziękować za instrukcje, gdy nagle Gad ruszył pędem i bijąc skrzydłami wzbił się w powietrze. Chirurgowi zaparło dech w piersiach. Niby już latał gdy zmieniał się w ptactwo za pomocą Animicusa ale... ten lot był o wiele bardziej ekscytujący. Może dlatego, że to van Vyvern decydował o kierunku lotu.
Białowłosy czuł spięcia ciała ogromnego zwierzęcia pod sobą, czuł grę mięśni skrytych pod twardą łuską. Czuł to wszystko plus świszczący wiatr i nie mógł powstrzymać okrzyku. Uniósł jedną pięść ku górze i zawył, dając upust ekscytacji i tego, że naprawdę świetnie się bawił.
Anomander pierwszy raz wziął go na grzbiet. Przez te wszystkie lata Bane nie raz chciał to zaproponować, ale nie wiedział jakich słów użyć. "Hej, mógłbym się na tobie przelecieć?" - brzmi jak propozycja samogwałtu z użyciem częścią ciała drugiego mężczyzny... Dlatego Cyrkowiec po prostu milczał, przyglądając się samotnym lotom Dyrektora. Pamiętał strach, gdy Anomander opuszczał w nocy Klinikę. Pamiętał obawę, że czarnowłosy może nie wrócić.
Ale zawsze wracał. W różnym stanie, ale zawsze. Wiele razy Bane chciał mu pomóc ale dumny Opętaniec nie życzył sobie pomocy. A młodszy Lekarz nie chciał się narzucać.
Białowłosy wył jak dziki, lecąc na grzbiecie Smoczyska! Prawie zapomniał o swoim zadaniu, dopiero radosny ryk Mentora sprowadził go na ziemię. Stwór zatrzymał się w miejscu, bijąc ogromnymi skrzydłami co pozwoliło Bane'owi spokojnie przystawić broń do ramienia. Pamiętał, że kolbę trzeba ułożyć w tak zwanym 'dołku strzeleckim', mówili o tym kiedyś w telewizji... Chirurg był zdziwiony jak łatwo strzelba odnalazła ów dołek. Dopasowała się, jakby była stworzona specjalnie do rąk Cyrkowca.
Bane uśmiechnął się szeroko, zadowolony z takiego obrotu wydarzeń. Wycelował. Nie miał z tym problemu, bo miał dobry wzrok i całkiem niezłą koordynację ręka-oko. Zaparł się bo jeśli broń ma tak mocny odrzut, musi się tego spodziewać.
Na chwilę czas zwolnił a Bane usłyszał swój oddech, między machnięciami skrzydeł Anomandera. Usłyszał też bicie własnego serca. Palec nacisnął lekko spust, gdy mężczyzna odnalazł cel - głowę największego bałwana.
Nie spodziewał się, że strzelba tak huknie. I nie spodziewał się, że faktycznie kopnie jak muł. Co prawda Bane nigdy nie został kopnięty przez parzystokopytnego, ale siła z jaką kolba uderzyła jego ramię była potężna. Cyrkowiec z trudem utrzymał ją w łapach. Złapał głośny oddech, krzywiąc się.
- Kurwa... ale żeby aż tak...? - rzucił do Anomandera masując ramię. Nie patrzył czy trafił aktualnie starał się przyzwyczaić do uczucia które pozostawiła po sobie kolba broni.
Chwilę masował miejsce, przymykając oczy po czym nagle ścisnął udami boki Gada i zaśmiał się jak szaleniec.
- Ja chcę jeszcze raz! - dziko zachęcił go by podleciał w inne miejsce i gdy już się tam znaleźli, wywalił w bałwany kolejny pocisk. Znowu strzelba prawie wyrwała mu bark, ale przecież Medyk nie przyzwyczai się nigdy, jeśli teraz jak pipa porzuci swoją nową zabawkę.
A bardzo chciał się nauczyć. Już nie mógł doczekać się wspólnych polowań z Dyrektorem.
Z Anomanderem van Vyvernem.
Z... Ojcem.
Godność: Abigail Wiek: 7 lat Rasa: Upiorna Arystokratka Lubi: Puchate zwierzaczki i słodycze Nie lubi: Gorzkiego, jak ktoś komuś robi krzywde Wzrost / waga: 110cm/23kg Aktualny ubiór: http://i.imgur.com/tE7OczY.jpg Znaki szczególne: Malutkie, czerwone spiralne rogi Pod ręką: Pluszowy królik Broń: Uśmiech! Bestia: Magiczny Kapeluterek Nagrody: Zegarmistrzowski przysmak (1szt.), Prezentełko, Kula Pomocna, Kosmata Brosza Stan zdrowia: Zdarte kolanka i mały guz z tyłu głowy SPECJALNE: Pomoc Administracji
Dołączyła: 05 Lut 2017 Posty: 95
Wysłany: 13 Styczeń 2018, 17:10
Dziewczynka czuła łaskotanie w brzuszku gdy usiadła w siodle. Czuła się dziwnie gdy pozapinano jej pasy. Anduś w formie smoka z bajki jest wieeelgachny i taki ińszy. Dodatkowo nigdy na niczym nie latała ani nie jeździła. Nana mówiła że to niepotrzebny luksus i że pieniążki lepiej przeznaczyć na co innego. W dodatku siedzi teraz na smoku… jak w jakiejś bajce! Tylko że smoki zwykle strzegą zamków i uwięzionych w nich księżniczek a nie je obwożą po niebie. Abi poczuła się tak fajnie! Trochę się bała, co będzie jak polecą za wysoko i się spalą? Albo Bóg się rozgniewa że próbują się dostać do Nieba? Anomander wydawał z siebie zabawne dźwięki.
- Tak! Jestem gotowa!- jej głosik był wyjątkowo piskliwy. Serduszko jej pukała tak mocno mocno!Nie wiedziała kto to pan Aeron, ale pewnie się nieźle wystraszy! Gdy zobaczy głowę Andusia w swoim oknie. Ona sama by pomyślała że to sen! Gdy smoczek ruszył, dziewczynka mocno się złapała. Kołysało bardzo mocno i bała się że spadnie. Po chwili jednak jakoś udało jej się dostosować do kołysania i było o wiele lepiej! Gdy Andek zaczął się wspinać, dziewczynka instynktownie przyległa do siodła. Gdy Andek patrzył w okno, dziewczynka wychyliła się by zobaczyć co się dzieje. A więc pan Aeron to pan Cierń! Jeśli ją widział to mu pomachała. Przełknęła ślinę, słysząc że startują już. Może krzyczeć i ma go klepać jeśli będzie zimno. Kiwnęła powoli główką, mocniej zaciskając piąstki by nie spaść. Krzyknęła gdy nagle wyskoczył zaczął spadać. Rozbiją się! Piszczała, zamykając mocno oczy. Nagle przestali spadać, a jej brzuszek zrobił fikołka. Nie otwierała oczu póki lot się nie ustabilizował. Gdy lecieli już równo, otworzyła oczka. Chmury! Jak pięknie! Krzyknęła ; wow! Ale słowo gdzieś sobie poszło przez to że szybko się wznosili. W górę i w górę i w górę! W końcu byli tak wysoko że mogła dotknąć chmurkę! Wyglądała naprawdę jak wata! Niepewnie wyciągnęła rączkę w górę, drugą jeszcze mocniej zaciskając. Chmurka nie była ciepła i puchata, a mokra i nie dało jej się złapać. Ale i tak była bardzo piękna! Taka lekka.
- Przepiękne! Szkoda że Lulu tego nie widzi!- krzyczała bo bała się że Anduś jej nie usłyszy. Latać do góry nogami?? Znowu przylgnęła całym ciałkiem do siodła i smoka. Spadnie! Gdy lecieli do góry nogami, znowu zamknęła oczka. Bała się bardzo.
Gdy byli nad miastem, otworzyła oczka i znowu zrobiła łaaaaaaaaał. Wyglądało tak pięknie Jakby kładło się spać! Gdy wracali już, Andek nagle przyśpieszył i wleciał całkiem w chmurę, robiąc takie głośne ROOOAARRR. Zrobiła się całkiem mokra i było jej bardzo zimno. Mimo To uśmiechała się szeroko, zgrzytając ząbkami. Miała cały nos i policzki czerwoniutkie. Gdy wylądowali panowie bez twarzy pomogli jej zejść i od razu okryli ja kocem.
- Było fantastycznie! Dziękuję Anduś!- Poszła grzecznie z panami do środka, machając reszcie. Ale było zabawnie, strasznie i to bardzo, ale fajnie!
Pani Alice już na nią czekała, coś powiedziała do tych panów i zabrała ją do sali gdzie Abi spała. Czekała tam już Lulu, która piszcząc i skacząc świętowała powrót swojej przyjaciółki. Abi cała się trzęsła i szczękała ząbkami. Do ubrania dostała różowego Pajacyka , majteczki, grube skarpeciochy i śmieszne pampucie z główkami króliczków. Gdy ubrała to wszystko dostała kubek z gorącą herbatką imbirową i miodem. Poprosiła pania Alice by zaprowadziła ja i Lulu na taras. Wtedy pani Alice wzięła koc i opatuliła nim Abi, po czym zaprowadziła ja na taras. Stamtąd obserwowała to wszystko, a Lulu wlazła jej pod kocyk i tylko główkę co jakiś czas pokazywała.
Stowarzyszenie Czarnej Róży: Maskotka Godność: Julia Renard Wiek: Wiualnie 18 Rasa: Lisi Opętaniec Lubi: Liiiiski *-*, kakao Nie lubi: Grzybów Wzrost / waga: 173/60 Aktualny ubiór: Turkusowa sukienka do połowy uda, brązowe, wiązane sandałki na lekki obcasie. Znaki szczególne: Lisie rude uszy i ogon, długie rude włosy oraz perłowe pierzaste skrzydła z rudymi końcówkami piór Pod ręką: Niechniurka - Kropka Nagrody: Korale Zamiarne, Blaszka Zmartwienia, Czarodziejska Wstęga, Prezentełko, Kula Pomocna, Bursztynowy Kompas Stan zdrowia: Zakwasy po jeździe konnej, rozcięcie na kości policzkowej
Dołączył: 05 Cze 2016 Posty: 601
Wysłany: 13 Styczeń 2018, 19:41
Słyszała jak dziewczyna krzyczała, skacząc z dachu. Pokręciła głową rozbawiona. Ciekawe ile razy odważy się otworzyć oczy. Jak długo będzie je trzymać zamknięte. To naprawdę było cudowne uczucie, takie latanie. Niezależnie czy na grzbiecie smoka czy za pomocą swoich własnych skrzydeł. Gdy latała sama, czuła się wolna. Nikt jej nie rozkazywał, mogła robić co chciała. Była sama sobie panią. Dlatego tak zawsze uwielbiała z rana sobie polatać. Dziś jej się to nie udało, bo spała dłużej no i Bane ją obudził, wtryniając jej się pod kołdrę. Nadal nie do końca rozumiała czemu to zrobił, ale nie przeszkadzało jej to zbytnio. Przy nim czuła się bezpieczniej i lepiej jej się spało niż samej.
Pokazała białowłosemu język, gdy ten wylądował w puchu. Cieszyła się, że mogła być w czymś od niego lepsza, tak jej się przynajmniej zdawało, że nie jeździł konno. Patrząc na jego reakcję. Była ubrana dość ciepło, miała na sobie golf pod żakietem i ciepłe spodnie, nie bała się więc, że zmarznie, a jak co to zawsze mogła jeszcze porosnąć futerkiem. To już było całkowite zabezpieczenie przed chłodem.
Obserwowała jak Marionetki zajęły się Abi i pomachała jej na pożegnanie. Słuchała uważnie słów Anomander. Skinęła mu głową na zgodę, że znajdzie jakąś trasę, która nie będzie zbyt trudna.
Pogłaskała ogiera po boku szyi, gdy Smok wystawił go na próbę. Naprawdę odważne bydle. Nie będzie musiała się przynajmniej martwić, ze spłoszy się przy strzelaniu czy też jak coś nagle wyskoczy im na drogę. W końcu w lesie to nie trudno o jakiegoś zająca, który postanowi popełnić samobójstwo, wpadając pod kopyta rozpędzonego konia. Tym bardziej będzie to ważne, jeśli kiedyś będzie musiała jechać gdzieś na interwencje. Nigdy nie wiadomo co się stanie. Dodatkowo utwierdziła się, ze imię, które mu wybrała, będzie na pewno do niego pasować.
Wyciągnęła jeden z pufferów i przyjrzała mu się uważnie. Nie miała zamiaru na razie z nich strzelać. Wolała, żeby Dyrektor jej wyjaśnił co i jak. Nie chciała nic zepsuć. Nigdy nie posługiwała się taką bronią i za bardzo nawet nie interesowała, dlatego nie miała bladego pojęcia co ma robić. W szczególności, że trzeba było coś robić z tymi kluczykami, a to bardzo różniło się od normalnych pistoletów, które widziała w telewizji. Schowała broń na swoje miejsce.
Przyglądała się jak Bane przygotowuje się do lotu. Zaśmiała się, słysząc jego "wio!" Alba by go od razu zrzuciła za coś takiego i jeszcze rąbnęła ogonem. Właśnie...ciekawe jak się miewa Alba...i czy będzie polubiła z Paladinem. Spojrzała w kierunku Kliniki. Czy mogła zapytać o nią Ciernia? Czy może po tym jak przestała go odwiedzać oraz po tym co odwaliła ostatnio nie miała już prawa nazywać tej klaczy swoją? Miała nadzieję, że jednak się na nią zbytnio nie gniewa. Chciałaby ją kiedyś jeszcze odwiedzić.
Gdy mężczyźni wzbili się w powietrze, rozejrzała się. Czy chciała trasę przez park? Nie! Uśmiechnęła się i ruszyła w kierunku bramy, prosząc by ją otworzono. Wyjechała przed Klinikę i rozejrzała się, zastanawiając gdzie się udać. Usłyszała strzał i obejrzała się. Pewnie Bane zaczął swoją zabawę. Zaśmiała się i spięła konia, a ten ruszył galopem przed siebie. Zjechała ze wzgórza i skręciła w lewo. Znalazła ścieżkę, która prowadziła częściowo przez pole, a częściowo przez las. Było nawet kilka przeszkód, które trzeba było przeskoczyć. Nie wiedziała jak Paladin skacze ale szybko się o tym przekonała, gdy poradził sobie bez marudzenia ze strumieniem oraz powalonym drzewkiem. Tulka zaśmiała się i popędziła go. Trasa miała kilka zakrętów i prowadziła naokoło wzgórza, na którym znajdowała się Klinika. Były małe przeszkody oraz nierówności, ale nie było większych problemów, by je pokonać. Trasa kończyła się znów pod bramą, raczej wystarczy jak na razie, w szczególności, że Tulce zajęło przejechanie jej trochę czasu, a zawsze jak co można zrobić dwie rundki! A co!
Organizacja MORIA: Renegat Godność: Anomander van Vyvern Wiek: Z wyglądu 35 lat Rasa: Opętaniec Lubi: Zwierzęta, naukę, badania naukowe, toksykologię, kynologię, polowania Wzrost / waga: 198 cm / 89 kg Aktualny ubiór: Skórzane spodnie, kamizela i płaszcz z kapturem, czarna koszula, ciężkie buty, nagolenniki i karwasze ze stali. Zawód: Doktor nauk weterynaryjnych Pod ręką: Torba medyczna (apteczka), manierka z alkoholem, klepsydra, sztucer, nóż Broń: Nóż, sztucer Purdey kalibru 375 H&H z celownikiem Swarovski Z8i Nagrody: Prezentełko, Kula Pomocna, Cukrowe Berło Stan zdrowia: Zdrowy SPECJALNE: Moderator, Pomoc Administracji
Dołączył: 12 Wrz 2016 Posty: 221
Wysłany: 17 Styczeń 2018, 04:09
Bane radził sobie w siodle całkiem nieźle. Nie poobijał gadowi boków, nie ściskał kurczowo nogami, nie podskakiwał przesadnie ale też nie siedział sztywno jakby połknął drąga albo na tenże został nabity. Wznosząc się gad pogrążył się w rozmyślaniach o tym, że trzeba będzie w przyszłości pomyśleć o koniu także dla Bane’a. Białowłosy niby miał animicusa, który pozwalał mu się zmieniać w zwierzęta, ale co koń, to koń. Anomanderowi samemu byłoby ciężko zaufać medykowi, który przybiegłby do jego domu pod postacią charta, geparda, konia, impali, gnu czy innego springboka, zamienił się w człowieka, otrzepał z kurzu i zapytał „Gdzie pacjent?”. Może to Kraina Luster, ale pozory obowiązują wszędzie.
Strzelanie z grzbietu szło Baneowi całkiem nieźle. Pierwszy pocisk trafił w cel wyrywając z bałwana solidny kawał śniegu mniej więcej w miejscu gdzie powinien znajdować się brzuch. O ile rana wlotowa była relatywnie niewielka, bo dała się zakryć dłonią o tyle, rana wylotowa wymagała raczej przykrycia prześcieradłem. Bałwan ustał tylko dlatego, że dobrze ubita zewnętrzna ściana śnieżnego segmentu rozkładała ciężar górnej kuli na podstawę. Gdyby biedny bałwanek był człowiekiem lub inną biologiczną istotą, to półpłaszczowy pocisk kalibru 375 H&H przyniósłby niemal natychmiastową śmierć. Zabójcze w tym wypadku nie byłoby krwawienie, a obrażenia spowodowane w wyniku powstania jamy chwilowej i szok kawitacyjny. Chwilowa jama rany charakteryzuje się bowiem tym, że jest kilkadziesiąt razy większa niż kaliber pocisku, który wnika w ciało. Szok kawitacyjny zaś powodowany jest przez nagłą przemianę tego co płynne, w to co gazowe pod wpływem ciśnienia. Mówią krótko, przeżycie postrzału w korpus, z broni, której pocisk ma energię w okolicach 6150 J graniczy z cudem. Faktycznym cudem, bowiem do zabicia człowieka wystarczy od 50 do 150 J.
Gdyby zaszaleć i iść o krok dalej, to po wprowadzeniu w naboju niewielkich zmian (liczonych w dziesiątych częściach grama), zamianie pocisku półpłaszczowego na pełnopłaszczowy lub rdzeniowy, Bane mógłby polować na dowolną Europejską zwierzynę grubą strzelając przez betonowe i ceglane ściany. Pocisk taki, wystrzelony ze stu metrów, miał więcej niż dostateczną energię, by powalić łosia lub niedźwiedzia.
Kolejny strzał, który trafił w podstawę dosłownie zdmuchnął bałwana z powierzchni ziemi. Anomander podleciał i zmienił nieco pozycję by łatwiej było strzelać do pozostałych celów. Tu już Baneowi przestało iść tak dobrze. Pierwszy strzał, który miast w bałwana trafił w ziemię o piędź od niego, wyrzucił w powietrze fontannę ziemi i śniegu. Drugi strzał obtarł głowę bałwana, odrywając połowę śnieżnej czaszki. Trzeci strzał chybił celu o ponad metr i podobnie jak pierwszy wyrzucił w powietrze fontannę ziemi i śniegu.
Widząc, że Bane ma już dość, a ból barku spowodowany „kopnięciami” broni staje się trudny do wytrzymania, Anomander wylądował, zmiatając ostatniego bałwana uderzeniem potężnego ogona.
- Całkiem nieźle jak na pierwszy raz. – Powiedział Gad przyjmując pozycję, przy której Baneowi będzie się łatwiej zsiadało - Podlecz sobie ten bark zanim jeszcze ba dobre zaczął Cię boleć. Jeśli tego nie zrobisz, to jutro całą obręcz barkową będziesz miał sztywną i obolałą a miejsce, w które uderzała kolba broni, będzie uosobieniem tego, co ludzie nazywają krwiakiem. Uwierz mi, nie warto. Poza tym, jutro zajmiemy się regulacją Twojej lunety i musisz być w formie.
Gdy Bane zsiadł, marionetki zdjęły gadowi siodło i uprząż. Gad otrzepał się jak pies, który wyszedł z wody.
- Cholera, na kolacji zjadłem tyle, że pułk wojska by się najadł, a to cielsko dalej jest głodne. Pościgam się z Julią i polecę zapolować na jakiegoś jelenia… albo i całe stado. – powiedział do Bane’a kładąc się na ziemi i czekając aż Julia wróci - Uprzedzając ewentualne uwagi dodam, że wyverny nie mogą dostać „wilka”.
Powiedziawszy to przeturlał się przez skrzydło i zaczął tarzać się w śniegu.
Śnieg był dobry i lepki.
Rył bo odwróconym łbem i rozrzucał strumieniami powietrza z nozdrzy.
- Bane, przepraszam, bądź tak dobry i podrap mnie po brzusiu. Na lewo od tej dużej płaskiej łuski. – wypalił nagle gad turlając się po śniegu jak szczeniak.
Jeśli Bane spełnił prośbę, Anomander zamruczał jak wielgachne, spasione kocisko i powiedział
- Faktycznie masz złote ręce. Od dziś będziesz się nazywać Świerzbidrap. Jesteś w tym tak dobry, że zmienię Ci kwalifikację. Zamiast być Ordynatorem awansuję cię na Naczelnego Czochracza, co Ty na to? Jak Ci się podoba taki zaszczyt? W sumie to nie musisz odpowiadać, ja dobrze wiem, że o niczym innym nie marzysz. – otworzył paszczę i wystawił gadzi jęzor.
Gad się uśmiechał.
Przeturlał się ponownie na nogi, a gdy wstał otrzepał się ze śniegu potrząsając całym ciałem.
Zrobił przysiad i napiął ścięgna nóg by je naciągnąć i przygotować do wysiłku.
Był gotowy do biegu, ale nie miał zamiaru się specjalnie wysilać. Postanowił, że pozwoli Julii wygrać.
Anomander doskonale wiedział, że prędkość z jaką może biec bułany koń Julii. Większość koni, o ile potrafią biec cwałem, osiąga prędkość około 45-48 km/h. Koń którego dostała Julia nie był sprinterem torowym i nie należało się w tej kwestii oszukiwać. O ile angielskie folbluty, używane do uszlachetniania oldenburgów, są prędkie, o tyle ich wytrzymałość nie jest najmocniejszą stroną. Julia miała konia, który był szybki, ale nie to było jego główną domeną. To był koń, który łączył w sobie dobrą wytrzymałość i dobrą prędkość z chęcią do pracy i siłą. Jego mocna budowa i potężny zad predestynowały go do skoków, ujeżdżania i jazdy terenowej, w której wyścigowe rumaki połamałyby sobie kończyny. Koń Julii był prawdziwym koniem wyczynowym, ale nie wyścigowym. Anomander znał też swoje możliwości. W prawdzie nigdy nie miał możliwości, by przetestować się „na liczniku” ale w otwartym terenie bez większego problemu był w stanie dogonić i powalić jelenia, a to znaczyło, że musiał poruszać się szybciej niż 50 km/h. Dogonienie zdrowego, silnego dzika stanowiło już pewne wyzwanie i nie zawsze mu się udawało. Zakładając, że prędkość rwącego przed siebie dzika to 55 km/h, to Anomander w formie gada poruszał się mniej więcej z podobna prędkością. Reasumując, bułanek Julii, niosący jeźdźca, był wolniejszy od gada o około 7 – 14 km/h. Problem w tym, że był mniejszy, miał cztery nogi a co za tym idzie lepszą przyczepność na śliskim podłożu i był zdecydowanie bardziej sprawny jeśli chodzi o manewrowanie. Zatem jeśli Julia wybrała prostą trasę Anomander ma szansę na wygraną. Jeśli trasa obfituje w zakręty, gad raczej nie wygra takiego wyścigu.
Gdy Julia przyjechała Anomander poszedł wraz z nią na start.
- Chodź Bane, dasz sygnał do startu. – powiedział gad pozwalając Bane’owi ponownie usiąść na swoim grzbiecie.
Złowił nozdrzami zapach konia i odruchowo do paszczy napłynęła mu lepka ślina. Kłapnął paszczą z paskudnym mlaśnięciem.
Idąc na start poprosił, żeby Julia powiedziała mu jak przebiega trasa. Uważnie słuchał, gdzie i jak ma biec. To, że zrozumiał przekaz, Anomander potwierdził pomrukiem.
Obrócił łeb i przez chwilę jego błękitne oko wpatrywało się w Bane’a. Tym razem w oku nie było błysku inteligencji Dyrektora. To było spojrzenie Gada. Gada, który na oko sprawdzał czy Bane zmieści mu się do paszczy.
Potrząsnął łbem i nachylił się, dając Baneowi zejść.
-Ruszajmy. Niech wygra lepszy. – powiedział gad potrząsając łbem i ciałem lekko na boki jakby rozluźniał mięśnie.
Gdy stanęli na starcie i Bane dał sygnał, Anomander odczekał chwilę by Julia ruszyła jako pierwsza. Nie dla tego że dawał jej fory, ale z powodu, że ciekawiło go jak się trzyma w siodle w pełnym biegu.
Chwilę później ruszył i gad. Przycisnął skrzydła do ciała, ustawił łeb i ogon w jednej linii i ruszył biegiem. Jak na stworzenie ważące podobnie co koń, gad poruszał się zaskakująco lekko. Wybijał się z palców i balansował ogonem. Skrzydeł nie używał. Skrzydła były dobre w otwartym terenie gdzie szpony na ich szczycie pozwalały na zahaczenie o grunt i wykonanie nagłego obrotu.
Biegł za bułankiem i co raz wyraźniej wyczuwał jego zapach. Takt kopyt bijących o ziemie był zniewalający i hipnotyzujący. Jaźń Anomandera odpłynęła w głąb umysłu bestii.
Koń pachniał smakowicie.
Gad przyspieszył nieco i z wolna przejmował panowanie.
Bestia zaryczała, a w ryku tym, była agresja i żądza mordu.
Dopaść i pożreć! Zabić ofiarę! Szarpać mięso i pić krew!
ROZDZIERAĆ!
Anoamander, w formie gada, rozłożył nieco skrzydła jakby szykował się do skoku.
Wydawać by się mogło, że bułany koń odnalazł nagle pradawne pokłady angielskiej krwi wyścigowej, bo przyspieszył zdecydowanie i z galopu przeszedł w cwał grożący połamaniem nóg. Mało który koń umie iść czterotaktowym cwałem, a jeszcze mniejsza ich ilość robi to w trudnym terenie, ale widać bieg o przeżycie zdecydowanie lepiej motywował go do działania niż jakieś tam wyścigi. Bułanek jednym susem, już z samego faktu istnienia godnym olimpijskiego medalu, bo prawie żaden koń w cwale nie potrafi wybić się do skoku, przesadził przeszkodę terenową i dalej pognał jak strzała trzaskając śniegiem i błotem spod kopyt.
Gad zahamował nagle, potrząsając łbem i krzyknął
- Julio, wyścig dokończymy następnym razem! – głos Anomandera zniekształcony przez gardłowy warkot gada brzmiał mało sympatycznie - Przepraszam!
Ryknął jeszcze raz, rozłożył skrzydła i kilkoma szybkimi machnięciami wzbił się w powietrze. Odleciał w stronę lasów i polan gdzieś na zachodzie, na wszelki wypadek nie patrząc co robi Julia i jej koń Befsztyk.
Z paszczy popłynęła mu gęsta ślina, która opadła na wierzchołki drzew.
Musiał coś zjeść, inaczej bestia znowu przejmie nad nim kontrolę.
Gdy trafił pierwszego bałwana, zawył jak dziki z radości, unosząc broń. Oczywiście trzymał ją tak, by w razie czego nie wypalić ani w Anomandera, ani w pozostałe na dole osoby. Byłoby smutno, gdyby przez przypadek zastrzelił konia Julii...
Znowu się ustawił i wystrzelił jeszcze kilka razy. Sprawiało mu to ogromną frajdę, nieporównywalną do niczego. Nigdy nie strzelał z broni palnej, nie sądził nawet, że potrafi utrzymać coś takiego w rękach i złożyć się do strzału. A wyglądało na to, że każdy mężczyzna jest do tego stworzony. Stworzony by polować z użyciem narzędzi.
Kilka następnych strzałów już nie było tak celnych i entuzjazm białowłosego nieco opadł, ale hej! i tak było dobrze! Cyrkowiec opuścił broń i rozmasował sobie ramię a gdy Anomander go pochwalił, zaśmiał się wesoło. Bardzo lubił, gdy Dyrektor go chwalił. Wtedy czuł się... potrzebny. Doceniony.
Zsiadł ostrożnie, zsuwając się po śliskich łuskach. Szkoda, że ten lot trwał tak krótko, ale przecież Medyk nie mógł ryzykować swojego i van Vyverna zdrowia. W końcu było całkiem zimno a Gad był cały mokry.
Zaśmiał się na uwagę o 'wilku' i posłuchał starszego mężczyzny. Używając mocy zlikwidował ból w ręce na tyle, by spokojnie mógł nią ruszać, i na tyle by nie miał pamiątki po pierwszym strzelaniu. Chociaż w sumie, może taka by się przydała?
Gdy Anomander uwalił się w śniegu tarzając się jak pies, Bane również walnął się w biały puch robiąc 'Orzełka'. Wyszedł koślawy i wyglądał, jakby go piorun strzelił, ale liczyło się, że białowłosy naprawdę fajnie się bawił. Śmiał się szczerze... a dawno nie miał ku temu okazji.
Białe kosmyki jego grzywy były całkiem przemoczone i lepiły się do twarzy, dlatego odgarnął włosy dłonią w rękawiczce do tyłu, by mu nie przeszkadzały.
Prośba Gada była... niecodzienna i Bane przez chwilę nie wiedział jak zareagować. Ale już po sekundzie doskoczył do wielkiego stwora i zaczął go drapać, zaciskając zęby i ukazując je w uśmiechu.
Drapał całkiem mocno, jak szalony, co chwilę zerkając na leżącego na śniegu Anomandera.
- Ciekawe, czy Smoczyska mają łaskotki! - rzucił się do miejsc, w których Człowiek normalnie je odczuwa. Drapał i drapał, ale czy doczekał się smoczego śmiechu? Jeśli tak, sam też zaczął się śmiać, jeśli nie, podrapał jeszcze chwilę po czym dał już spokój. Nie chciał zedrzeć sobie paznokci.
- Oczywiście! - podłapał - Och, to niesłychany zaszczyt! Pierwszy raz awansuje mnie mój osobisty smoczy wierzchowiec! Dziękuję, Bucefale! - zachichotał. Oboje mieli wyjątkowo dobry humor, jakby zapomnieli o całym świecie i problemach.
Poczekali razem na Tulkę i gdy się pojawiła, poszli na start. Anomander nie musiał go wołać, bo Cyrkowiec sam był ciekaw przebiegu wyścigu. Teoretycznie Gad miał przewagę, ale jak poradzi sobie na dwóch nogach w niesprzyjającym terenie? Czy był na tyle szybki?
Swoją rolę Bane spełnił jak najlepiej. Donośnym głosem zakomenderował start, gdy byli gotowi. Patrzył za nimi gdy wystrzelili do przodu i gdy zniknęli za pierwszym zakrętem, zmienił się w niewielkiego, zimowego ptaka z czerwonym brzuszkiem i podleciał w górę by z wysokości obserwować zmagania Pielęgniarki i Dyrektora. Ćwierkał sobie cicho, radośnie, zadowolony, że mogą sobie pozwolić na zabawę.
Nie zauważył, że zachowanie van Vyverna się zmieniło i był szczerze zdziwiony gdy nagle skrzydlaty stwór wzbił się w powietrze.
Pod postacią ptaka podleciał szybko by usłyszeć co się stało. Usłyszał tylko końcówkę wypowiedzi Gada: "następnym razem" i "przepraszam". Potrafił skojarzyć fakty, bo przecież Anomander chwilę wcześniej mówił, że jest głodny jak wilk. Pewnie uznał, że musi coś zjeść bo dłużej nie wytrzyma. Taki bieg przecież był wymagający.
Bane poczekał na Julię. Widząc ją na horyzoncie, sfrunął w dół i przybrał swoją normalną postać.
Jeśli do niego podjechała, uśmiechnął się do niej przepraszająco. Cóż, wyścig nie wyszedł ale skoro Anomander obiecał, że pościgają się następnym razem, może Bane również do nich dołączy?
- Jeśli chcesz, jutro pościgam się z tobą. - podał jej rękę jeśli chciała zejść - Ciekaw jestem jak szybko twój bułanek prześcignie białego rumaka. - zachichotał - Z końskim pyskiem bardzo mi do twarzy. - dodał.
Jego rola skończyła się i najchętniej poszedłby do Kliniki, ogrzać się i spotkać z Janem. Przecież dla niego też miał prezent. Następny ruch uzależniał jednak od tego co robi Julia. Jeśli chciała jeszcze pojeździć, zostawił ją i poszedł sam. Jeśli tak jak on, miała już dosyć zabaw w śniegu, zaprowadził ją do stajni, tam na nią poczekał i razem wrócili do budynku.
Rozstali się jednak na korytarzu, bo Bane poszedł do siebie przebrać się w coś suchego. Podziękował za wspólną zabawę przytulając dziewczynę po czym jeszcze upewnił się, czy Marionetki zajęły się Abi i gdy wreszcie był spokojny, poszedł do siebie.
Ten dzień był najlepszym dniem jego burzliwego życia!
Stowarzyszenie Czarnej Róży: Maskotka Godność: Julia Renard Wiek: Wiualnie 18 Rasa: Lisi Opętaniec Lubi: Liiiiski *-*, kakao Nie lubi: Grzybów Wzrost / waga: 173/60 Aktualny ubiór: Turkusowa sukienka do połowy uda, brązowe, wiązane sandałki na lekki obcasie. Znaki szczególne: Lisie rude uszy i ogon, długie rude włosy oraz perłowe pierzaste skrzydła z rudymi końcówkami piór Pod ręką: Niechniurka - Kropka Nagrody: Korale Zamiarne, Blaszka Zmartwienia, Czarodziejska Wstęga, Prezentełko, Kula Pomocna, Bursztynowy Kompas Stan zdrowia: Zakwasy po jeździe konnej, rozcięcie na kości policzkowej
Dołączył: 05 Cze 2016 Posty: 601
Wysłany: 17 Styczeń 2018, 14:40
Wyśniła Dyrektorowi całą trasę i ustawiła się na linii startu. Paladin aż rwał się do biegu, widać to jedno kółko to było dla niego za mało. Musiał się wyszaleć. Uśmiechnęła się pod nosem, widząc zapał swojego rumaka, który wręcz nie mógł ustać w jednym miejscu, czekając na sygnał do startu.
Bułanek wyrwał jak szalony do przodu, a dziewczyna tylko zaśmiała się z tego. Obejrzała się krótko za siebie, widząc, że gad zostaje w tyle. Zastanawiała się jednak czy robi to specjalnie, czy chciał coś sprawdzić. Miała nadzieję, że nie daje jej forów, bo po co? Po pierwsze ścieżka była dość wąska, a poza tym jakby przegrała to trudno. Nie należała do osób, które źle przyjmowały przegraną. W szczególności, że nie jest to coś permanentnego. I tak czuła, że Paladin jest trochę wolniejszy niż Alba, więc nie podejrzewała, że może wygrać jeśli chodzi o samą prędkość. Trasa była jednak pełna zakrętów i przeszkód, więc tu pojawiała się pewnie jej mała przewaga. Skoro nie można szybkością to spróbuje sposobem.
Zaniepokoiło ją to jak Paladin przeszedł w cwał i to jeszcze taki. Zmarszczyła brwi. To nie było normalne, no i sama go też nie poganiała do takiego biegu. Trzymała się jednak mocno. Wstrzymała oddech gdy rumak zerwał się do skoku, ale na szczęście nic złego się nie stało. Próbowała go lekko wyhamować, ale nie potrafiła. Spłoszył się, ale pół biedy, że nie biegł na oślep. Ale czego się tak wystraszył? Przecież Anomander mówił, że on wcale nie jest taki strachliwy.
Nagle usłyszała szum skrzydeł, odwróciła się w siodle. A więc gadzina zaczęła przejmować kontrolę i chciał zjeść jej konika? Pewnie tak, sądząc po tym jak bardzo zmieniony był głos Dyrektora oraz to, że nawet się nie odwrócił. Zrobiło jej się trochę przykro, ale trudno, nic na to nie poradzi. Dojechała do mety i objechała kilka razy Ordynatora, zanim udało jej się uspokoić Paladina. W końcu jednak się zatrzymał, a dziewczyna pogłaskała go po boku szyi, gwiżdżąc jakąś spokojną melodyjkę.
Westchnęła ciężko i podjechała do białowłosego. Pokręciła głową, gdy chciał pomóc jej zejść. Głównie dlatego, że przecież i tak schodziła tyłem, więc pomocna dłoń i tak nie była zbyt przydatna, ale również dlatego, że chciała jeszcze trochę pojeździć.
Zaśmiała się - zależy w jakiego rumaka się zamienisz oraz jak bardzo będą Ci się plątać nogi - powiedziała chichocząc -Paladin nie jest wyścigowcem, ale jeśli będę w stanie chodzić to czemu nie, choć większe wyzwanie miałbyś jakbym mogła znów wziąć Albę na wycieczkę - przyznała, głaszcząc ogiera po boku szyi. Czekała aż się uspokoi, by móc jeszcze trochę go posprawdzać.
Powiedziała lekarzowi by na nią nie czekał. Jeszcze nie była zmęczona, a skoro miała wolny wieczór i mogła go spędzić na końskim grzbiecie to miała zamiar z tego skorzystać. Dawno nie miała takiej okazji i chciała z niej jak najlepiej skorzystać. Pomachała mu i ruszyła znów przed siebie. Skoro nie mogła się pościgać to pojeździ sama. Było zimno, ale też tak cicho i spokojnie. Jeździła dość długo nim uznała, że jeszcze trochę i przymarznie do siodła.
Na dziedziniec wjechała już stępem. Musiała uspokoić rumaka. Poprowadziła go do stajni, dając mu odpocząć rozluźnić mięśnie. Rozsiodłała go z pomocą Marionetki i wyczyściła go. Marionetka chciała to zrobić, mówiąc, że nie musi się trudzić, Tulka jednak chciała to zrobić sama. W końcu był to idealny sposób by koń się do niej przyzwyczaił. Gdy był już ogarnięty, dano mu wody oraz podano kolację. Wzięła puffery i ruszyła do swojego pokoju. Miała wrażenie, że jej zaraz nogi odmówią posłuszeństwa. Była naprawdę zmęczona, ale w pozytywnym sensie.
Godność: Abigail Wiek: 7 lat Rasa: Upiorna Arystokratka Lubi: Puchate zwierzaczki i słodycze Nie lubi: Gorzkiego, jak ktoś komuś robi krzywde Wzrost / waga: 110cm/23kg Aktualny ubiór: http://i.imgur.com/tE7OczY.jpg Znaki szczególne: Malutkie, czerwone spiralne rogi Pod ręką: Pluszowy królik Broń: Uśmiech! Bestia: Magiczny Kapeluterek Nagrody: Zegarmistrzowski przysmak (1szt.), Prezentełko, Kula Pomocna, Kosmata Brosza Stan zdrowia: Zdarte kolanka i mały guz z tyłu głowy SPECJALNE: Pomoc Administracji
Dołączyła: 05 Lut 2017 Posty: 95
Wysłany: 17 Styczeń 2018, 20:35
Abi oglądała zmagania dorosłych, popijając cieplusią herbatkę. Nie za bardzo wiedziała o co w tym wszystkim chodzi, ale była bardzo ciekawska, jak to dzieci. Lulu zajęła się żuciem skrawka koca, parskając przy tym i lekko popiskując.
Wzdrygnęła się, słysząc głośny ryk. Zauważyła jak Banuś znika. Szukała go wzrokiem i w końcu dostrzegła malutkiego ptaszka z czerwonym brzuszkiem. Bardzo wyróżniał się na tle śniegu! Jakoś sobie pomyślała że albo to jest Pan doktorek, albo umie on się robić niewidzialny, albo umie się teleportować. Jak George!
Widząc że Banuś i Pani Julka się żegnają, wypiła herbatkę i wróciła do środka. Trochę ją zastanawiało co się stało, że Anduś tak nagle uciekł. Będzie musiała się go później o to zapytać. Zaniosła kubek i go umyła. Zabrała talerzyk z pierniczkami które upiekła, wraz z Panią Alice. Nikt ich nie tknął, co troszkę ją zasmuciło. Wzięła też dwie laurki które położyła obok siebie, podczas kolacji.
Wychodząc z Lulu (która usilnie próbowała zedrzeć kocykowego potwora ze swojej przyjaciółki!) podeszła do Banusia i dała mu Laurkę (wraz z pierniczkiem w kształcie bombki z lukrowym uśmiechem). W środku było napisane:
Dzień Dobry Proszę Pana!
Nie wiem kim Pan jest, ale mam nadzieję że Pana poznam!
Chcę Panu Życzyć wszystkiego najmilszego!
Dużo uśmieszku na buzi i powodów do radości!
By nikt Panu nie gryzł skarpetek…
I żeby było Panu zawsze bardzo fajnie wraz z osobami które Pan kocha!
Pozdrawiam, Abigail!
Życzyła Banusiowi dobrej nocki i dała mu buziaka w policzek. Następnie ruszyła do Pana Ciernia. Chciała mu też dać Laurkę i pierniczki. Lulu też bardzo chętnie go pewnie pozna. Może nawet da mu buziola w policzek?
Anarchs: Przywódczyni Rebelii Godność: Sophie "Opal" Bugs / Esmé de Chardonnay Wiek: gdy ukrywa arogancję, wygląda na nastolatkę. Lubi: suszone owoce i nowe moce Nie lubi: niekompetencji i braku kontroli | czekolady i deszczu Wzrost / waga: 1,80m bez obcasów / 65kg Aktualny ubiór: Dopasowana burgundowa suknia o długich rękawach - spódnica opadająca do kostek składa się z szerokich, niemal prześwitujących pasów koronek. Na ramionach etola z futra lodowego lisa, dodatkowo rękawiczki, a na nich pierścienie. Pantofle na wysokim, masywnym obcasie widoczne są spod spódnicy.
Kreska na oku, dopasowany do cery puder oraz koralowa szminka. Włosy splecione w koronę, nad karkiem szkarłatna brosza spinająca warkocze. Znaki szczególne: palce o czterech stawach; wytatuowane imię na miękkiej części prawego nadgarstka Zawód: oficjalnie sekretarz arcyksięcia Pod ręką: skórzana aktówka, parasolka oraz Artefakty Bestia: Likyus z rdzawą gwiazdą na pysku (Orem), jadowicie zielony Avi (Verde), Alam (Riehl) o grzbiecie pełnym czarnych magnolii Nagrody: Bolerko-niewidko, Krwawa Broszka, Cukrowe Berło, Maska Tysiąca Twarzy, Bursztynowy kompas Stan zdrowia: z tkliwą raną postrzałową w mięśniu dwugłowym lewego ramienia SPECJALNE: Administrator Pomocniczy, Mistrz Gry | Odkrywca Drugiej Strony Lustra
Dołączyła: 28 Cze 2012 Posty: 558
Wysłany: 7 Wrzesień 2018, 22:40
Deszcz oczyszczenia zaczął padać nad całym Mistem Lalek. Każda postać mająca kontakt z deszczem podlega efektom serum prawdy. Trwają one 10 postów od ostatniego kontaktu z wodą. Prosimy zaznaczać odliczanie postów! (Wszystko widzę~~)
Deszcz mija wraz z końcem Wyzwań wrzesień-listopad.
Godność: Alkis Wiek: Około 30 lat Rasa: Mało zabawny Cyrkowiec Lubi: Surowe mięso, szum wiatru, latać, polować, ścigać uciekające ofiary, obserwować, naśladować dźwięki Nie lubi: MORII i wszystkiego co z nią związane Wzrost / waga: 195 cm / 109 kg (na czczo) Aktualny ubiór: Przepaska biodrowa, karwasze i nagolenniki (z grubej skóry). Głowę i plecy osłania stalowy hełm specjalnej konstrukcji. Wzmocnienie na brzegach skrzydeł. Znaki szczególne: Ptasi łeb, wielkie i mocne skrzydła, blizny na całym ciele po stoczonych walkach o pożywienie i postrzałach Zawód: Drapieżnik Pod ręką: Tęczowy kamyk na sznurku Broń: Szpony i dziób Stan zdrowia: Konający
Dołączył: 23 Kwi 2016 Posty: 66
Wysłany: 20 Styczeń 2019, 06:14
Szybciej!
Szum wiatru w uszach i szelest piór.
Mocniej!
Szum przeradza się na końcach lotek w cichy świst ciętego powietrza.
Skrzydła z całej siły biją powietrze i przesuwają ziemię i jej atrakcje daleko w tył.
Oczy potwora, wpatrzone w dal, poszukują miejsca docelowego.
Jest tylko szum wiatru i takt skrzydeł.
I ból.
Ból spalonej wyładowaniem elektrycznym ręki, zaczął promieniować na bark i klatkę piersiową. Krew i osocze, wypływające ze spękanej skóry z wolna brudziły włosy i wsiąkały w ubranie Iris. Stwór do tej pory nie miał czasu przyjrzeć się swoim ranom, ale wydawały się one być dość ciężkie, a jeśli nie ciężkie, to z pewnością utrudnią mu na jakiś czas życie. Będzie musiał polować na mniejsze ofiary. Chciał powrócić po ciała pokonanych, aby przenieść je w bezpieczne miejsce, ukryć i finalnie pożreć. Mimo tego, zignorował zarówno to, przedkładając towarzystwo człowieka nad własne cierpienie. Jakiś pierwotny instynkt nakazywał mu chronić Iris-tęczę, a drobna cząstka dziwacznej, „obcej” z punktu widzenia stwora jaźni, nakazywała mu szukać pomocy na terenach zamieszkałych przez jej pobratymców.
Chronił więc tak, jak mógł najlepiej.
Ogrzewał, jak aguja grzeje swoje pisklęta.
Bronił od złego, jak irbis broni swoich młodych.
I niósł. Niósł jak człowiek, który ignorując własne rany i niewygody wędruje, i szuka pomocy dla najbliższej mu osoby.
Opuścił łeb i spojrzał na dziewczynę. Jej krew kapała na ziemię a ciało było chłodne.
- Iris … Jestem przyjacielem … Iris … włochatym niedźwiedziem sukinsynem i nadętym bufonem – wychrypiał stwór cicho i żałośnie dotykając skrwawionym dziobem włosów dziewczyny, i wciągając ich zapach nozdrzami - Lubisz śpiewać … Iris? Lubisz … Iris ?
Powiedział niepewnie a następnie zaczął cicho nucić melodię, którą ona zanuciła przy ich pierwszym spotkaniu. Bawił się muzyką jak wirtuoz zmieniając jej skalę i prędkość oraz dodając od siebie dodatkowe dźwięki. Finalnie z tego co nuciła Iris, wtedy nad rzeką, nie zostało nic. Z krtani stwora dobywały się dźwięki przypominające pozytywkę lub kurant. Cicha, delikatna i kojąca melodia, w której nutach zawarto więcej niż tylko prosty dźwięk. Stwór odtwarzał coś z dawnych czasów. Coś zapomnianego, ale stale obecnego w duszy. Melodię płynącą z serca. Pieścił ją przy tym i ubarwiał feerią dźwięków, niczym artysta malarz swoje najlepsze płótno. Światłocienie, kolory, barwy, nasycenie, faktura i kompozycja. Wszystko to tworzyło dzieło sztuki i znajdowało swój wydźwięk w muzyce.
Przestał wydawać dźwięk i spojrzał na dziewczynę jakby oczekiwał, że ta zareaguje. Nic z tego. Nie wiedział nawet czy, on to wszystko słyszała. Czy słyszała na co się zdobył, ile osiągnął i jak ładnie śpiewał? Pewnie nie. Ale mimo wszystko jego szponiaste ręce zacieśniły chwyt. Iris-tęcza była jak kociak czy pisklak. Tak samo ufna, zabawna i pozbawiona strachu. Poza tym jej włosy migotały-ciekawiły. Nie mógł jej stracić.
Stwór trzymał nieprzytomną dziewczynę w szponiastych rękach przyciskając ją do swojej potężnej, poznaczonej bliznami piersi tak jak tylko mógł.
Leciał dalej, ale ból oparzeliny zmusił go do lądowania.
Ciężko opadł na ziemie w jakimś małym zagajniku z którego wypływał niewielki strumień.
Położył dziewczynę delikatnie na trawie, po czym podskoczył do strumienia i zanurzywszy w nim poparzoną kończynę trwał przez chwilę stale się oglądając i szukając potencjalnego zagrożenia.
Zerknął na rany.
Ręka wyglądała brzydko. Część, tam gdzie nie bolało, była spalona i czarna. Część, która bolała była czerwono biała i stale się z niej sączyło.
Dotknął dziobem rany, a paroksyzm bólu przeszył jego ciało i sprawił, że zapiszczał cicho.
Spojrzał na Iris.
Jej stan był gorszy niż jego. Ona umierała-odchodziła i potrzebowała pomocy. Pomocy której on nie mógł jej dać.
Nie wiedział czemu, ale zdjął z szyi mieniący się tęczowo kamyk, wyrwał kilka pokrwawionych piór i włożył je w oploty. Założył dziewczynie kamyk na szyję. I przez chwilę patrzył co się stanie.
Kiedy on się źle czuł, kamyk mu pomagał. Dodawał otuchy i przeganiał strach.
Teraz ona go potrzebowała bardziej od niego.
Ona zrobiła kamyk. Kamyk migotał-ciekawił tak jak jej włosy. Jeśli kamyk przestanie migotać ciekawić to wtedy włosy zaczną i Iris będzie zdrowa. Żeby nie było jej smutno, z powodu kamyka-zwyklaka, dał jej kilka piór. Iris-tęcza nie wiedziała, że gdy się nimi grzebie w nosie to robi się śmiesznie i wtedy się parska-prycha. Iris-tęczy z pewnością się to spodoba. Iris-tęcza była przecież jak kociak a to znaczy, że lubiła się bawić.
Zapiszczał radośnie i kilka razy delikatnie podskoczył poruszając ciąłem w górę i w dół.
Kamyk powinien już zadziałać.
Przekrzywił łeb i patrzył ale nic się nie działo.
Nie rozumiał tego. Przecież to był jej kamyk. Kamyk-pomocnik. Czemu nie działał?
Spojrzał na swoje ramię a następnie w dal, gdzie znajdowała się dziwna siedziba, przy której znalazł siwego samca.
Zacisnął dziób, wstał i ponownie, ignorując szarpiący ból, wziął dziewczynę na ręce.
- Dla ciebie … Iris … Dla ciebie … – powiedział zaciskając szponiaste ręce na ciele dziewczyny i wybił się w powietrze.
Ból nie pozwalał się już ignorować.
Szarpał i palił.
Sprawiał, że oczy zaczynała zasłaniać dziwna mgła a w dziobie zrobiło się sucho.
Mimo tego Alkis nawet na chwilę nie rozluźniał chwytu. To była Iris-tęcza.
Jego Iris-tęcza.
Czas mijał a razem z nim malał dystans.
Gdy na horyzoncie ciepłymi światłami zaznaczył swą obecność budynek, gdzie spotkał siwego samca, Alkis przyspieszył. „Jeszcze tylko jeden, ostatni wysiłek” zdawało się mówić coś w jego wnętrzu. To była ta dziwna, „obca” jaźń, która kazała ratować Iris.
Ciężko opadł na drogę prowadzącą do budynku.
Jego pierś falowała od przyspieszonego oddechu. Mięśnie, odpowiedzialne za poruszanie skrzydłami bolały jak nigdy wcześniej. I jeszcze to ramie.
Stwór potrząsnął łbem na boki i kłapnął groźnie dziobem, odganiając mroczki zasnuwające oczy.
„To tylko kilka kroków” szeptała „jaźń”.
Droga przed nim zdawała się nie mieć końca, ale brnął na przód pochyliwszy cielsko.
„Dam radę!” na poły krzyczała a na poły wyła „jaźń”
I rzeczywiście dała.
Alkis dotarł tuż przed dziwny budynek, dokładnie w miejsce gdzie wcześniej leżał siwy samiec o dziwnych oczach.
Położył Iris na ziemi i przyklęknął koło niej. Oddychał z trudem, a poparzona kończyna zdawała się być gorąca jakby płonęła. Nie to jednak się liczyło.
Musiał wezwać pomoc. Uratować Iris.
Pamiętał, jak siwy samiec zareagował na huk tuż za plecami. Wystraszył się. Siwy samiec nie był samcem-wojownikiem, i to by go nie przywabiło.
Ale siwy samiec też musiał jeść.
Siwy samiec pachniał dziwnie, ale samczo.
Alkis wstał z klęczek i przeciągnął szponiastą dłonią po czole dziewczyny odgarniając ciemne-nieciekawe włosy. Spojrzał na kamyk, który migotał tęczowo i na skrwawione pióra w których odbijał się jego blask.
- Dla ciebie Iris … Jestem przyjacielem – powiedział stwór po czym z jego gardła dobył się wysoki, przeraźliwy pisk kobiety, której ktoś zadawał straszliwy ból. Bestia odtwarzała dźwięk przez dłuższą chwilę z niewielkimi przerwami na oddechy.
Miał nadzieję, że ten dźwięk przyciągnie siwego samca. W końcu był drapieżnikiem a krzyk ofiary zawsze wabi i podnieca drapieżniki.
Alkis przysiadł lekko i czekał.
Gdy tylko usłyszał otwieranie drzwi i ujrzał zarys sylwetki siwego samca w drzwiach, zjeżył łeb i napiął mięśnie. Nie ufał siwemu samcowi o dziwnym zapachu. Musiał teraz ochronić Iris na tyle długo by przekonać go, że Iris-tęcza nie jest posiłkiem, tylko członkiem jego rasy i siwy samiec musi się nią zaopiekować.
Był obolały, głodny, spragniony i wycieńczony, ale nie mógł jeszcze się poddać.
Jeszcze nie teraz.
Cały we krwi i brudny od ziemi, ze spalonym ramieniem oraz częścią piór w okolicach barku i łba, stwór przysiadł nad leżącą dziewczyną osłaniając ją skrzydłem. Dyszał ciężko, a z uchylonego dzioba kapała mu gęsta, krwawa ślina. Ostrzegawczo kłapał dziobem i poruszał szponami zdrowej ręki. Oczy, w których widzenie już dawno zakryły mroczki i mgła, patrzyły z furią i niemą groźbą w stronę mężczyzny.
Musiał jeszcze przez chwilę chronić dziewczynę.
Chronił więc tak, jak mógł najlepiej.
Ogrzewał, jak aguja grzeje swoje pisklęta.
I bronił od złego, tak jak irbis broni swoich młodych.
Wolne ruchy. Metodyczne, dokładne. Powooolnee...
"Rób to tak, jakbyś pieścił kobietę. Zadbaj o każdy załom, każdy cal 'skóry'. Doceń jej kształty."
Bane powolnym, posuwistymi ruchami przecierał wilgotną szmatką swój sztucer, broń którą otrzymał od Anomandera. Od przyjaciela, którego traktował jak ojca. Tego, który przyjął go kilka lat temu pod swój dach, zatrudnił i zgodził się, by od tego momentu ich losy były połączone mocnymi splotami przyjaźni. Przez te lata wiele razy wspólnie się śmiali, wiele też sobie wybaczali. Uczyli się swoich zachowań, doskonalili. Van Vyvern uczył Cyrkowca jak zarządzać placówką, jak radzić sobie ze stresem, jak wygłuszyć go na tyle, by stał się nieistotny. Jak drzazga w palcu, którą czuć, a którą można przecież zająć się później. Bo przecież są rzeczy istotniejsze.
Materiał sunął po lufie, wydobywając z niej blask surowego metalu. To właśnie on, Smok, pokazał jak Bane powinien dbać o swoją broń. Białowłosy wiedział, że nie potrafi z niej dobrze strzelać, ale zaczynał czuć swój sztucer. Słyszał jego głos, cichą pieśń drewna kolby, szczęk metalowych elementów, zapach prochu. Kopnięcia w bark, za każdym razem gdy strzelał, zaczynał odbierać jako humorzasty zryw kapryśnej kobiety. Trochę tak, jakby roześmiana ślicznotka pchnęła go, by się z nim podroczyć. Było w tym coś, co wywoływało na jego ustach blogi uśmiech.
Nawet teraz, siedząc w pokoju po ciężkim dniu pracy, polerując strzelbę, uśmiechał się lekko, przyglądając pięknu jakie wydobywał zwykłą, nasączoną olejem szmatką. Robił wszystko mechanicznie, tak jak nauczył do Anomander, a jednak starał się celebrować te chwile. Krótkie chwile kiedy miał święty spokój, kiedy mógł wsłuchać się w samego siebie. Bez histerii, bez głupich, nieprzemyślanych, rzuconych w gniewie słów. Tylko on, jego sztucer i ich własna, powoli zgrywająca się pieśń.
Wredotek drzemał na oparciu kanapy, tuż za głową swojego pana. Zrelaksowany stworek cicho pomrukiwał i poruszał ogonem. Czuł, że jego pan jest spokojny, dlatego on sam też odpoczywał.
W pewnym momencie oczy stworzenia uchyliły się na moment, by wychwycić to, że Bane wstał. A wstał po to, by złamać broń i sprawdzić w jakim stanie jest jej wnętrze. Może nie powinien ładować strzelby w domu, ale właśnie to w tej chwili zrobił. Powoli, z pewnym namaszczeniem. Przyglądając się dokładnie pracy mechanizmów. Następnie szybkim ruchem jednej ręki szarpnął i zamknął ślicznotkę. Szczęk potwierdził, że wszystko zaskoczyło na swoje miejsce a ona gotowa jest do akcji.
Bane zaśmiał się z czułością. Ciężar broni był mocno odczuwalny i po zrywie, musiał ją teraz podeprzeć drugą ręką. Wredotek ziewnął i zeskoczył z łóżka, a następnie poczłapał w stronę aneksu kuchennego, by napić się wody.Nudne, popołudnie, ktoś mógłby rzec.
I wtedy właśnie Cyrkowiec zobaczył... Jego.
Ogromnego, skrzydlatego stwora z dziobem zamiast twarzy. Rozpoznał go od razu, mimo, że jego skrzydła tylko mignęły mu przez ułamek sekundy.
Zawahał się. Czy faktycznie go zobaczył? Może to omam, przecież mógł to sobie wyobrazić. teraz, kiedy poczuł spokój, wyobraźnia mogła posunąć mu przeróżne obrazy.
Poczuł jak jego serce przyspiesza w stresie. Nie miał odwagi podejść do okna, jedynie czekał. Po kilku minutach odetchnął z ulgą i przeniósł broń na ramię - tak, był zmęczony i przywidywały mu się głupoty. Jeszcze jest jasno, ale może powinien się zdrzemnąć?
Niechniurka zaczęła wspinać się po schodach na górę. Leniwa buła była tak rozbestwiona, że nawet nie chciało mu się podlecieć. A przecież szybciej znalazłby się w łóżku, zakopałby się w pościel i poszedł spać. A potem dołączyłby do niego jego pan i wszystko byłoby na swoim miejscu.
Nagły, głośny pisk sprawił, że zwierzę podskoczyło i zjeżyło futro. Również i Bane spiął wszystkie mięśnie i odwrócił się w stronę okna. To był krzyk...kobiety.
Nagły strach sparaliżował mężczyznę a przed jego oczami pojawił się straszliwy obraz - zignorował obecność potwora, a ten zaatakował kobietę, która postanowiła szukać w Klinice pomocy. Czy mogło dojść aż do takiej tragedii?
Zerwał się zarzucając na plecy sztucer. Ubrany w zwykłe dżinsy i białą koszulkę oraz trampki, pognał w stronę wejścia. Liczyła się każda sekunda. Musiał sprawdzić, czy jego obawy się sprawdziły.
Mijał po drodze Marionetki bez twarzy. Oglądały się za nim ale nie zadawały pytań. Poczuł się trochę jak wariat, próbujący zwiać z psychiatryka. Otoczony milczącymi pacjentami, którzy tylko obserwują jego idiotyczny zryw, głupią próbę wydostania się na zewnątrz. Pozwalają mu gnać, by na koniec tuż za drzwiami napotkał sztab lekarzy i umięśnionych pielęgniarzy, czekających na niego z wielką igłą.
Absurdalny obraz, przecież Blackburn wiedział, że nie tak wyglądają szpitale psychiatryczne. Nie tak, jak przedstawiają je filmy grozy. A jednak... jednak w MORII tak to właśnie wyglądało.
Niepotrzebne wspomnienia sprawiły tylko, że adrenalina zalała jego ciało ze wzmożoną siłą. Gnał, denerwując się na to, że korytarze Kliniki są takie długie!
Recepcja była pusta. Pusta? Dlaczego? Nie ważne. Nie to się teraz liczy. Przed budynkiem wyje zaatakowana kobieta.
Wypadł na dziedziniec, cały zlany potem, z grzywą białych włosów przyklejoną do mokrego czoła. Oczy miał szeroko otwarte i dyszał, podtrzymując broń zawieszoną na ramieniu.
Pierwszym co go uderzyło był obraz - Alkis, ogromne bydle które spotkał kilka dni temu, a które chciało mu odebrać jego oczy, stał teraz nad... Czym właściwie było to, co znajdowało się pod nim?
Bane rozpoznał długie, ciemne włosy. Delikatne, szczupłe ramiona, piersi. Twarz miała ukrytą w kosmykach rozrzuconych w nieładnie, ale rozpoznał - kobieta.
W jej brzuchu ziała dziura. Krwawa miazga, sącząca krew. Okropny widok.
A Alkis? Stroszył pióra, syczał i warczał jednocześnie. Bane widział grę mięśni pod nieludzką skórą. Widział też ślinę pomieszaną z krwią, kapiącą z jego pyska. Widział naznaczone krwią pazury i spalone ramię. Z pewnością próbowała się bronić...
Sparaliżowany strachem i smrodem krwi, przez chwilę przyglądał się potworowi z otwartymi ustami. Nie mógł uwierzyć, że mogło dojść do czegoś tak makabrycznego. Przyzwyczajony do widoku krwi i ludzkiego, poszarpanego ciała, teraz miał ochotę zwymiotować.
Powstrzymał jednak pierwszy odruch. Czas zwolnił. Alkis, napuszony i tym samym jeszcze większy, posyłał mu gniewne spojrzenie, poruszał piórami i sierścią, potrząsał łbem rzucając wyzwanie. To była jego zdobycz, jego obiad. Zabił. Na progu Kliniki.
Bane wpatrzony w hipnotyzujący obraz masakry, sięgnął po sztucer i przystawił go do ramienia. Poczuł znajomy dotyk drewna, delikatną fakturę ledwo co naoliwionego materiału. Strzelba zamruczała z rozkoszą, kiedy mocnym chwytem drugiej ręki, podtrzymał ją, by wycelować.
W jego oczach zebrały się łzy, ale nie z żalu. Nie. Chciał go zabić. Odgonić od tej kobiety i udzielić jej pomocy. Zlikwidować potwora, który zatruwał życie wielu, siał grozę i nie powstrzymywał instynktów. Łzy zebrały się pod powiekami, bo przez chwilę nimi nie mrugał a szeroko otwarte oczy domagały się uwagi.
Wycelował i pociągnął za spust. Zwolniony czas pozwolił mu usłyszeć jej pieśń. Pieśń jego broni, złowrogą, słodką, niosącą zarówno zapowiedź śmierci jak i ukojenie. Strzelba na koniec ryknęła, wypluwając z siebie pocisk, Bane poczuł mocne, znajome kopnięcie i zobaczył jak ostry koniec amunicji wtapia się w ciało monstrum. Jakby Alkis wykonany był z masła.
Cyrkowiec krzyknął, poniesiony emocjami, chęcią zabicia skrzydlatego napastnika. Sztucer do wtóru odpowiedział swoim rykiem i kolejny pocisk wystrzelił w ramię bestii. Niecelnie, bo przecież za drugim razem białowłosy nie wycelował, nie poprawił chwytu.
Dym z lufy obwieścił koniec utworu nazwanego "Zabij". Dysząc, Blacburn cofnął się o krok i opuścił strzelbę. Chciał ocenić co się stało, zwłaszcza teraz, kiedy w jego oczach czas wrócił do normalnego tempa.
Czerwień krwi była jaskrawa, bo on widział barwy inaczej. Jej zapach dusiła go, przytłaczała i mieszała się z metalicznym zapachem broni palnej. Strzelił. Ale czy trafił?
Przerażony tym co się stało, widokiem Alkisa i kobiety, wystrzałem i swoją rządzą krwi, stał po prostu na progu Kliniki niczym legendarny Horacjusz Kokles broniący dostępu do mostu na Tybrze, walczący w pojedynkę. A wszystko po to, by obronić to, co dla niego najważniejsze. Jego dom.
Godność: Alkis Wiek: Około 30 lat Rasa: Mało zabawny Cyrkowiec Lubi: Surowe mięso, szum wiatru, latać, polować, ścigać uciekające ofiary, obserwować, naśladować dźwięki Nie lubi: MORII i wszystkiego co z nią związane Wzrost / waga: 195 cm / 109 kg (na czczo) Aktualny ubiór: Przepaska biodrowa, karwasze i nagolenniki (z grubej skóry). Głowę i plecy osłania stalowy hełm specjalnej konstrukcji. Wzmocnienie na brzegach skrzydeł. Znaki szczególne: Ptasi łeb, wielkie i mocne skrzydła, blizny na całym ciele po stoczonych walkach o pożywienie i postrzałach Zawód: Drapieżnik Pod ręką: Tęczowy kamyk na sznurku Broń: Szpony i dziób Stan zdrowia: Konający
Dołączył: 23 Kwi 2016 Posty: 66
Wysłany: 23 Styczeń 2019, 06:07
Był krańcowo wyczerpany i obolały. To zmęczenie i ból sprawiały, że Alkis nie widział niemal nic, co można by uznać za wyraźny punkt w otaczającej go feerii barw. Plamy świateł, kontury obiektów i barwy o zmiennym nasyceniu, wszystko skąpane w blasku zachodzącego słońca.
Ale nie mógł się poddać.
Nie teraz.
Musiał za wszelką cenę bronić dziewczyny a tym samym zniechęcić siwego samca do ataku na Iris-tęcze. Dopiero gdy ten się opanuje, będzie mógł podejść do Iris. W żadnym razie nie może dojść do wykorzystania jej słabości i bezbronności. Tak nakazywał mu instynkt.
Dźwięk, który wydał, przywabił dziwnego siwego samca. Alkis w głębi serca ucieszył się, że go widzi, ale mimo wszystko musiał zachować zasadę ograniczonego zaufania. Nie znał tego samca, a to że był z tego gatunku co Iris, nie gwarantowało, że nie zaatakuje jej i nie pożre.
Mrugnął kilka razy oczyma by odgonić mgłę i mroczki.
Widział teraz wyraźnie siwego samca na schodach wielkiego domu. Widział jak podnosi coś do ramienia.
Znał ten ruch …
To była broń!
Broń, która bolała-raniła, która huczała-ryczała!
Siwy samiec miał broń i gotów był jej użyć przeciw Iris-tęczy!
Alkis zasyczał wściekle i wypadł do przodu, by całym sobą osłonić leżącą dziewczynę.
Musiał jej bronić!
Przecież Ona dała mu kamyk, który migotał-ciekawił. Nie bała się go. Mówiła do niego. Nie krzyczała i nie biła biczem-batem. Była dobra i miała ładne włosy które migotały-ciekawiły tak jak kamyk.
To była jego Iris!
Nie pozwoli zrobić jej krzywdy!
Musi chronić Iris-dziecko za wszelką cenę!
Iris-dziecko to wszystko co ma!
Zasyczał mając nadzieję wystraszyć samca-wroga.
Wtedy padł pierwszy strzał …
Poczuł jak jakaś ogromna, niewidzialna siłą uderza go w brzuch i niczym liść wyrzuca w tył, wprost na chłodny kamień podjazdu. Po niewidzialnej sile przyszedł huk, a po huku, ból. Czuł jak uderza o ziemię. Wierzgnął dziko kończynami wyjąc z bólu.
Nie mógł się podnieść!
- Uciekaj Iris! – zawył stwór, ale to co wyszło z jego gardła absolutnie nie przypominało tych słów.
To był dziki jazgot.
Nieludzka symfonia bólu i cierpienia.
Czuł, że słabnie.
Spojrzał na siwego samca swoim złotym okiem.
Czemu to zrobił? Przecież mu nie zagrażali. Nie straszył go. Nie chciał przejąć jego terenu ani wielkiego domu. Chciał tylko pomocy do Iris-dziecka.
Iris-dziecko.
Stwór poruszył łbem by spojrzeć na dziewczynę.
Dziwną, zapadłą po wystrzale ciszę, przeciął cichy dźwięk.
Dzwonki.
Znajoma muzyka i znajomy, ciepły, starczy głos pochodzący gdzieś z daleka.
Słyszysz tę muzykę Eryku? To piękna muzyka. Muzyka marionetek. Ona jest dla nich jak kołysanka, wiesz? Gdy brzmi, marionetki kładą się spać. Odpoczywają myśląc o nowym dniu. Ona sprawia, że zapominają o troskach i bólu. To dla nich napisałem ten utwór. Słyszysz go Eryku?
- Słyszę Dziadku. Teraz słyszę. – powiedział cicho stwór dźwigając z ziemi umęczone ciało i pełznąc w stronę Iris-dziecka.
No, to biegnij pobawić się z Rido. On czeka na ciebie. Pytał mnie dziś, czy przyjedziesz się z nim pobawić. Powiedział mi, że wymyślił nową zabawę w Rycerzy i Rabusiów i będzie czekał w waszym zamku.
- Zabiorę cię do zamku, Iris. Tam jest bezpiecznie. Nikt cię nie skrzywdzi. Tam jest Rido. Mój Rido. – powiedział cicho, niemal niesłyszalnie stwór prostując ręce, wbijając szpony w bruk i podnosząc się z ziemi. Chwilę później stwór znowu pochylił się nad Iris-dzieckiem by ją osłonić.
Fala bólu rozlała się po ciele, a z nią pojawił się nowy głos.
Tak bywa synu. Przestań histeryzować! Jesteś żałosny tak jak twoja matka. Nie jestem zły, zło zależy od punktu widzenia, a życie, jak spojrzeć nań chłodno — To żart jest pusty i głupi...
- Nie! – zawołał tak głośno jak tylko mógł, ale jego i tak dość cichy głos, zagłuszył huk drugiego wystrzału.
Tym razem kula ze świstem i dudnieniem przeleciała koło jego głowy, uderzając w okute stalą skrzydło. Przeszła na wylot wyrywając pióra i kawałki kości. Alkis ryknął z bólu, ale nie był to głośny ryk. Raczej głośny jęk pełen bólu i desperacji.
Uniósł łeb i wydawało mu się, że w oknie, niedaleko drzwi w których stał siwy samiec z bronią, widzi znajomą postać. Wysoki. Postawny. Czarne włosy. Skrzydła. Błyszczące, jasnoniebieskie oczy. Czy to możliwe?
Szczekanie rozeszło się wewnątrz wielkiego domu.
Psy.
Psy zaczęły ujadać w wielkim domu!
Kocia natura, która wcześniej pozostawała ukryta, teraz wyszła na jaw. Nie miał szans obronić Iris-dziecka. Nie przed psami, siwym samcem i huczącą bronią.
Przegrał walkę.
Rzucił się do ucieczki co chwilę potykając się i chwiejąc.
Musiał uciekać.
Uciekać do miejsca które znał. Do zamku. Tam będzie bezpieczny. Tam będzie Rido.
Ruszył przed siebie znacząc ziemię plamami krwi.
Tymczasem Anomander, słysząc strzał podszedł do okna gabinetu lekarskiego aby sprawdzić co się dzieje.
Obrzydliwa maszkara, mieszaniec człowieka i jakiegoś siwego ptaszyska podnosiła się z ziemi i pełzła w kierunku dziewczyny.
Skrzydlaty zagwizdał w noszony na szyi gwizdek przywołując psy, a te ujadając wściekle wpadły do Kliniki.
Przez chwilę patrzył na stwora, który podniósł się tylko po to by po raz kolejny dostać, ale tym razem w skrzydło. Może mu się wydawało, ale bestia, przez chwilę, zdawała się także spoglądać na niego.
- Co za paskudne bydlę – pomyślał Anomander lekko się uśmiechając na widok tego, że paskudny bydlak wyraźnie się spłoszył i rozpoczął chaotyczną ucieczkę obficie brocząc krwią.
Rozkazał marionetkom – pracownikom przenieść ranną dziewczynę z dziedzińca na salę operacyjną i przygotować wszystko do akcji, po czym ruszył spokojnie do Bane’a.
Odczekał chwilę, i stanąłwszy za Banem, położył mu rękę na ramieniu.
- Dobrze zrobiłeś, Bane – powiedział skrzydlaty mężczyzna kiwając głową - Prawdopodobnie uratowałeś dziewczynie życie.
Pozbawione twarzy marionetki wybiegły z Kliniki by zabrać dziewczynę i przenieść ja natychmiast na salę operacyjną, a tuż za nimi wybiegły psy, które teraz, złapawszy trop zaczęły kręcić się po dziedzińcu.
- Przepraszam, że nie do końca wierzyłem w istnienie tego stwora. To już się nie powtórzy. – powiedział Anomander uśmiechając się i po męsku przytulając, zapewne roztrzęsionego i rozemocjonowanego po strzale do pierwszej zwierzyny, chirurga - No, pora na nas. Idź się szykuj. Odłóż broń i przemyj twarz chłodną wodą, to nieco Cię uspokoi. Czeka na nas trudna operacja i potrzebuję cię w Twojej najlepszej możliwej formie. A tak poza tym, to dziś ty wybierasz repertuar. – powiedział skrzydlaty, klepnął mężczyznę w plecy i lekko pchnął do środka.
Gdy został już na schodach sam, gwizdnął przeciągle i przywołał podniecone zapachem krwi psy, które gotowe były rzucić się w pogoń za zranioną przez Bane’a maszkarą.
Stworzył znakomitą rasę! Pełną zapału do tropienia, wystawiania i ścigania celu. Śmiałą, ciętą w stosunku do zwierzyny oraz obiektów łowów i chętną do pracy w polu, lesie i wodzie, ale też karną, łatwa w tresurze i ślepo oddaną swemu panu. Jednym słowem: Idealną.
Psy chciały dopaść ofiarę, widział to po ich oblizywaniu się, dreptaniu w miejscu, postawionych włosach na lędźwiowej partii kręgosłupa, po charakterystycznym błysku w oczach i pełnym napięcia węszeniu. Czuły zapach rannej zwierzyny w powietrzu i na ziemi. Górny i dolny wiatr mogły pracować jednakowo sprawnie. Podążając po skrwawionym tropie, psy bez problemu znalazłyby skrzydlatego dziwoląga.
Ale, nie.
Anomander machnął dłonią i zagonił ogary do wnętrza Kliniki.
Podszedł miejsca gdzie zwierzęco-ludzka hybryda początkowo padła po strzale. Ukucnął, dotknął krwi, roztarł ją między palcami, powąchał i przyjrzał się jej w świetle z wolna niknącego słońca. Pachniała fermentacją, była wodnista a jej zabarwienie delikatnie złamane zielenią. Strzał na miękkie. Żołądek. Sadząc po braku podobnych do ziaren drobnego piasku „elementów”, kula nie trafiła w wątrobę. Krew pochodziła zatem z okolic dwunastnicy.
Bestia nie zdechnie szybko.
Będzie konać w męczarniach przez dzień, a może nawet kilka dni.
Wstał i splunął na podjazd.
Może puściłby psy tropem rannej maszkary i popatrzył, jak te rozszarpują rannego stwora na sztuki, ale po pierwsze, musiał ratować życie tej nieszczęsnej dziewczyny, a po drugie, mimo wszystko nie wypadało, by jego biologicznego syna, którego wcześniej oddał MORII, teraz rozszarpały psy. Niech zdycha sobie spokojnie i zna ojcowską łaskę.
Uśmiechnął się pod nosem i ruszył do Kliniki.
Czekała na niego operacja.
Godność: Christopher George Marwick Wiek: Wygląda na 35 lat Rasa: Marionetkarz Lubi: Whisky, swoje psy Wzrost / waga: 190cm/80 kg Aktualny ubiór: https://imgur.com/6ppHcqv +
https://imgur.com/a/wYqC4Pq Znaki szczególne: Bródka w kształcie podobnym do dwóch kotów Pod ręką: Broń, pies, zegarek kieszonkowy, sakwa z pieniędzmi Broń: Jatagan, sztylety, kastet Nagrody: Tęczowa Różdżka, Blaszka Zmartwienia Stan zdrowia: Zdrowy na ciele, obolały na umyśle
Dołączyła: 09 Paź 2016 Posty: 75
Wysłany: 25 Styczeń 2019, 18:30
Popędzał konia do tego stopnia, że ten się ślinił. Próbował zwracać jakąkolwiek uwagę na to, by nie skrzywdzić zwierzęcia, ale jego myśli krążyły tylko i wyłącznie wokół Iris.
Jego ciało było w szale. Jego serce, było rozdzierane przez ból, niepewność, żal, wściekłość. Nieludzki wrzask próbował wydostać się z jego gardła. Pies czuł emocje właściciela. Gnał co sił w łapach, póki nie urwał mu się trop. W mieście.
Wiedział że to nie wina zwierzęcia. Rory wytropił ją do tego momentu. Dobrze się spisał.
Jednak Terry, nie myślał w tym momencie logicznie. Zsiadł z konia. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa, więc miast stanąć na nogi i ruszyć na dalsze poszukiwania, upadł na kolana. Jego ciałem wstrząsnął dreszcz i prawie puścił pawia. Oddychał spazmatycznie.
Znowu,
znowu,
znowu,
znowu,
znowu,
znowu.
Strach łamał mu kości. Bał się tego co zastanie gdy ją znajdzie. Jeśli w ogóle ją znajdzie. Czy żyje? Tak, broszka mu to jasno przekazywała. Cierpiała, bała się. Tak bardzo się bała. Jednak żyła.
Uczepił się tej myśli. Żyje, więc musi się pośpieszyć.
Nie czas teraz na łamanie się. Ona na niego liczy. Nie może się spóźnić. Nie może znowu zawieść. Wstał z klęczek. Konia przywiązał do drzewa, psa zapiął na smycz i ruszył do miasta.
Broń ciążyła mu w kaburze. Jatagan brzęczał obijając się o metalowe elementy na spodniach Christophera. Rysy jego twarzy stężały, życie powróciło w jego oczy. Znaleźć ją.
Jeszcze raz dał psu do powąchania koszulę nocną narzeczonej. Pies piszczał, ujadał, próbował wyłapać jej zapach w tłumie, ale mimo szczerych chęci nie wychodziło mu to.
Zaczął więc wypytywać ludzi. Wielu go ignorowało, inni wzruszali ramionami, inni podawali jakieś kompletnie nieistotne „poszlaki”. Czuł się przytłoczony tłumem, desperacko próbował wyłapać cokolwiek co by mu pomogło. Ktoś pokierował go do sklepu w którym coś kupiła.
Sklepikarz ją rozpoznał. Wnętrzności mężczyzny wywinęły przewrót. W końcu coś. Ból jaki czuł, wywoływał odrętwienie jego kończyn, które próbował ignorować. Chciał ściągnąć broszkę, ale z drugiej strony wiedział że jeśli to zrobi, straci tę jedyną nić która trzyma ją przy nim. Uspokoił się. Broszka działa w obie strony. Jeśli będzie tak wariował, nie pomoże to ani trochę Iris. Próbował przekazać jej, że jej szuka. Że jest na niej skupiony, że nie odpuści. Nie wiedział na ile to zda egzamin, ale próbował.
Sklepikarz wskazał mu stronę w którą ruszyła kobieta. Christopher ruszył w te pędy po konia, dał psu koszulę i ten w końcu złapał trop kobiety. Łapał go z wielkim trudem, wyglądało na to że Iris nie poruszała się drogą naziemną. Pies co i rusz gubił trop, mężczyzna starał się nie dać ponieść emocjom. Nie wyładowywać się na zwierzętach. Starał się tłumić swoje emocje.
W pewnym momencie pies złapał wyraźny trop. Robili kółko, wracali w stronę domu. Znał te okolice aż zbyt dobrze. Pędził za psem, ale zwątpienie zaczynało ogarniać jego umysł. Pies musiał złapać stary trop, wychodzący z domu… tylko do miasta dostali się inną trasą. To nie mógł być stary trop.
Pies zawył radośnie, oznajmiając tym samym właścicielowi że coś znalazł. Ujadał i ujadał, aż mężczyzna w końcu dotarł na coś w rodzaju polany.
A raczej coś co nią kiedyś było. W tym momencie wyglądało jak miejsce krwawej obławy.
Terry zwymiotował. Nie dał rady tego w sobie utrzymać. Widywał już gorsze rzeczy, ale strach który ścisnął jego trzewia był nie do opanowania.
Stało się coś tragicznego, a jego przy niej wtedy nie było.
Gdy się opanował i powstrzymał torsje, mógł ocenić co tu się wydarzyło. Polował od lat, potrafił tropić, potrafił zrozumieć ślady.
Znalazł odciski trzech osób i odciski wielkich szponów. Rozróżniał bez problemu odciski stóp Iris, od odcisków stóp dwójki intruzów.
Intruzów którzy leżeli bez życia na polanie, rozszarpani.
Co tu się stało…
Na placach przemieszczał się po polu bitwy. Inaczej tego nazwać nie można było.
Iriś spadła z nieznacznej wysokości. Widział to dokładnie, wizualizował to sobie w głowie. Coś zniszczyło jej twór. Znał tą jej konkretną moc. Byle co mogło zniszczyć ten twór.
Ale to nie było byle co. Znalazł strzałę wbitą w drzewo. Ktoś się na nią zasadził. To nie był przypadek.
Strzała nie należała do byle jakich. Hakowaty grot, wykonana z drogiego i solidnego drewna, lotka wymierzona idealnie. Na strzale był malutki grawer, tuż przy lotce. Znał te strzałę, znał tę robotę, znał osobę która je wykonała.
Podskoczył do pierwszych, trochę mniejszych zwłok. Zmierzył się z czymś wielkim. Znalazł linę, która osobnik najprawdopodobniej poddusił ciężarną kobietę. Czerwień zalała jego umysł. Na ramieniu mężczyzny widniało znamię. Blizna po poparzeniu. Blizna w konkretnym kształcie. Na zwłokach drugiego też ją odnalazł. W tym samym miejscu.
Nie było mowy o pomyłce.
Przeszłość nigdy nie daje o sobie zapomnieć/
Był idiotą, w momencie w którym pomyślał, że dadzą mu żyć. Był kretynem gdy związał się z Iris. Wiedział przecież. Znał ryzyko. Takie rzeczy ciągną się całe życie. Naraził ją. To jego wina. To przez niego ona w tym momencie kona. Nie miał co do tego wątpliwości. Czuł, coraz słabiej ale czuł. Tliło się w niej jeszcze życie. Walczyła. Obydwoje walczyli.
Klęknął przy śladzie zostawionym przez coś.
Coś ptakowatego. Wielkiego, większego od harpii co nie powinno go dziwić, biorąc pod uwagę miejsce, w którym się znajduje.
Wielkie szpony, odciśnięte solidnie w ziemi. To coś musiało ważyć więcej niż on sam.
I oberwało. Śledził każdy ślad zostawiony w tym miejscu. Próbował zwizualizować sobie to wszystko.
Jedno nie miało sensu. Dlaczego stwór stanął w obronie Iris? Nie miał co do tego wątpliwości. Sposób ułożenia łap, względem miejsc w których leżała Iris. Zaatakował napastników, obrywając. A następnie ją zabrał.
Tylko dokąd? Dlaczego? Czym to jest?
Jeśli stwór myśli w jakikolwiek sposób ludzki, mógł ruszyć do kliniki. Ale jaka jest na to szansa? Czy naprawdę Christopher może liczyć na ten maleńki łut szczęścia? Czy naprawdę mógł założyć, że ktoś się nią zajął?
Nie miał czasu na dłuższe dociekanie. Iris gasła. Jej emocje, coraz słabiej się na nim odbijały. Próbował to sobie tłumaczyć tym, że po prostu się wyciszył. Łapał się tej myśli.
Dosiadł z powrotem konia, popędził psa.
Nie zgubił tropu ani na chwilę.
Mężczyzna próbował całych sił, nie zwracać uwagi na krwawy ślad którym podążali. Dzięki temu ją znajdzie. Ona żyje. Żyje. Żyje i ją odnajdzie.
Serce pędziło coraz szybciej, krew w nim wrzała. Wiedział czyja to sprawka. Wiedział, że to z jego winy. Nie wybił wtedy wszystkich. A powinien był. Gdyby ich wtedy wyrżnął w pień, to by nie miało miejsca. Iris siedziałaby teraz na werandzie i rysowała. Albo meblowała pokój dla dziecka.
Odsuwał od siebie myśli o dziecku jak tylko mógł. Wiedział, że gdyby tylko na chwilę sobie odpuścił, opadłby w ramiona otchłani.
I dotarł. Stwór faktycznie zabrał Iris do kliniki. Jego myśli obejmowały wszystko. Gdzie ona jest? Czy się nią zajęli? Kto się nią zajął? Kto ją stamtąd zabrał? Dlaczego?
Rozglądał się z rozpaczą w oczach. Zsiadł z konia i go zostawił przy bramie wjazdowej. Resztki logiki, nakazały mu zapiąć psa. Jak w amoku ruszył na dziedziniec.
Na którym znalazł kałużę krwi. Krwi Iris i stwora. Łatwo było je rozróżnić. Klęknął i roztarł krew w palcach. Trochę czasu minęło. Krew całkiem skrzepła. Gula narastała mu w gardle.
Rory był zaniepokojony, dreptał w miejscu, strzygł uszami. Na parceli musiały przebywać psy. A jakże. Dziwne by było, gdyby takie miejsce nie było przez nie stróżowane.
Nakazał psu równać i wszedł do środka.
z.t-→ recepcja
Nie możesz pisać nowych tematów Możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum
Forum chronione jest prawami autorskimi! Zakaz kopiowania i rozpowszechniania całości bądź części forum bez zgody jego twórców. Dotyczy także kodów graficznych!